Z miłością przez życie


Poznali się i pokochali od pierwszego wejrzenia. Po dwóch tygodniach wzięli ślub. Dziś Marianna i Eugeniusz Wolińscy świętują 58-lecie swojego małżeństwa

Przeżyć w szczęściu i wzajemnej miłości prawie sześćdziesiąt lat to wielki dar boży. W przypadku państwa Wolińskich to również codzienna troska o siebie, wzajemny szacunek, zrozumienie i serdeczność. – O naszym życiu zdecydował przypadek albo Ktoś na górze – śmieje się Marianna. – Ja przecież pochodzę z kielecczyzny, mąż jest częstochowianinem. A jednak los zetknął nas ze sobą. Spotkaliśmy się w 1948 roku, na ślubie mojego brata ciotecznego z siostrą męża. Od razu wiedziałam, że Eugeniusz to ten na całe życie.

Po ślubie małżeństwo zamieszkało w Kłonicach koło Jaworza, blisko domu rodzinnego Marianny. Ona kończyła wówczas Studium Przedszkolanek we Wrocławiu, nie chciała opuszczać swoich stron. On pracował jako magazynier w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. W Kłonicach nie zabawili zbyt długo. Przeprowadzili się najpierw do Jaworza, tu w 1950 roku rodzi się ich pierwsza córka Zdzisława, później do Mojęcic, gdzie w 1955 roku pojawia się kolejne dziecko, Maria. Wreszcie w 1958 roku los skierował ich do Częstochowy. – Początkowo zamieszkaliśmy u rodziców męża. Później otrzymaliśmy dwupokojowe mieszkanko na Zawodziu. Sprowadziliśmy moją chorą mamusię. Było ciężko – opowiada pani Marianna. W Częstochowie pani Wolińska rozpoczyna pracę jako wychowawczyni w przedszkolu zakładowym CEBY, pracuje tu do 1970 roku, kiedy dostaje rentę. W 1961 roku przychodzi na świat trzecie dziecko, syn Henryk. Życie biegnie z dnia na dzień. Pani Marianna zajmuje się dziećmi, pracuje, ale jednocześnie intensywnie działa społecznie. To ma we krwi. Już jako nastolatka była podczas wojny i okupacji łączniczką i sanitariuszką w Batalionach Chłopskich. Wielokrotnie narażała życie dla ojczyzny. – Kiedyś jechałam pociągiem do Ostrowca Świętokrzyskiego. W kobiałce pod jedzeniem wiozłam ulotki i granaty. Nagle weszła kontrola. Już myślałam, że będę musiała odbezpieczyć granat, by nie wpaść w ręce Niemców. Ale Pan Bóg czuwał nade mną. Pominęli mnie – wspomina.

Po wojnie założyła w Kłonicach Ligę Kobiet, działała w różnych organizacjach prospołecznych. Tę aktywność wiele razy uhonorowało. Marianna wyjmuje swoje medale, odznaczenia, dyplomy: zasłużony działacz ruchu spółdzielczego, Ligi Kobiet, zasłużona dla miasta Częstochowy, honorowy dyplom porucznika… Pamiątki wiszą na ścianie, stoją na segmencie. – Cóż z tego, że jest ich tyle. Mam zaledwie 450 złotych renty, z trudem można się z tego utrzymać – mówi. W jej głosie przebija nuta żalu i rozgoryczenia, ale już po chwili uśmiecha się. – To było moje życie. Nie żałuję – stwierdza krótko. Zdecydowanie podkreśla, że nigdy nie należała do partii, za to przez wiele lat była ławnikiem i kuratorem sądowym. Ta praca dawała jej ogromną satysfakcję. – Nieraz grożono mi, ale nie zrażałam się pogróżkami – śmieje się. Od lat jest przewodniczącą Koła Polskiego Związku Emerytów i Rencistów, aktualnie dla swoich 150 członków szuka nowego lokum.

Również Eugeniusz ma bogatą kartę wojenną. Po kampanii wrześniowej, w 1940 roku wywieziono go na przymusowe roboty do Niemiec. Był tam pięć lat. Trafił do okrutnego Niemca, którego syn znęcał się nad Polakami. Pewnego razu tak go skopał z kolegami z Hitlerjugend, że tylko cudem ocalał, do dziś ma blizny na głowie. – Uratowała go Niemka, do której dotarł prawie w agonii, żona Josefa Twardego. Zaopiekowała się nim. Tam miał dobrą pracę, traktowano go jak człowieka. Nie musiał nawet nosić opaski z literą “P” – mówi Marianna. Dość późno, bo na początku lat dziewięćdziesiątych rozpoczęli starania o odszkodowanie za przymusowe roboty w Niemczech. To wymagało świadków. Wybrali się w podróż do miejscowości Przełęk, za Brzegiem (woj. opolskie), do domu, w którym pracował Eugeniusz. Na miejscu zastali tylko wrogo nastawionych Ukraińców. Ale udało im się zdobyć adres niemieckiej rodziny. Marianna wysłała list. Po dwóch tygodniach wrócił z dopiskiem “adresat nieznany”. Energiczna Marianna nie zniechęciła się. – Wiedziałam, że Twardy żyje, postanowiliśmy jechać do Niemiec – mówi.

Nie mówiąc nic nikomu, wybrali się w podróż, jak się później okazało, osobliwą i zaskakującą. Pierwsze trudności pojawiły się już na granicy. – Żandarmi nie chcieli nas wpuścić na teren Niemiec, ba oskarżyli nas o szpiegostwo. Najedliśmy się strachu, już widzieliśmy siebie w areszcie, a nawet zamordowanych. Szczęśliwie jeden z młodych celników dał się ubłagać – wspomina niebezpieczne chwile. W Berlinie, wielkim, obcym mieście stracili głowę. Nie wiedzieli, gdzie się udać. Policjant poradził im, by szukać pomocy u taksówkarzy. I tu znowu dopisało im szczęście. Jeden z taksówkarzy widząc adres na kopercie stwierdził, że poszukiwany Niemiec to jego najserdeczniejszy przyjaciel. – Kazał nam wsiadać do wozu, a my nie wiedzieliśmy, czy mu zaufać. Po namyśle stwierdziliśmy, że to chyba nasza jedyna szansa – mówi Marianna. Jechali ponad 200 kilometrów. Potem przed domem gospodarzy scena jak z filmu – Eugeniusz i gospodarz padają sobie w ramiona, a taksówkarz nie chce pieniędzy za przejazd. Na miejscu uzyskują wszystkie niezbędne zaświadczenia, zwiedzają okolicę. Wracają do kraju. Ale tu schody zaczęły się od nowa. – W Katowicach nic nie udało się załatwić, pojechaliśmy więc do Warszawy, bezpośrednio do Fundacji “Polsko-Niemieckie Pojednanie”, gdzie wypłacano pieniądze poszkodowanym przez Trzecią Rzeszę. Przyjeżdżali tam ludzie z całej Polski i czekali w niekończącej się kolejce. Wielokrotnie musieliśmy jeździć do stolicy – mówi Marianna. Wreszcie otrzymali legitymacje i pieniądze.

Dziś Marianna i Eugeniusz mieszkają w trzypokojowym mieszkaniu, na trzecim piętrze. Eugeniusz jest ciężko chory, ma miażdżycę, porusza się tylko na wózku. Do Marianny woła: “mamo”. Wymaga ciągłej opieki i to Marianna mu ją zapewnia. Gdy rozmawiamy, Eugeniusz śpi, ale głosy budzą go. – Mamo, pomóż mi wstać – woła do żony. Marianna troskliwie poprawia mu poduszki, podnosi, podaje herbatę. – Jeszcze niedawno mąż poruszał się sam, teraz jego stan się pogorszył i może przemieszczać się tylko na wózku – mówi zmartwiona.
Marianna, mimo swoich lat, jest osobą pełną życia, nie boi się walczyć o swoje, nie popada w zwątpienie. Jak sama mówi, kocha psy, koty i kwiaty. Ale przede wszystkim swoją rodzinę. Na klatce schodowej pełno kwiatów, to efekt jej zamiłowania. – Wiosną wpadam na balkon i zamieniam go w oranżerię. Robię to dla mojego Eugeniusza. Nie może nigdzie wychodzić, jego jedyną radością są chwile na balkonie. Gdy siedzi w otoczeniu kwiatów jest mu milej – mówi. Tę pracę docenia nie tylko mąż. – Dwa lata temu otrzymałam nagrodę w konkursie prasowym na najpiękniej ukwiecony balkon – dodaje z dumą. Marianna jest niespożyta. Mimo tylu obowiązków znajduje jeszcze czas na pracę na działce. Uwielbia ją, tam nabiera sił i odpoczywa.

Państwo Wolińscy mają pięcioro wnucząt i jedną prawnuczkę. Najmłodszy wnuczek ma 18 lat. Mieszka z ojcem u dziadków. – Dzieci i zięciów mamy bardzo dobrych. Wnuczki nie powiedzą do mnie inaczej jak: babunia, córki pomagają. Choć teraz ciężko związać koniec z końcem, to życie wspominam z radością. Byłam szczęśliwa – mówi. Przez te lata w rodzinie Wolińskich zawsze dominowało zrozumienie, szacunek i miłość. Tę atmosferę czuje się namacalnie i dziś. Ot, prosta recepta na udane życie.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *