Jarosław Dymek: Praca dla Włókniarza to wielka przyjemność.


Jarek Dymek od lat pała miłością do sportu żużlowego i częstochowskiego Włókniarza.

W przeszłości jako kibic jeździł na mecze wyjazdowe oraz różnego rodzaju turnieje nie tylko w Polsce, ale i po całym świecie. Później poświęcił się pracy dziennikarza pisząc o swojej ulubionej dyscyplinie sportu do lokalnego dziennika, tygodnika żużlowego oraz serwisów internetowych. Z czasem coraz więcej czasu spędzał w klubie pełniąc najróżniejsze funkcje. Począwszy od pracy w teamie L. Richardssona, poprzez różnorakie stanowiska osoby funkcyjnej dotarł do miejsca, które obecnie zajmuje w częstochowskim klubie. Menedżera drużyny poprosiliśmy o rozmowę.

Jak pan trafił do żużla? Od czego zaczęła się cała przygoda z czarnym sportem?
– Żużlem interesuję się odkąd tylko pamiętam. W 1988 mój przyszły szwagier wziął mnie na zawody i bakcyla połknąłem błyskawicznieChciałem jeździć, ale mama się na to nie zgodziła. Kręciły mnie różnego rodzaju statystyki, śledziłem je w „Życiu Częstochowy” i wyłapywałem błędy. Pewnego dnie zadzwoniłem do redakcji, odebrał Janusz Wróbel, powiedziałem mu o co chodzi, zaprosił mnie do redakcji i tak od słowa do słowa statystyki w piśmie stały się moją działką. Pisałem do „Życia Częstochowy” i „Tygodnika Żużlowego”. Nie interesowało mnie dziennikarstwo „śledcze”, nie szukałem sensacji, robiłem wywiady, chciałem pokazywać zawodników od ludzkiej strony. Potem trafiłem do klubu, gdzie dziś pełnię funkcję menadżera.

Czy przed tym sezonem nie miał pan obaw, że jak Włókniarz będzie jechał słabo i przegrywał, to na pańską głowę posypią się gromy od rozczarowanych kibiców?
– Nie miałem takich obaw, ponieważ nie jest sztuką dostać zespół złożony z samych gwiazd, zdobyć tytuł i mówić o sobie jak o cudotwórcy. Zawodnicy, których mam w drużynie są profesjonalistami, nie potrzebują wskazówek jeździeckich, a co najwyżej mentalnych, logistycznych. Po telefonie od prezesa Maślanki poczułem się wyróżniony, decyzję podjąłem może dwie sekundy. Nigdy nie pchałem się na stanowisko prezesa, mnie kręci praca z zawodnikami, blisko nich. Praca w tym klubie, z tymi żużlowcami, z tymi ludźmi to jest wielka przyjemność. Jesteśmy jedną wielką rodziną.

Włókniarz dobrze spisuje się w tym sezonie, a jeśli wziąć przedsezonowe opinie fachowców nawet bardzo dobrze. Gdzie tkwi przyczyna naszej dobrej jazdy?
– Tak, pamiętam, że mówiono o nas „dziady”, które będą przegrywać wszystkie mecze. Zastanawiano się tylko jak wysokie będą to porażki, czy wygramy jakiś mecz. Z opinii, które teraz słyszę kibice chcieliby, abyśmy zajęli wysokie miejsce w ligowej tabeli. Prezes Maślanka ma niesamowitego nosa do zawodników, już niejednokrotnie przychodzili do nas zawodnicy niechciani w innych klubach, mający coś do udowodnienia i tak samo jest w tym sezonie. Główny trzon drużyny tworzą zawodnicy z pierwszej ligi, bo Daniel Nermark przyszedł z Rybnika, bracia Łagutowie z Daugavpils. Do tego Rafał Szombierski, który drugi sezon jeździ w Ekstralidze, a wcześniej miał przerwę w jeździe na żużlu, pracował zarobkowo w Niemczech. Oni przed sezonem wiedzieli, że są trochę brzydko mówiąc drużyną „odrzutków”. Presja jest rzeczą zgubną, mówiłem im od początku, aby nie przejmowali się krytyką, niepochlebnymi opiniami, ponieważ nic nie muszą, a wszystko tylko mogą. Te porażki minimalne wstydu nie przyniosły, aczkolwiek one bardzo bolą, bo to trochę tak jak dla sportowca czwarte miejsce. Porażki w Gorzowie, czy u nas z Toruniem są piękne, ale punktów nie ma.

Proszę powiedzieć jedno zdanie w kwestii tłumików.
– Musimy podporządkować się temu, co ustalą osoby decyzyjne w PZMocie czy FIMie. Jeśli tor zostanie dobrze przygotowany, a zawodnicy będą mieć serce do walki, to na nowych tłumikach też może być fajna walka. W Częstochowie zawsze chcemy tworzyć piękne widowiska.

Kibicom tak przygotowany tor najwyraźniej odpowiada. Dają temu wyraz w postaci wysokiej frekwencji w tym sezonie.
– Tak, aczkolwiek ta frekwencja może być jeszcze lepsza, bo troszkę pustych miejsc jeszcze jest. Wierzę, że przyjdzie moment, w którym i one się zapełnią. Na nasze mecze naprawdę warto chodzić. Oglądam powtórki innych spotkań i nikomu nic nie umniejszając uważam, że najlepsze ściganie jest w Częstochowie.

Podywagujmy sobie chwilkę. Włókniarz nie ma w tym momencie żadnych zawodników rezerwowych. Czy istnieje jakiś „plan B” na wypadek kontuzji czy innych zdarzeń?
– Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli na ten temat dywagować, wierzę że czarny scenariusz się nam nie przytrafi. Wiadomo, że sport żużlowy jest sportem urazowym, czego bardzo boleśnie doświadczyła niedawno Unia Leszno, ale nie myślmy o najgorszym. Nie ma co kusić losu.

Artiom Łaguta debiutuje w tym sezonie w cyklu Grand Prix. Pierwsze trzy turnieje były dla niego fatalne. Czy debiut w tak młodym wieku w tych elitarnych rozgrywkach nie jest zbyt wczesny? Ciągłe przegrywanie może go zdołować.
– Można to dwojako rozpatrywać, ponieważ z jednej strony on sobie sam ten awans wywalczył na torze w Vojens, nikt mu tego nie podarował, ale pewnie też nie zakładał, że będzie przywoził tyle zer. On jest bardzo ambitny, ale te zera na szczęście go nie deprymują. Zdaje sobie sprawę, że zawodnicy, z którymi staje pod taśmą są o wiele bardziej doświadczeni od niego, to absolutna światowa czołówka. Tory są tam twarde, nie sprzyjają walce, zawody w Pradze, to już była nuda do potęgi. Tai Woffinden miał podobne problemy rok temu. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć jak to się przełoży na ich karierę, ale być może kiedy powrócą do cyklu za kilka lat będą już bogatsi o te doświadczenia. Nie każdy jest jak Tomasz Gollob czy Emil Sajfutdinow, którzy od debiutów praktycznie stawali na podium, ale tacy zawodnicy to ewenementy.

Denerwuje się pan, kiedy dziennikarze nazywają pana trenerem?
– Oj strasznie! Ja nie jestem żadnym trenerem, pełnię funkcje menadżera i takie nazewnictwo jest denerwujące. Co innego kiedy „Szumina” nazwie mnie trenerem i puści oczko. Wie, że tego nie lubię, ale to tylko świadczy, że mamy tu w drużynie naprawdę fajną atmosferę. Ja pełnię te same funkcje, co w zeszłym sezonie. Zmieniło się tylko to, że w parkingu jest o jedną osobę mniej. Moim obowiązkiem nie jest tylko prowadzenie drużyny w czasie meczu, ale też opracowanie całej logistyki.

Są jakieś zawody, które szczególnie zapadły panu w pamięć?
– Najbardziej w pamięci sezony 1994 i 1996. Wieczorami lubię sobie włączyć nagrania z tamtych lat, które mam na dysku i MP4. Jest naprawdę sporo biegów, których nigdy nie zapomnę, jak choćby szarża Joe Screena z 1995 roku, awans Sławka Drabika w 1996 w Abensbergu do cyklu Grand Prix. Są też dramaty jak upadek Mateusza Szczepaniaka w 2005 roku w Tarnowie na Srebrnym Kasku, kiedy wspólnie z jego ojcem jechaliśmy za karetką pogotowia do szpitala łamiąc wszelkie przepisy ruchu drogowego. To jest nasza pasja. Ja jestem częstochowianinem od urodzenia i to jest moja miłość, to jest moje życie.

Co ma w sobie Włókniarz Częstochowa, czego nie mają inni?
– Atmosferę, luz i brak presji. Hasło jeden za wszystkich, wszyscy za jednego nie jest u nas tylko wyświechtanym sloganem.

Dziękuję za rozmowę i poświęcony czas.
– Dzięki również, nie ma żadnego problemu.

+ foto: Menadżer częstochowskiej drużyny w rozmowie z zawodnikami. AUTOR: ANNA DYMEK

Mariusz Rajek

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *