WCZASY ZE “STALIN-TOURISTEM”


WSPOMNIENIA Z ZSYŁKI (IV)

Napad i rabunek

Miałem takie szczęście, że ci z moich prześladowców, którzy mogli zabić, nie wypełnili swoich obowiązków zbyt dokładnie, a ci bardziej obowiązkowi nie byli zobowiązani do zabijania. Pierwszym moim niedoszłym zabójcą był pewien młody Poleszuk w Zaniewiszczach. Jest rzeczą zadziwiającą, jak dziecinni bywają wystraszeni dorośli. W drugiej połowie września 1939 roku nie urzędowała już na Polesiu żadna władza, a młodzi Poleszucy pozbierali porzucone przez poleskich żołnierzy karabiny i amunicję. Nasze bezpieczeństwo nie istniało. Dyscyplina służby folwarczej zmieniła się w arogancję. Mama i ciocia Michalinka oczekiwały napadu każdej nocy. Starzy i stali robotnicy obsługiwali konie, bydło i świnie, ale nie można było im nic polecać. Robili tylko to, co chcieli. Od tych ludzi nie spodziewaliśmy się napadu.
Nocami, od strony lasu dochodziły często odgłosy strzelaniny. Wprawdzie nie wiedzieliśmy kto z kim walczy, ale można się było spodziewać, że przynajmniej jedna z walczących stron – to nieprzyjaciel. Wizyta takiej grupy mogła oznaczać śmierć. Moje opiekunki starały się ukryć przede mną grozę sytuacji. Podjąłem ta grę. Doskonale wiedziałem, co nam grozi, ale udawałem, że się nie orientuję. Niech przynajmniej myślą, że naiwne dziecko się nie boi – zawsze będzie im przyjemniej.
Nocami nasze zachowanie było tragikomiczne: w obawie przed nagłym napadem spaliśmy nie w sypialni, a pod stołem w jadalni. Było tam bardzo niewygodnie i nawet ja rozumiałem, że jest to rodzaj zabawy w chowanego z mordercami, którym jest absolutnie wszystko jedno, gdzie nas dopadną. Nie chcąc robić przykrości kobietom, podporządkowałem się takim zarządzeniom.
Istniało chyba jakieś porozumienie między moimi opiekunkami, a Poleszukami z Ostrówka w sprawie naszego bezpieczeństwa. Przez parę dni wieczorami do Zaniewiszcz przychodzili wartownicy, którzy mieli nas ochraniać. Byli to uzbrojeni w karabiny Poleszucy w średnim wieku. Ich lojalność, odwaga, umiejętności strzeleckie i motywacja działania były wielką niewiadomą. Ochronę taką można było uważać za symboliczną. Ich rola w decydujących o naszym życiu godzinach nie jest mi dokładniej znana, ale domyślam się, że musiała być znaczna.
Pod koniec września stało się: uzbrojona grupa pijanych Poleszuków wdarła się do naszego mieszkania. Nie zdążyliśmy jeszcze zająć swoich miejsc pod stołem, bo słuchaliśmy radia w saloniku. Wpadło trzech lub czterech napastników i trzeba przyznać, że zachowali się bardzo humanitarnie: mieli do wyboru kilka możliwości, bo mogli zamordować tylko dorosłych, a dzieci pozostawić przy życiu lub zamordować dorosłych, a później także dzieci, itd. Wybrali najlepszą możliwość, gdyż zaczęli od dzieci, by nie patrzyły na śmierć swoich rodziców. Herszt skierował pistolet w moją stronę. Działał szybko, tak, że ujrzałem otwór w lufie pistoletu i palec na języku spustowym. Patrzyłem na ten palec i wiedziałem, że zaraz umrę. Byłem jak zahipnotyzowany. Starałem się tylko odgadnąć, czy zobaczę ten nieznaczny ruch palca, który oznacza wykonanie „wyroku”, czy usłyszę huk wystrzału i czy poczuję ból. Nie zmrużyłem nawet oczu.
I jeszcze jedno pytanie: czy jest ‘tamten świat”? Sądziłem, że się o tym niebawem przekonam. To wszystko nie tyle pomyślałem, co raczej odczułem ciągu sekundy i nie po kolei, ale wszystko na raz. Tymczasem ręka uniosła się trochę w górę. „Kak wasza familija”? – (jak się nazywacie?) – zapytał mężczyzna. Matka odpowiedziała. Na to napastnik: przecież ja pana porucznika znam! Zaczął mówić po polsku. – Co ja teraz zrobię? Won! – krzyknął na swoich zdumionych kumpli. Ci wyszli pod groźbą pistoletu na ganek, a ich dowódca zaczął grzebać w biurku ojca. – Ja tu upozoruję rewizję…, ja tu upozoruję rewizję – powtarzał nerwowo. Kompani zaczęli się denerwować, bo na ganku rozległo się parę wystrzałów pistoletowych, oddanych w powietrze. Nasz napastnik-zbawca wyskoczył z mieszkania i za drzwiami dały się słyszeć urywane, nerwowe, ukraińskie zdania. Grupa naradzała się i chwilami ostro kłóciła. Poczułem ogromną wdzięczność dla mego niedoszłego zabójcy, ale nie za to, że teraz za drzwiami ma odwagę walczyć o moje życie, tylko za to, że mi je przed chwilą zwrócił.
Po chwili Poleszuk wrócił uspokojony i poinformował nas, że nic nam to nie da, że oni nas oszczędzą, bo wkrótce przyjdą inni i zrobią to samo. Jego grupa podzieliła się na trzy części: jedni pośpieszyli do Ostrówka, po pomoc dla nas; drudzy pobiegli do Olbla po posiłki dla napastników, a kilku ludzi czuwało nad naszym bezpieczeństwem. Istniała przed wojną w Polsce młodzieżowa organizacja paramilitarna, zwana bodajże „Strzelcem”. Nazwy dokładnie nie pamiętam, ale wiem, iż ojciec przez jakiś czas prowadził zajęcia wojskowe z młodzieżą poleską w Chocieszowie. Był bardzo lubiany przez Poleszuków. Nasz opiekun musiał znać ojca z tych czasów i naszym szczęściem na miarę przeżycia było to, że właśnie on przyprowadził do Zaniewiszcz tę bandę. Wiele zależało od tego, kto zdąży pierwszy.
Domyślam się, że pewną rolę odegrali w tym epizodzie nasi dyżurujący obrońcy z Ostrówka. Prawdopodobnie to oni pomogli w zorganizowaniu pomocy. Do Ostrówka było najbliżej i droga była dobra. Można było iść na przełaj, przez las, drogą koło czworaków. Do Olbla trzeba było iść okrężną drogą, albo na skróty, przez bagna. Nasze szanse wyglądały dość dobrze. Okazało się, że wszyscy zdążyli na czas. Dom zapełnił się ludźmi, którzy nie zwracali na nas uwagi, bo byli zajęci czym innym. Wszyscy w pośpiechu coś wynosili. Do rana dom był przygotowany do remontu. Nie było ani jednego mebla. Niektóre okna były powybijane.
Naprzeciwko ganku była studnia z żurawiem. Z ganku Poleszucy urządzili ostre strzelanie do tego żurawia. W wyniku nieustannej kanonady tyczka żurawia poszła w drzazgi. Wiadro utonęło w studni. Była to jedyna studnia w gospodarstwie. Bydło zostało wypędzone z chlewa i przyszło do koryta pić. Koryto było puste. Odważyłem się chodzić po dworze, więc widziałem, jak krowy patrzyły pytająco na przewalający się po dziedzińcu tłum, dlaczego nikt nie poi i nie doi? Z nastaniem dnia bydło rozeszło się po ogrodach, pracowicie ogołoconych z wszystkich płotów. Deptały klomby i usiłowały posilić się resztkami kwiatów.
Sensacją stało się odnalezienie wujka Aleksandra. Okazało się, że nie pokazywał się on w domu, tylko nocował w stodole. Gdy chłopi zaczęli wywozić zboże ze stodoły, to dokopali się i do niego. Przyprowadzili go w pobliże studni i postanowili rozstrzelać. Stałem w pobliżu u gromady ludzi, otaczających wujka i przyglądałem się rozwojowi wypadków. Co chwila jakiś Poleszuk podnosił do oka karabin i celował w wujka. Od wielu lat ojciec uczył mnie zasad posługiwania się bronią, więc wiedziałem, że nie wolno celować w ludzi. Celujący w wujka celowali tym samym w stojących za nimi pobratymców. Do strzału jednak nie dochodziło, bo zawsze ktoś rozsądniejszy kładł rękę na lufie i kierował ją ku ziemi. Nie było jednomyślności i po kilku takich usiłowaniach kłótnia między zwolennikami i przeciwnikami egzekucji stała się tak zażarta, że wujek, blady jak ściana, wysunął się z kręgu napastników i wolnym krokiem oddalił się w kierunku żerujących w sadzie krów. Udawał, że wypędza je ze szkody. Stado było dość duże. Można było kryć się długo. Wujek ostrożnie oddalił się od gromady kłócących się Poleszuków, wszedł do ogrodu między dworkiem, a czworakami i kierując się na południowy zachód zaczął oddalać się od zabudowań.
Ja, chcąc śledzić sytuację, również wolno poszedłem do pustego już kurnika i po jakichś żerdziach dostałem się do wysoko położonego okna. Wujek minął już wszystkie krowy i stał pod dębem, rosnącym pod lasem, na końcu pola. Długo obserwował sytuację, bo bał się sprowokować pogoń i po pewnym czasie zdecydował się uciec do lasu. Robił to bardzo wolno. Tak, jakby był na spacerze. Jego sprzymierzeńcem była wódka – prawie wszyscy napastnicy byli pijani. Kłócili się długo i nie wiem, czy kiedykolwiek uświadomili sobie, co było bezpośrednią przyczyną ich sporu. Nie widziałem, by kiedykolwiek szukali zbiega i by ktoś z nich zainteresował się jego zniknięciem.
Wspomnienia owej strasznej nocy zdają się świadczyć o tym, że Poleszucy z Olbla działali jesienią 1939 roku pod wpływem legendy o tym, jak to dawniej chłopi rżnęli „Panów”, albo „Lachów”. Nienawidzili i chcieli postępować tradycyjnie, ale nikt nie chciał zacząć pierwszy. Celujący w wujka chłop, chociaż pijany, jakby czekał, że ktoś rozsądniejszy przeszkodzi mu, gniewnemu bohaterowi, w oddaniu strzału. Celujący we mnie z pistoletu młody Poleszuk też jakby lękał się wystrzału i pierwszego – jak sądzę – w swoim życiu morderstwa. Ratował się chyba pytaniem: „Kak wasza familija?” Znał mego ojca i to go uratowało – nie musiał zostać mordercą. Nie wiadomo, jak długo mu się to udawało… Wojenne zezwierzęcenie w tamtych latach, na tamtych terenach i wśród tamtych ludzi było przecież przerażające. W każdym razie, tamtej nocy Poleszucy wzdrygali się jeszcze przed mordowaniem. Pani Starczewska i państwo Makowscy ocaleli wtedy także.

Foto: Maria ze Zdzitowieckich, żona Mikołaja Rudenki, mama Jerzego.

Jerzy Rudenko

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *