PUBLIKACJE. Wysiedlenia mieszkańców Kłobucka w latach niemieckiej okupacji


16 października br. w Urzędzie Gminy Kłobuck odbyła się promocja wyjątkowej książki „Wysiedlenia mieszkańców Kłobucka i ich tułaczka w czasie drugiej wojny światowej”, autorstwa lokalnego patrioty i miłośnika historii, Tadeusza Sygudy oraz dr. Adama Norberta Jarugi, nauczyciela historii w Gimnazjum SPSK im. św. Józefa w Częstochowie.

Monografia składa się z czterech rozdziałów. Autorzy zamieścili w niej opisy założeń i charakter przesiedleń, analizę przemian polityczno-administracyjnych na ziemiach zajętych przez Niemców oraz plany i zarządzenia dotyczące wysiedlenia Polaków z terenu Górnego Śląska i ich realizację. Książka zawiera aż 63 relacje świadków ówczesnych wydarzeń oraz aneks polskich rodzin wysiedlonych z ich domów w czasie okupacji niemieckiej.

– Publikacja dotyka przede wszystkim określonego terenu Kłobucka i okolic, wypełnia lukę w tej wielkiej polskiej historii. Jej zaletą jest wartość ratowania pamięci historycznej od zapomnienia, ludzie tak szybko odchodzą i coraz mniej jest świadków. Mam nadzieję, że książka będzie czytana w środowisku i wywoła dyskusję, a w ślad za tym przypomnienie kolejnych rzeczy czy też skorygowanie nieścisłości. Wielkie ukłony dla autorów publikacji – komentuje dr hab. Dariusz Złotkowski, profesor Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie

Podczas promocji wysłuchaliśmy kilku relacji mieszkańców.
Adela Klecha
– Gdy wybuchła wojna, w 1939 roku miałam pięć lat i wszystko pamiętam. Gdy dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny to moi rodzice pomogli naszym sąsiadom Wyrzykowskim, którym urodziła się dwójka dzieci. Nikt wówczas już nie chciał być pomokrym, tak się nazywało chrzestnych, bo każdy myślał o ucieczce. Moja mama powiedziała: ‘Nie, musimy pomóc, a jak Pan Bóg da, to uciekniemy i nas nie zabiją.” I pojechała do kościoła, gdzie została matką chrzestną obojga dzieci. Potem ojciec wpakował na rower, nasz jedyny pojazd, worek z jedzeniem. Pamiętam, że otrząsł nasze dobre gruszki i je też zabrał. Mama zabrała jedną pierzynę, którą niosła, a mnie, najmłodszą w rodzinie za rękę wzięła babcia. Zabraliśmy też jedną krowę. Udaliśmy się, było nas siedmioro: rodzice, babcia i czworo dzieci, w stronę Częstochowy, gdzie jak się okazało były już walki. Nie zginęliśmy dzięki mądrości mojego ojca, gdy było rozgałęzienie dróg na Świętą Annę (w lewo), mój tata stwierdził, że tam jadą wszyscy, więc to nie jest bezpiecznie. Skręciliśmy zatem w prawo na wsie i dotarliśmy di wsi Kuchary i tam otwarto mam stodołę, powciskaliśmy się w naszą pierzynę i tak przenocowaliśmy. Moje starsze rodzeństwo spało w kukurydzy. Rano Niemcy już dotarli do Kuchar, krążyły samoloty nas lasami, rodzice postanowili wracać do domu. Decyzja taty, by nie iść do Świętej Anny okazała się bardzo słuszna, bo tam Niemcy na rynku zastrzelili bardzo dużo kłobucczan, między innymi, znaną rodzinę Suchańskich. Wracając z powrotem, polami, bo drogą już maszerowali Niemcy. Mój brat, który miał wtedy 17 lat, o mały włos nie został rozstrzelany. Który z tych Niemców już mierzył do niego pistoletem, bo nie spodobały mu się błyszczące guziki na ubrani brata. Mama natychmiast nożem obcięła guziki. Wróciliśmy do domu wszyscy i szczęśliwie przeżyliśmy całą wojnę. Ale był to koszmar.

Teresa Zemlińska-Kuc
– W 1939 roku miałam 9 lat i doskonale wszystko pamiętam. Ale większym przeżyciem by rok 1942, kiedy Niemcy spędzili mieszkańców na rynek, również moją cała rodzinę – rodziców, brata i mnie– i gnali do pociągu. Jechaliśmy całą noc i rano dojechaliśmy na tereny niemieckie. Tata pracował w fabryce, mój wówczas 12-letni brat pasł krowy. Przeżyliśmy dzięki obrazkowi Matki Boskiej Karmiącej, który był z nami zawsze. Mama wzięła go ze sobą, gdy uciekaliśmy w 1939 roku do Włoszczowej, gdzie przetrwaliśmy początek napaści. Zawsze modliliśmy się do obrazka, chcieliśmy mieć go przy sobie nawet podczas snu. Tak sobie potem myślałam, jak moja mamusia umrze, to go spalę, bo taki już zniszczony. I gdy przeżywała ostatnie dni, to w nocy coś mi się przedstawiło, bo nagle ujrzałam obrazek, a po twarzy Matki Boskiej płynęły łzy i usłyszał: to teraz muszę zginąć. Natychmiast się obudziłam , poszłam do męża, wieczorem mamusia zmarła. I obrazka nie spaliłam, stał się naszą rodziną relikwią. Zawsze gdy patrzę na niego i się modlę, to od razu jestem podniesiona na duchu.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *