Rowerem wokół mórz (3)


Dziś wstałem trochę później. Postanowiłem odpocząć w Burgas, więc nie musiałem się spieszyć. Do przejechania mam tylko jakieś 30 km . Jazda wzdłuż wybrzeża ma swoje plusy i minusy. Do plusów można zaliczyć przyjemny chłodny wiatr, natomiast minus, którego doświadczyłem osobiście, to zbyt silny wiatr. W pewnej chwili zawiało z taką siła, że zniosło mnie jakieś 1,5 m na środek jezdni. Na szczęście nic za mną nie jechało i wszystko skończyło się na strachu, ale od tego momentu zacząłem trochę mocniej trzymać się roweru.
Żar jest już nie do zniesienia.

Dziś wstałem trochę później. Postanowiłem odpocząć w Burgas, więc nie musiałem się spieszyć. Do przejechania mam tylko jakieś 30 km . Jazda wzdłuż wybrzeża ma swoje plusy i minusy. Do plusów można zaliczyć przyjemny chłodny wiatr, natomiast minus, którego doświadczyłem osobiście, to zbyt silny wiatr. W pewnej chwili zawiało z taką siła, że zniosło mnie jakieś 1,5 m na środek jezdni. Na szczęście nic za mną nie jechało i wszystko skończyło się na strachu, ale od tego momentu zacząłem trochę mocniej trzymać się roweru.
Żar jest już nie do zniesienia. Nawet jazda w pobliżu morza nie daje większego ukojenia. W Burgas jestem około południa. Zatrzymuję się na chwilę w nadmorskiej kafejce, aby trochę odpocząć i napić się czegoś zimnego. Okazało się, że właściciel lokalu ma polskich znajomych i bardzo chętnie udzieli mi kilku cennych informacji. Po dwugodzinnym postoju w Burgas postanowiłem jednak nie szukać noclegu tylko jechać bezpośrednio do Małko Tyrnovo i, korzystając z informacji przekazanych mi przez Dymitryja, jeszcze w Warnie zatrzymać się u polskiego księdza.
Droga jakoś dziwnie strasznie się dłużyła. Na całej trasie od Burgas do Małko Tyrnovo znajdują się tylko trzy miejscowości. Kiedy minąłem już tę ostatnią, nie robiło się jeszcze ciemno, ale było na tyle chłodno, że przebudziło się większość owadów. Zmęczenie odczuwałem już tak mocno, że nawet na prostych odcinkach drogi postanowiłem pchać rower. Nie był to jednak dobry pomysł. Kiedy tylko nie poruszałem się szybciej, zaraz obsiadało mnie mnóstwo małych muszek. Ponieważ trasa wiedzie przez las, trudno jest tam znaleźć nasłoneczniony odcinek drogi, gdzie byłoby mniej owadów. Powoli zaczęło się to robić bardzo denerwujące – muszki obsiadywały całe ręce, a niektóre wchodziły nawet do oczu.
To była chyba najszczęśliwsza chwila w czasie całej podróży, kiedy zobaczyłem tabliczkę informującą, że wjeżdżam właśnie do Małko Tyrnovo. Trochę niepokojąco wyglądały tylko opuszczone domy i bloki. Trudno było również zauważyć kogoś na ulicach. Wreszcie dojrzałem dwójkę dzieci (w wieku 14 i 9 lat) jadących na rowerach. Na wszelki wypadek zapytałem, czy mówią po angielsku, choć w takiej wiosce nie mogłem wiele oczekiwać. Byłem wielce zaskoczony, kiedy okazało się, że Aleksandra mówi płynnie po angielsku. Powiedziała mi również, że wie, gdzie znajduje się katolicki kościół i może tam ze mą pojechać. Pojechaliśmy prosto na plebanię, która w przeciwieństwie do polskich nie znajduje się zaraz przy kościele.
Aleksandra przedstawiła mnie tamtejszemu kapłanowi i pojechała w swoją stronę. Miałem pewne obawy, czy będę mógł się zatrzymać na parafii. W końcu przyjęcie kogoś zupełnie nieznajomego nie jest do końca bezpieczne. Dlatego zapytałem się, czy będę mógł przenocować w namiocie. Ojciec Roman zaprosił mnie od razu do domu. Na miejscu był również ojciec Lucjan z Burgas. Rozmawialiśmy jeszcze kilka godzin, a później już tylko prysznic i sen.

Dzień 12, Małko Tyrnovo

Ojcowie zaproponowali, abym dzień spędził na miejscu i trochę wypoczął. Tak naprawdę chyba bym nie miał siły odmówić. Pierwszy dzień odpoczynku od początku wyprawy miał pomóc zregenerować moje siły.
Parafia pw. Św. Trójcy, w której przyszło mi spędzić ten dzień, jest również Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej patronki jedności chrześcijan. Obraz NMP znajdujący się w miejscowym kościele został koronowany przez samego Ojca Świętego podczas jego ostatniej pielgrzymki do Bułgarii. Ojcowie Roman i Lucjan należą do zakonu zmartwychwstańców i jako księża rzymsko-katoliccy wyjechali do Bułgarii na misje. Ojciec Roman wyjaśnił mi również, że Małko Tyrnovo było kiedyś czternastotysięcznym miasteczkiem i rozwijało się bardzo dobrze do czasu zamknięcia kopalń. Wówczas większość ludzi opuściła miejscowość w poszukiwaniu pracy i obecnie żyje tam niespełna 3 tysiące ludzi.

Dzień 13, Małko Tyrnovo – Kirklareli – Babaeski – Lileburgaz – 113 km

Wczorajszy dzień, pomimo braku jazdy, minął mi bardzo szybko, jak dla mnie to nawet za szybko. Ojciec Roman odprowadził mnie do drogi prowadzącej bezpośrednio do granicy. Trochę smutno wyjeżdżać, ale we wrześniu spotkamy się ponownie podczas jego wizyty w Polsce. Wraz z grupą dzieci z parafii odwiedzą również Częstochowę.
Do granicy pozostaje dziesięć kilometrów. Pierwszy raz miałem przeszukany bagaż, co prawda tylko kilka kieszeni, ale i tak zajęło to trochę czasu. Na trasie mojej wyprawy Turcja jest jedynym krajem, gdzie przed wjazdem musiałem wykupić wizę. Można to załatwić na dwa sposoby: na granicy albo jeszcze w Polsce. Koszt takiej wizy na granicy wynosi 10 USD. Natomiast w Polsce 230 zł. W tej sytuacji wybrałem tę pierwszą możliwość.
Po załatwieniu wszelkich formalności wjeżdżam już do nowego kraju, a tam kolejne doświadczenie. Tym razem żwir. Upały w Turcji roztapiają asfalt i dlatego co jakiś czas należy rozsypywać żwir, który wciskany pod ciężarem samochodów pozwala lepiej trzymać się nawierzchni. Jadąc rowerem, kłopot sprawia jedynie zapadanie się w podłoże, co utrudnia zarówno szybką jazdę, jak i sprawne manewrowanie.
W miarę szybko docieram do Kirklareli, gdzie wymieniam pierwszą część pieniędzy. Po kolejnych 40 km docieram wreszcie do Babaeski. Z tego miejsca mam dwie możliwości dojechania do Tekirdagu. Pewien miejscowy doradził mi, aby jechał na wschód, gdyż podobno droga będzie mniej górzysta. Jak dla mnie, słowa “mniej górzysta” brzmią cudownie. Mam już tak naprawdę dość wszelkich wzniesień i chciałbym dotrzeć jak najszybciej do morza, by podróżować już tylko wzdłuż wybrzeża. Jak się jeszcze okaże, wszystko będzie wyglądać “odrobinę” inaczej.
Po dotarciu do Lileburgaz od razu zacząłem szukać noclegu, gdyż w pobliżu nie ma już żadnego pola namiotowego. Niestety, nie mogłem znaleźć nikogo, kto mówiłby po angielsku, więc przyszła pora, aby wykorzystać “mój turecki”. Pomimo złej wymowy ogólny sens był jednak zrozumiały. Niestety, mężczyzna, którego zapytałem o czysty i tani hotel, odpowiedział mi taką “wiązanką” tureckiego, że nie byłem w stanie zrozumieć ani jednego wyrazu. Jedyne do czego doszliśmy po ok. 5 minutach konwersacji, to: czy ma to być pokój z łazienką, czy też bez.
Licząc na tanie lokum, odpowiedziałem, że ostatecznie może być bez. W praktyce moja wypowiedź ograniczyła się jedynie do “yok”, czyli “nie”. Dopiero później dowiedziałem się, że Ferhat proponuje mi miejsce na zapleczu jego warsztatu. Chodziło tylko o to, że jest tam jedynie łóżko, ale nie ma prysznica. Nie chciałem sprawiać kłopotu, ale ponieważ nie potrafiłem tego powiedzieć, mogłem co najwyżej odmówić i odejść, ale w perspektywie pozostawały mi ponowne próby dogadywania się z miejscową ludnością. I tak o to spędziłem wieczór z Ferhatem i jego 9-letnim synem na zwiedzaniu miasta, które pod wieczór wygląda naprawdę uroczo.

Michał Zmysłowski

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *