Nie ma jak Lwów!


LOSY CZĘSTOCHOWIAN

Pana Leona Fabrowskiego nie znałam wcześniej. Wiedziałam, że przez szereg lat był prezesem oddziału częstochowskiego Towarzystwa Miłośników Lwowa. Miałam świadomość, że będę miała ciekawego rozmówcę, ale nie przewidziałam, że spotkam prawdziwego erudytę, szalenie sympatycznego i szarmanckiego mężczyznę. Pan Leon ma ten charakterystyczny błysk w oku, który zdradza człowieka nieustannie ciekawego życia, pełnego energii i optymizmu. Jego życiorys potwierdza wszystkie te cechy.

Lwowskie dzieciństwo

Nasz bohater urodził się w rodzinie zakorzenionej na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej od wielu pokoleń. Ojciec pochodził z Podola. Jego rodzina, ze zubożałej szlachty, przywędrowała tam przed wiekami, najprawdopodobniej z Mazowsza. Osiedliła się na żyznych ziemiach kresowych, spustoszonych przez różnej maści najeźdźców. Mama z tzw. szlachty szaraczkowej, herbu Sas, pochodziła z Korczyna w Karpatach Skolskich. Rodzice pobrali się w 1920 r. Byli szanującym się i kochającym małżeństwem. Swoim trzem synom stworzyli ciepły i bezpieczny dom, pełen miłości. – Uczono nas miłości do ojczyzny, przekazano wiarę w Boga i poszanowanie dla drugiego człowieka, niezależnie od jego przekonań, wyznania czy narodowości. Tatuś był bardzo wyczulony na kwestie etyczne. Nie uznawał kompromisów w sprawach moralności. Nie tolerował kłamstwa, nielojalności, arogancji. Pamiętam opowieść brata, który we wrześniu 1939 r., tuż po rozpoczęciu wojny, przyprowadził, z dumą, rower do domu. Oświadczył, że okazyjnie kupił go od błąkającego się po okolicy żołnierza – wspomina pan Loen.
Ojciec przeprowadził z nim męską rozmowę, zganił, że zachował się, jak paser, bo przecież żołnierz ów nie miał prawa sprzedać czegoś, co nie należało do niego. Był surowy, kiedy trzeba było, wyrozumiały, kiedy wymagała tego sytuacja, a przede wszystkim bardzo mądry. Pracował jako księgowy, ale duszę miał filozofa i humanisty. Jego pasją była fotografia i astronomia.
– Odkąd pamiętam w domu były ogromne ilości książek. Tata wcześnie nauczył mnie czytać na „Koziołku Matołku” Kornela Makuszyńskiego. Mam sporo rodzinnych pamiątek. Jest wśród nich sztambuch taty z wpisami kolegów m.in. z gimnazjum w Buczaczu gdzie zdał maturę w 1909 r. Ostatnie wpisy mają datę 1959 r., to był też ostatni zjazd Maturantów, którzy przez pół wieku stale, mimo wszystkich zawirowań losów, trzymali „sztamę”. Odkrywałem ten sztambuch powoli i pytałem sam siebie, dlaczego nigdy nie chciałem wiedzieć dokładnie co owe dedykacje oznaczają – jakie zdarzenia, jakich ludzi. Były tam wpisy po polsku, rosyjsku, ukraińsku, niemiecku, nawet w języku arabskim. Jeden z 1920 r. dedykowany był w Łodzi na pamiątkę Kijowskiej podróży… – opowiada p. Leon.
Chodziło o ciekawy epizod w życiu Fabrowskiego Seniora, pełnienie funkcji korektora w polskiej gazecie wychodzącej w Kijowie, w okresie wyprawy Piłsudskiego. Niestety, o tych sprawach syn nie zdążył się niczego więcej dowiedzieć. – Mama była, jak to się mówiło przed wojną, „Panią domu”. W czasie wojny utrzymywała całą rodzinę (i wiele innych osób), dzięki swoim umiejętnościom kulinarnym wyniesionym ze Związku Pań Domu (był taki, a jakże !). Ciężkie przeżycia związane z aresztowaniem przez Gestapo obu starszych synów plus ciężka harówka dla utrzymania rodziny, zniszczyły Jej serce które dosłownie pękło. Zmarła na ulicy w wieku 57 lat – mówi p. Leon Fabrowski.

Czas dwóch okupacji.

Wojna we Lwowie miała gwałtowny przebieg. Najpierw 1. września, Niemcy, chwilę później 17. Rosjanie. Ten czas naznaczony był krwią i łzami. Ucieczki, wywózki, aresztowania, zabijanie na ulicach. Nawet dzieci z czasem przestawały się dziwić. Dwaj starsi synowie państwa Fabrowskich: 21 letni Bolesław i 18 letni Zbigniew, po wkroczeniu do Lwowa Niemców, zaangażowali się w ruch oporu. Młodszy z braci należał do Narodowych Sił Zbrojnych. W 1943 r. wpadł w ręce gestapo. Wyskoczył z tramwaju wprost na policjanta. Znaleźli przy nim ulotki. Z gestapo trafił na Majdanek, dalej do Oświęcimia. Zginął w 1945 r. w Buchenwaldzie. Starszy czuł wielką odpowiedzialność za brata, więc po prostu poszedł na gestapo pytać o niego. Został zatrzymany, lecz po 3 miesiącach zwolniony. Niestety, ktoś doniósł na niego, że działa w podziemiu i znów został aresztowany. Siedział we lwowskim więzieniu na Łąckiego. Po kolejnej selekcji przeznaczono go do grupy, którą odesłano do obozu Gross-Rosen. Znał dobrze język niemiecki, co pomogło mu przetrwać. Kolejnym miejscem do którego trafił, był obóz Dora-Nordhausen, gdzie Niemcy, w tunelach produkowali rakiety V2 i samoloty. Wobec zbliżania się wojsk sowieckich Niemcy ewakuowali wschodnie obozy i Bolek trafił do Konzentrationslager Bergen-Belsen. Tam zastało go wyzwolenie (ważył wtedy 37 kg) Przeżył dzięki rozsądnej opiece angielskiego sanitariusza. Do Polski nie wrócił, gdyż Ojciec, na jego pytanie: „co robić? Wracać do Polski czy wyemigrować?” odpowiedział: „Jak wrócisz, to spotkasz tu wielu kolegów z Łąckiego”. Brat zrozumiał. Do dziś mieszka w Australii.
Na początku wojny, mały Leonek, najpierw zapisany został do Ochronki Sióstr Felicjanek. – Pamiętam siostrę przełożoną Albinę i naszą opiekunkę s. Elektę. Niestety, wkrótce ochronka została zamknięta a siostry musiały „przejść do cywila”, to znaczy zamienić habity na skromne suknie i się ukrywać, żeby ratować życie. Rodzice również, przez jakiś czas, udzielali im schronienia – relacjonuje.
Po ataku Niemców na ZSSR poszedł Leon do trzeciej klasy, ale tam zajęcia sprowadzały się głównie do zbierania ziół na potrzeby armii niemieckiej. Później w 1944 r. zaczął rosyjską szkołę. Zaliczył w niej klasy 5 i 6.
– Moje dzieciństwo ma smak kulikowskiego chleba z czarnuszką i zapach wertepów, którymi kończyły się nasze ulice na Górze Jacka. Tam biegaliśmy, tam zdzieraliśmy kolana na drzewach. Naszą codziennością były strzały dochodzące to z jednej, to z drugiej strony miasta. Kiedyś, w – okresie niemieckim – byłem świadkiem zabójstwa człowieka przez policjanta ukraińskiego. Działo się to na naszych wertepach gdzie się często bawiliśmy. Zobaczyliśmy biegnących dwu ludzi i usłyszeliśmy strzały. Okazało się, że ten goniący, ukraiński policjant strzelał do uciekającego cywila. Strzelał nawet wtedy, kiedy tamten już leżał i tylko dawał słabe oznaki życia. Działo się to dosłownie o kilka metrów od nas – opowiada. Później policjant wskazał na jednego ze stojących obok mężczyzn i kazał mu zakopać zwłoki. W ramach zadośćuczynienia za wysiłek, pozwolił mu wziąć garnitur nieboszczyka. Polecenie zostało wykonane i w pół nagiego mężczyznę pochowano w miejscu gdzie skończył życie.
– Wszystko to obserwowaliśmy stojąc w sporej grupie ludzi. Była wśród nich kobieta, która poprosiła mnie abym podszedł do policjanta i odczytał numer z blachy, którą miał przy mundurze. Zrobiłem to, ale jak wróciłem, żeby jej o tym powiedzieć, jej już nie było. Kilka dni później na miejsce zdarzenia przyjechała komisja niemiecka i po ekshumacji przeprowadziła dochodzenie. Była z nimi kobieta w czerni, jak się okazało matka denata – inżyniera z Krakowa, którego przedsiębiorstwo wykonywało jakieś prace we Lwowie. Przywiózł wypłatę dla robotników. Ukrainiec spotkał go w przysłowiowej „ciemnej ulicy” i stwierdziwszy zawartość teczki, postanowił go obrabować. Kiedy ofiara rzuciła się do ucieczki, miał wystarczający powód do użycia broni. Pamiętam do dziś kolor garnituru ofiary i rdzawe plamy krwi na jego bieliźnie, widoczne przy ekshumacji… Taką wojnę pamiętam – wspomina pan Leon.

Znów w Polsce

Wojna była dla rodziny Fabrowskich okresem nieustannych przeprowadzek. Dla najmłodszego syna, nie było więc niczym dziwnym, że w rok po jej zakończeniu, znów trzeba było się pakować. Wspólnie z ojcem zrobili wspaniałe drewniane skrzynie i zapakowali w nie skromną część dobytku. Spośród 17 skrzyń, 14 zapełniały książki. Zajęli miejsce wśród kilkudziesięciu innych rodaków, w jednym ze zdezelowanych wagonów pociągu, który musiał pomieścić cztery rodziny. Ich transport był jednym z ostatnich w 1946 r. Wiózł ich w nowe, nieznane życie. Repatriacja a właściwie „expatriacja” trwała tydzień. Jechali z babcią, która miała „luksusowe” warunki podróży, gdyż mogła siedzieć na krześle. Był to zresztą jedyny ocalały mebel z kilkupokojowego lwowskiego mieszkania. Resztę trzeba było zostawić. Mądrości i rozsądkowi ojca (wiedział komu dać łapówkę przy odprawie transportu) zawdzięczali, że dojechali do kraju w komplecie, a nawet bardziej – w swoim wagonie przemycili koleżankę braci z AK.
Wysiedli w Namysłowie. Tu mieli rodzinę. Nie zabawili długo, bo ojciec znalazł pracę w Katowicach. To był ich końcowy przystanek. – Pamiętam stację Katowice-Bogucice i śląskich chłopców, którzy pomagali nam rozpakować skrzynie – wspomina p. Fabrowski. – Ja, dzieciak wychowany na lekturze Gustawa Morcinka, kochałem Śląsk. Nie rozumiałem tylko, dlaczego mieszkający tu ludzie mówią po niemiecku. Dopiero tata wytłumaczył mi, że to gwara śląska silnie nasycona germanizmami, a nie język niemiecki – dodaje.
W Katowicach, 12 letni Leon kontynuował naukę. Najpierw w kolejnych trzech gimnazjach – w jednym z niego zrezygnowano, drugie zlikwidowano, trzecie szczęśliwie ukończył. Później, po liceum, próbował dostać się na AGH w Krakowie. Niestety, o odbytych egzaminach wstępnych dowiedział się z gazety. Postanowił walczyć o sprawiedliwość i niewiele myśląc pojechał sprawę wyjaśniać. Tak wspomina to dziś. – Wszedłem do sekretariatu i powiedziałem z jaką sprawą przychodzę. Nie wiem co podziałało, ale w wielkiej konspiracji Pani tam pracująca pokazała mi dlaczego nie wiedziałem o egzaminach. Była to kartka z donosem, że jestem „niepewnym politycznie elementem”. Widziałem podpis i wiem, kim był autor, wtedy przewodniczący szkolnego koła ZMP – mówi.
Nie udało się ze studiami, trzeba było podjąć pracę. Najpierw pracę kontysty znalazł mu tata-księgowy. Nie bardzo go absorbowała, wynagrodzenie też nie było imponujące. Przekwalifikował się więc na dźwigowego. Po pięciominutowym przeszkoleniu rozpoczął pracę na osiedlu Koszutka w Katowicach. Przynajmniej 5-krotnie zwiększył zarobki. Pracując, skończył kurs kreślarza budowlanego. Świadomy konieczności budowania swojej przyszłości, postanowił młody Leon podjąć kolejną próbę studiowania, tym razem na Politechnice Wrocławskiej. Zadziałał jego urok osobisty, szczególnie na pewną działaczkę ZMP. Dzięki temu zniknęły przeszkody natury politycznej. Egzamin zaliczył bez problemu. W 1953 r. Leon Fabrowski został studentem I roku Politechniki Wrocławskiej Wydziału Inżynierii Sanitarnej. Studiował 3 lata. Egzamin zawalił na własne życzenie. Został złapany, gdy sprawdzał z podręcznikiem poprawność odpowiedzi, które napisał samodzielnie. Marzenia o tytule inżyniera musiały odejść w niepamięć.

Rodzina, praca, rodzina

Gorycz niespełnionych nadziei minęła szybko. Poznał swoją przyszłą żonę. Pokochali się i postanowili wziąć ślub. Był rok 1956. Młoda pani Fabrowska była świeżo upieczoną nauczycielką języka polskiego. Dostała nakaz pracy do Czeladzi, zamieszkali więc w jej rodzinnym mieście (bo małżeństw nie można było rozłączać). Pan Leon podjął pracę w biurze projektowym, jako kreślarz. Rok po ślubie przyszedł na świat syn Piotr , a w 1958 r. Leon podjął kolejną ważną decyzję. – Przeprowadziłem męską rozmowę z teściem. Oświadczyłem mu, że chcę studiować weterynarię. Spytał, czy dam radę. Odpowiedziałem, że tak, choć wcale nie było to takie pewne. Dziś z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że gdyby nie wsparcie teściów i nieustanna mobilizacja ze strony żony, pewnie nie zostałbym weterynarzem. W 1964 z dyplomem w ręku i tytułem lekarza weterynarii, wyjechałem z rodziną w zielonogórskie. Tam podjąłem staż, a później regularną pracę. Tam urodziła się nasza córka Marta – wspomina.
Dzieci rosły. Zaczęły naukę. To wymagało stabilizacji. Zadziałała żona p. Leona. Znalazła mężowi posadę w Truskolasach, niedaleko Częstochowy, gdzie w 1971 r. zamieszkali. Po latach wędrówki, przeprowadzek, poszukiwań, dr Leon Fabrowski rozpoczął ustabilizowane życie zawodowe. Życie rodzinne układało się równie dobrze. Byli szczęśliwi, kochali się. Mieli spokojny, bezpieczny dom, taki, w jakim sam wyrastał. W połowie lat siedemdziesiątych wybrał się z rodziną na wczasy do Bułgarii. – Byliśmy odważni ruszyliśmy w tą trudną drogę naszym samochodem marki Syrenka. Po drodze, pierwszy raz od wojny, odwiedziliśmy Lwów. Musieliśmy pokazać dzieciom nasze miasto. To była trudna wizyta, pełna wspomnień i chyba żalu – mówi P. Fabrowski. Później wracał do swojego miasta jeszcze 7 razy. Ostatni raz kilka tygodni temu. Z żoną przeżyli wspólnie 53 lata. Niestety, 3 miesiące temu zmarła. Nowotwór. Nieoperacyjny.

Lwów raz jeszcze

Dziś Pan Doktor jest emerytem. Nie znaczy to, że tylko wypoczywa. Od 20 lat działa w Towarzystwie Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, oddziale częstochowskim. Był jego pierwszym, wieloletnim prezesem-założycielem. Wszystkie wartości, które wyniósł w domu najpełniej realizuje właśnie w tej organizacji. Wielu Polaków pozostało po tamtej stronie granicy. Nie zawsze jest im łatwo. Mają poczucie jedności z nimi i czują obowiązek moralny ich wspierania. Wysyłają paczki, zapraszają do Polski, jeżdżą w odwiedziny z książkami, żywnością, lekami. Dzielą się czym mogą, żeby oni nigdy nie czuli się osamotnieni i odrzuceni przez Polskę. Współpracują z polskimi szkołami, Towarzystwem Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, parafiami rzymsko-katolickimi. Wspierają ich ludzie wielkich serc, których w Częstochowie szczęśliwie nie brakuje. Od samego początku wspiera ich Zakład Energetyczny, służąc wszechstronną pomocą, szczególnie w zakresie transportu darów na Kresy. Dzięki staraniom TML odsłonięto w naszym mieście pomnik Orląt Lwowskich, ich imieniem nazwano plac na Rakowie oraz Gimnazjum nr 21 w Dźbowie. To oczywiście tylko niektóre z działań Towarzystwa.
Obecnie kieruje jego częstochowskim oddziałem, Wacław Baczyński, ale dr Fabrowski pozostaje w dalszym ciągu jego aktywnym działaczem. Co miało w sobie to miasto? Jaka jest tajemnica Lwowa? Jaki powód tego, że nadal, po kilkudziesięciu przecież latach, jego dzieci ciągle tęsknią? Mówią, że wielokulturowość, klimat, ośrodek akademicki, życie kulturalne… Może. Mnie jednak najbardziej przekonuje, że wartością tego miejsca byli ludzie. Ukształtowani oczywiście przez wszystkie wspomniane czynniki, ale bogaci pięknymi, lwowskimi duszami – pełnymi miłości, życzliwości i dobroci! Tacy zostali po dziś dzień i dzięki Bogu potrafią się dzielić.

ANNA DĄBROWSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *