Człowiek w trudzie się hartuje


Z Borowno do Częstochowy jest na kangurzy skok. Gdyby nie dwie smukłe, wysokie neorenesansowe wieże kościoła św. Wawrzyńca, można by Borowno minąć. Ale my jechaliśmy do rodziny Nocuniów, państwa Elżbiety i Kazimierza. Rodziców dziewięciorga dzieci. Nie mogliśmy więc Borowna ot tak po prostu nie zauważyć.
W dzisiejszych czasach, kiedy to prominencja urzędująca w Polsce promuje antyrodzinę, najlepiej z żółwiem i tarantulą w akwarium, bez dzieci. jedenastoosobową rodzinę postrzega się jako niezwykłość lub dziwactwo. Dla mnie jednak jest to niezwykłość najwyższej próby honoru i szlachetności. Ten rodzicielski heroizm, ta macierzyńska odwaga to również – jak sami Nocuniowie mówią – pełna pokory zgoda na wypełnienie Woli Bożej.

Z Borowno do Częstochowy jest na kangurzy skok. Gdyby nie dwie smukłe, wysokie neorenesansowe wieże kościoła św. Wawrzyńca, można by Borowno minąć. Ale my jechaliśmy do rodziny Nocuniów, państwa Elżbiety i Kazimierza. Rodziców dziewięciorga dzieci. Nie mogliśmy więc Borowna ot tak po prostu nie zauważyć.
W dzisiejszych czasach, kiedy to prominencja urzędująca w Polsce promuje antyrodzinę, najlepiej z żółwiem i tarantulą w akwarium, bez dzieci. jedenastoosobową rodzinę postrzega się jako niezwykłość lub dziwactwo. Dla mnie jednak jest to niezwykłość najwyższej próby honoru i szlachetności. Ten rodzicielski heroizm, ta macierzyńska odwaga to również – jak sami Nocuniowie mówią – pełna pokory zgoda na wypełnienie Woli Bożej.
Dzieci Kazimierza i Elżbiety rodziły się w trudnych czasach końca lat siedemdziesiątych i w czasie czerni stanu wojennego, w latach 1975-1988, Wyliczanie ich przypomina trochę biblijne wyliczanie abrahamowych pokoleń. Ale dopiero wtedy w pełni uświadomić sobie można rozległość i głębię rodzicielskiego trudu. Najstarsza jest Małgorzata, bezhabitowa zakonnica Westiarek Jezusa, potem Anna. Jest w Zgorzelcu, ukończyła liceum. Potem Andrzej, po wojsku, kończył Techniczne Zakłady Naukowe, potem Jacek, Tomasz – malarz amator, studiujący optykę i jeszcze Marek, Stanisław, Beata i Marcin. Wszystkie dzieci, jak się tu mawia, wyuczone. Troje już poza domem. Szóstka dalej w rodzinnym domu się gnieździ. Rozmawiamy o ich codzienności, o radościach i smutkach. Nadziejach i zgryzotach, o ich wierze, która była często jedyną ucieczką i dawała siły na przetrwanie najgorszego.
W kuchni prastary kaflowy piec, który pamięta jeszcze chleby i ciasta babki i prababki, rodzinne robienie klusek, ugniatanie ciasta w dzieży. W życiu rodziny były momenty dramatyczne. W 1999 roku panu Kazimierzowi zoperowano czarną narośl na plecach. Był u onkologa. Do dziś nie wie, co to było. Pamięta tylko, jak powiedziała mu lekarka, kiedy już po wszystkim, że powinienem iść na Jasną Górę i podziękować Pani Jasnogórskiej za życie. Więc domyśla się, że to był nowotwór. Za niego, wtedy, modliła się cała rodzina.
Kiedy mówię, że dla mnie jest to nie do wyobrażenia, by dwoje ludzi i – co zrozumiałe – tylko pan Kazimierz pracujący zawodowo, wychować mogło dziewięcioro dzieci, pan Kazimierz odpowiada szczerze i prosto. Nie daliby rady sami wychować, wyżywić, wykarmić, wykształcić. I on, i żona pochodzą z rodzin wielodzietnych. Więc pomagali wszyscy. I jego rodzice, i teściowie. Matce, która już nie żyje, dziękuje do dziś. – To była pomoc całego rodzinnego dobra. Byli jakby jedno przy moich dzieciach. Pomoc rzeczowa, bo żona na pieniądze by się obraziła. Ale moje dzieci dostawały od chrzestnych, od rodziny pieniądze. Bywało i tak, że żona od nich pożyczała – – mówi Kazimierz Nocuń.
Pan Kazimierz po liceum wybrał kolej. Pracował jako konduktor. Ukończył kursy manewrowego, zwrotniczego i nastawniczego. Później, jak został kierownikiem pociągu, to mu się to bardzo przydało. Pracował nieraz po osiemnaście i dwadzieścia godzin. Harował – jak mówi – jak wół. Dla rodziny, dla dzieci. Aż do wypadku. Potem już tylko została renta zdrowotna. Mniej niż skromna. Bo teraz razem z rodzinnym ma 718 złotych. A przecież wtedy, kiedy był dla swojej rodziny, dla dzieci “wołem” na kolei, to zarabiał więcej niż jego siostra po studiach, w Warszawie, w ministerstwie. To był – jak wspomina – trud radosny. Jego rodzina, bracia, siostra i ze strony żony także, podziwiali go i podpytywali, jak on to robi, że znajduje jeszcze czas, żeby z dziećmi porozmawiać, dopilnować pacierza, uczyć ich razem z żoną różańca. I to też była praca dla rodziny.
Wielki koszt pracy. Szybkie dorastanie dzieci i nowe, coraz to nowe potrzeby. Dzieci chowali surowo, ale tylko raz jeden najstarsze trochę oberwało. A tak, to rozmowy. Z pełnym zaufaniem. Zwierzeń dzieci nigdy nie zdradził ani żonie, ani babci. Mówił do nich tak, jak do niego mówiła matka. Nie kłam – żyj w prawdzie. I dzieci pana Kazimierza to zrozumiały. I tą prawdą, uczciwością, żyją do tej pory. – Chociaż – zamyśla się pan Kazimierz – może dziś to już nie pamiętają, że to wynieśli z domu… Tak jak on.
No i szli jego tropem. Od piątego roku życia był pan Kazimierz ministrantem. Jego chłopcy także. Najmłodszy, Marcin, śpiewa razem z ojcem w kościelnym chórze. To też pomagało w ich wychowaniu. Byli bardzo blisko Boga. Owocem tej rodzinnej wiary była Małgorzata. Poszła jako najstarsza córka do bezhabitowego klasztoru Westiarek Jezusa. Dziś jest na placówce w Detroit. – Niech Pan popatrzy na ścianę – zachęca gospodarz. Tu wisi obraz Pani Jasnogórskiej. Wisi tak od 1937 roku. Od ślubu rodziców, Wawrzyńca i Natalii. Zawsze się przy nim modlimy.
Pani Elżbieta mówi, że obowiązków nie ubywa. Troje dzieci poza domem, ale sześcioro przy nich. Swój dzień zaczyna o szóstej rano. Kończy o północy. Nieraz wysiada, bo zdrowie choć jest, to już nie to. Ale jest taki dzień radosny, Wigilia. Wtedy są prawie wszyscy przy przychodzącym na świat Jezusie. I wtedy ta matczyna radość uśmierza wszystkie bóle, troski, zmęczenie, to co na co dzień dokucza i męczy. I modlą się za tych, których nie ma już, którzy im kiedyś tak bardzo pomogli. Rodzinna pamięć, rodzinna wdzięczność.
A było bardzo ciężko. Brakowało na najpilniejsze potrzeby. Na odzież, dzieciom na bilety, za prąd zapłacić. Było tak, że na niedzielę, zamiast rosołu, gotowało się kompot. Nie można było zabić przecież żywicielek. Bo kury niosą jaja. A z dwudziestu kogutów ostał się jeden…
– Ale czuwa nad nami Opatrzność Boża – mówi pani Elżbieta. – Bo rodzina, to jest fundament, podstawa, korzeń. Ja miałam czworo rodzeństwa, mąż pięcioro, dziadek męża, Michał, miał jedenaścioro dzieci. I było tam rodzinne szczęście. Czasem w biedzie, w trudzie. Ale szczęście. Bo była wielka rodzina. W niej nikt nigdy nie został sam. Nie został zdradzony.
Słucham jeszcze ich opowieści o dzieciach. Jak są jedno za drugim. Że – jak mówi pan Kazimierz – “jedno za drugie by życie oddało”. – Są wychowani w Bogu i duchu patriotycznym. Uczyliśmy ich tego od wczesnego dzieciństwa. Zresztą, widzieli jak modliliśmy się z żoną. Dziś, kiedy się modlą, proszą często, by przyciszyć radio. Ale mieli zawsze przykład. I może dlatego nie “psuje” ich to, że mają komputer, telewizor.
Nie mogę oprzeć się pytaniu, że mogli żyć inaczej. Mając jedno, dwoje dzieci, że nie byłoby tylu trosk, kłopotów, czasem biedy. Pan Kazimierz odpowiada zdecydowanie: – Nikt nie broni w Polsce rodziny. A rodzina to podstawa narodu. Oni są nędzni i żałośni w tym propagowaniu 2+1, a jeden to najlepiej kot albo pies. Im chodzi o to, by zniszczyć rodzinę, a więc zniszczyć naród. To bierze się stąd, że oni nie wierzą w nic. Tylko w pieniądz. Cóż mi to za rodzina, kiedy dom pusty i samotność? To nieprawda, że jak jest duża rodzina, dużo dzieci, to ta rodzina musi się stoczyć! Dlaczego nie pokazują w radiu, telewizji pozytywnych przykładów wielodzietnych rodzin? Ale, jak znajdą taką patologiczną, gdzie jest alkohol i zgorszenie, to zlatują się jak sępy do padliny i pokazują to światu. To jest przewrotność z piekła rodem. Bo mogą pokazać zło. Obłędnie udowadniać, że dzieci są zagrożeniem dla rodziny. I ludzie to oglądają, potem się mądrzą zatruci tym jadem. My pochodzimy z rodzin wielodzietnych. I w tych naszych rodzinach wszyscy, jak się to mówi, wyszli na ludzi. I tak jest w bardzo wielu polskich rodzinach. Ale o nich się milczy. Dla nich jest zakaz popularyzowania.
Dzieci nieraz widziały jak matka klęczała pół godziny i dłużej. Jak się modliła, padając na twarz. Ze zmęczenia i przed Bogiem. To był dla nich wzór i przykład. I dlatego modlitwę mają we krwi. Tak, jak uczciwość i pomoc rodzinną. – Jak sobie trzeba pomóc, to moi czy żony bracia i krewni nie idą do banku po pożyczkę. Supłają każdy co może i ile może, i pomagają drugiemu – mówi pan Kazimierz. – Szczęście rodzinne można znaleźć także w sytuacjach trudnych, także w biedzie, którą trzeba pokonać – dodaje pani Elżbieta. – Miałam czworo rodzeństwa i też było trudno. Ciężko. Człowiek w trudzie się hartuje. W łatwości życia słabnie i często w dostatku ginie, zatraca się, traci człowieczeństwo. Najgorzej to się załamać. Trzeba się przed tym bronić. Dużo modlitwy. Patrzeć trzeba ku górze. Nie w ziemię. Wystarczy, że ziemia na nas patrzy.
Pani Elżbieta idzie do swoich zajęć. Do krasuli-żywicielki po mleko. Marcin musi jeszcze zajrzeć do książek. Telewizor milczy czarnym ekranem. Widać nikt tu nie tęskni za idolami, gwiazdami kłamstwa, obłudy i przewrotności. Zaczyna się długi o tej porze roku wieczór. Pracy u Nocuniów końca nie widać.

PIOTR PROSZOWSKI

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *