Piotr Gacek: „Jest wiele osób, którym chciałbym podziękować za lata spędzone w AZS-ie Częstochowa”


Tego Gentelmana chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, zwłaszcza fanom siatkówki w Częstochowie. Jak sam przyznaje, za sprawą lat spędzonych w miejscowym AZS-ie, poczynił ogromny krok w rozwoju swojej sportowej kariery. To właśnie w czasie gdy reprezentował „biało-zielone” barwy, został zauważony przez trenera Raula Lozano, który w 2005 r. powołał go do kadry narodowej. Z „Akademikami” na swoim koncie ma chociażby Puchar Polski i wicemistrzostwo kraju. Obydwa te sukcesy odniósł w sezonie 2007/2008. Serdecznie zapraszamy do przeczytania wywiadu z byłym siatkarzem, grającym na pozycji libero, Piotrem Gackiem.

 

Różne są sytuacje u siatkarzy, co do rozpoczęcia przygody z tym sportem. U jednych ten epizod zazwyczaj zaczyna się od pierwszego przyjścia na trening. Inni z kolei postanawiają kontynuować tradycje rodzinne ze względu na swoich przodków (np. rodziców), którzy wcześniej grali zawodowo w siatkówkę. A jak to było w Pana przypadku?

– U mnie siatkówka była niemal od zawsze. Może niekoniecznie tutaj chodzi o moje DNA, bo moi rodzice nie uprawiali siatkówki ani w ogóle sportu. Mam na myśli tutaj moje pochodzenie. Wychowywałem się bowiem w Nysie, gdzie siatkówka od dawna była i jest popularna. Jako młody chłopczyk – co prawda zaprowadzony za rękę przez tatę na mecz siatkówki – pokochałem tę dyscyplinę. To było jeszcze za czasów, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej. Naturalną więc rzeczą było to, że – w ramach dodatkowych zajęć z WF (Wychowania Fizycznego), a więc SKS-ów – kładziono nacisk przede wszystkim na siatkówkę. Bardzo mi to odpowiadało i już w V klasie szkoły podstawowej rozpocząłem treningi na SKS-ach siatkarskich. Przewijanie się poprzez oglądanie, a wręcz zachwycanie się meczami z udziałem ówczesnej KS Stali Nysa – zespołu, który w tamtym czasie mocno liczył się w ligowej tabeli – pomagało mi w dużym stopniu utrwalić grę w siatkówkę, jak i również w tym, żeby dążyć do założonych celów. Tak więc już od szkoły podstawowej ta dyscyplina sportu była już w moim sercu

Pierwszymi Pana klubami w Pańskiej seniorskiej karierze były AZS Opole, GTPS Gorzów Wielkopolski oraz NKS Nysa. W tych drużynach z pewnością był Pan mocnym ogniwem, ale prawdziwy rozwój Pańskiej karierze następował prawdopodobnie w czasie gdy grał Pan w AZS-ie Częstochowa. Już pierwszy sezon w tym klubie (2004/2005) zakończył Pan brązowym medalem Mistrzostw Polski.

– Zgadza się. Jednakże chciałbym do tego jeszcze dodać, że grałem w SKS Mechanik Nysa. Był to co prawda klub szkolny, ale biorący udział w ogólnopolskich rozgrywkach ligowych na niższym szczeblu. I tam już rozpoczęła się moja przygoda, można powiedzieć ligowa. Potem wybierając edukację, studia, kierowałem się tym, które uczelnie mają kluby sportowe. Takowe zaplecze miała Politechnika Opolska, pod skrzydłami której grał właśnie AZS Opole. Udało się dostać na studia, gdzie edukując się mogłem również korzystać z tego, że grałem w trzeciej, następnie drugiej, a jeszcze później w pierwszej lidze (Seria B – przyp. red.). Z AZS-em Opole dokonaliśmy bowiem trzech awansów. Po kilkuletnim pobycie w Opolu przeniosłem się do GTPS-u Gorzów, po czym nastąpił powrót do Nysy, gdzie grałem już na najwyższym szczeblu ligowych zmagań (Polska Liga Siatkówki – przyp. red.). I faktycznie trzeba przyznać, że największy rozwój, krok milowy do przodu, zrobiłem właśnie w klubie AZS Częstochowa. Już w pierwszym sezonie w tej drużynie (2004/2005) odniosłem swój największy, na tamtą chwilę, sukces, zdobywając brązowy medal Mistrzostw Polski. Co więcej wówczas zwróciłem na siebie uwagę trenera Raula Lozano, który dał mi szansę gry w reprezentacji Polski.

Pański epizod w Częstochowie obfitował nie tylko w sukcesy drużynowe, ale i osiągnięcia indywidualne. Już w 2006 roku został Pan uznany najlepszym polskim libero. Ponadto podczas gdy grał Pan AZS-ie – jak właśnie było przed momentem wspomniane – powołano Pana do reprezentacji Polski, z którą zresztą w 2006 roku wywalczył Pan wicemistrzostwo świata. Czy teraz po latach może Pan przyznać, że mógł się Pan spodziewać, iż dzięki grze w częstochowskim klubie Pańska kariera nabierze takiego rozpędu?

– Dla każdego młodego chłopaka gra czy trenowanie w AZS-ie Częstochowa w tamtych czasach było wyróżnieniem. Kończąc studia, pisząc pracę magisterską w Opolu, rozglądałem się za różnymi klubami. Jeździłem na treningi testowe, organizowane przez różne kluby, gdzie prezentowałem swoje umiejętności. I gdy byłem już w drodze, w samochodzie, do Sosnowca na rozmowy i zarazem podpisanie umowy z tamtejszym Płomieniem (również uczestniczącym wtedy w PLS-ie), zadzwonił do mnie prezes AZS-u Częstochowa razem z Edwardem Skorkiem. Spytano się mnie, czy nie skusiłbym się na grę w AZS-ie. Przyznam szczerze, że ta propozycja była dla mnie nie do odrzucenia. Tak jak już powiedziałem, dla każdego młodego chłopaka gra w AZS-ie Częstochowa była czymś wyjątkowym, jeśli chodzi o siatkówkę. Postanowiłem zawrócić do Częstochowy z drogi do Sosnowca. Myślę, że z władzami klubu dogadaliśmy się bardzo szybko, dzięki czemu znalazłem się w AZS-ie.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że gra w częstochowskim zespole może być dla mnie tzw. „trampoliną”, przede wszystkim ze względu na to, że wokół siebie miało się fantastycznych zawodników, jak i trenerów. Trzeba było jednak wykonać dużo pracy i uważam, że zdołałem to zrobić. Zostałem zauważony. Do Częstochowy zawsze będę miał sentyment, tym bardziej że właśnie tam poczyniłem największy postęp oraz krok milowy.

Przejdźmy może teraz do sezonu 2007/2008, który był dla Pana prawdopodobnie najlepszym, jeśli chodzi reprezentowanie częstochowskich biało-zielonych barw. Wskazywały na to osiągnięte w tamtym czasie sukcesy. Wpierw jednak chciałbym zadać pytanie odnośnie tego, co wydarzyło się 19 grudnia 2007 r. W rewanżu 1/8 finału Pucharu Konfederacji CEV ograliście wielką, naszpikowaną gwiazdami z Brazylijczykiem Gibą na czele, Iskrę Odincowo. To musiało być z pewnością coś nieprawdopodobnego, gdyż wówczas o pokonaniu tak silnego zespołu marzyło wiele klubów z czołówki nie tylko polskiej, ale i europejskiej siatkówki. Pamięta Pan co wtedy czuł?

– Pamiętam, oczywiście. Towarzyszyły wtedy mi fantastyczne emocje. Podejrzewam, że cała Częstochowa ma ten mecz mocno w pamięci. Wystarczy obejrzeć powtórki tego meczu z tamtego czasu. Pojedynek z Iskrą miał niesamowitą oprawę. Nie było chyba w tamtym dniu wolnego miejsca w Hali Polonia, do środka weszło więcej osób niż mogło. Pamiętam, że było wtedy niezwykle gorąco i duszno, bo każdy mieszkaniec Częstochowy chciał to spotkanie obejrzeć na własne oczy. Jednak początkowo – a przynajmniej tak podejrzewam – większość zapewne chciało zobaczyć w ogóle zespół Iskry Odincowo.

W pierwszym meczu na wyjeździe, w Odincowie, przegraliśmy 3:0. Wynik wskazywał na to, że rywale pokonali nas bardzo gładko, aczkolwiek myślę, że ówczesny pojedynek nie był taki jednostronny od początku do końca. Tak czy inaczej przegraliśmy wyraźnie i wydawało się, że mogliśmy mieć nikłe nadzieje na to, że pokonamy tę ekipę w rewanżu u siebie. Kibice z pewnością chcieli zobaczyć naszpikowaną gwiazdami, na czele z Gibą, Iskrę Odincowo. Ostatecznie wygraliśmy znakomity mecz, niesieni dopingiem fantastycznych kibiców, których – jak na tamten czas – zawsze będę uważał za najlepszych w polskiej siatkówce. Emocje sięgały zenitu wśród zawodników, jak i zgromadzonych fanów. Byliśmy ogromnie szczęśliwi. Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że było to historyczne spotkanie AZS-u Częstochowa. Wprawdzie jedno z wielu, ale dające dodatkowego smaczku całej historii klubu.

W Pucharze CEV zaszliście aż do rundy Challenge. Trafiliście na belgijskie Noliko Maaseik. W pierwszym  meczu na wyjeździe ulegliście tej ekipie 3:1. W rewanżu w Częstochowie zwyciężyliście w takim samym stosunku. Niestety w decydującym o awansie do Final Four złotym secie przegraliście 17:19. Byliście bliscy w dopięciu swego, ale czegoś chyba wtedy niestety zabrakło…

– Na to wskazywał końcowy rezultat. W przypadku meczu z Iskrą Odincowo jestem w stanie przypomnieć sobie poszczególne akcje, zarówno te wygrane, jak i przegrane. Jeśli chodzi o mecz z Noliko Maaseik, gdzieś on nam mocno uciekał zwłaszcza w ostatnim, dodatkowym, secie. Jednak, odnośnie tej potyczki, nie jestem do końca w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie wtedy nie zagrało. Tak więc proszę o wybaczenie, że tutaj nie przytoczę szczegółów. W każdym razie do końcowego sukcesu zabrakło dwóch punktów w ostatniej partii, żeby zwyciężyć i awansować do wymarzonego dla AZS-u Final Four. Niestety zespół Noliko okazał się lepszy i wywiózł awans z Częstochowy.

Sezon 2007/2008 zakończyliście tak czy inaczej dwoma sukcesami na krajowym podwórku; Pucharem Polski i wicemistrzostwem Polski. Na dodatek wybrano Pana najlepszym broniącym w tych pierwszych rozgrywkach. Jak się później niestety okazało, było to zwieńczenie Pańskiej przygody z AZS-em. Jakie emocje towarzyszyły Panu, gdy zdecydował się Pan odejść z Częstochowy?

– Miałem wiele rozmów i ofert dotyczących gry i rozwoju w innych klubach. W AZS-ie Czestochowa grałem przez cztery lata i była to dla mnie, jak już wspomniałem, „trampolina” do wielkiej siatkówki klubowej oraz reprezentacyjnej, międzynarodowej. Bardzo chciałem zostać w Częstochowie, ale na pewnym etapie uprawiania sportu zawodowego, patrząc też na swój numer PESEL, trzeba myśleć również o zabezpieczeniu siebie, jak i najbliższych na lata. No i pojawiły się oferty, które w pierwszej kolejności brałem pod uwagę, nie tylko pod względem finansowym, ale i otoczenia, a także dalszej możliwości walki o najwyższe cele. Priorytetem było dla mnie znalezienie się nie w bogatym klubie, który tylko i wyłącznie zapłaci mi dobry kontrakt, ale w takim, który oprócz dobrej umowy będzie mógł mi zapewnić możliwość rywalizacji o sukcesy z najwyższej półki. Na tamten moment „hegemonem” w piłce siatkówce była Skra Bełchatów, z którą finale PLS 2007/2008 wraz z AZS-em przegraliśmy.

Dostałem propozycję z Bełchatowa, którą rozpatrywałem długo. Finalne wybrałem Skrę głównie z tego względu, by kontynuować walkę o najwyższe cele. Na pewno nie było łatwo rozstawać się z AZS-em. Pamiętam, że z prezesem żegnałem się słowami: „Serducho gdzieś tam na pewno pozostanie w Częstochowie”. Później ten cytat został mi może nie wypomniany, ale troszkę tak humorystycznie i uszczypliwie przypomniany w Bełchatowie, jako że „serce zostało w AZS-ie”. Lata spędzone w AZS-ie były fantastyczne. Skra zaś to był wybór mojego dalszego rozwoju.

Czy gdzieś myślami wraca Pan nadal do czasów, kiedy reprezentował AZS Częstochowa?

– Często wracam, np. gdy mam okazję zobaczyć chociażby urywek jakiegoś meczu czy też zdjęcie. Jeszcze nie tak dawno moim miejscem zamieszkania była Częstochowa. Pomimo że grałem w Bełchatowie czy Kędzierzynie-Koźlu, to mieszkałem właśnie w Częstochowie, gdzie zbudowaliśmy dom i nasze rodzinne centrum życiowe. Dziś już jestem w Warszawie, gdzie zarządzam miejscowym klubem o nazwie „Projekt Warszawa”. Owe centrum życiowe będziemy musieli zatem przenieść do stolicy. Tak czy inaczej Częstochowa jest i pozostanie mi bliska. Często, mijając Halę Polonia, wspomni się fantastyczne chwile, bo naprawdę jest co wspominać…

Po opuszczeniu „biało-zielonego” klubu Pańska kariera dalej kwitła. Chociażby Mistrzostwo Europy (2009), Puchar Świata (2015), dwukrotne Mistrzostwo Polski ze Skrą Bełchatów i wygrana Ligi Mistrzów z tym zespołem w 2010 roku, a także wiele medali Mistrzostw Polski z ZAKSĄ Kędzierzyn Koźle i Lotosem Treflem Gdańsk. Czy mimo wszystko w tym okresie, aż do zakończenia kariery zawodniczej (2017 rok), nie przejawiały się gdzieś w Pańskiej głowie myśli o powrocie do częstochowskiego AZS-u?

– Po opuszczeniu „Akademików” grałem, jak wiadomo, w Skrze Bełchatów, ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle oraz Lotosie Treflu Gdańsk. Przez te lata, kiedy byłem zawodnikiem Skry i drużyny z Kędzierzyna (łącznie 6 lat), AZS zaczynał przeżywać trudne chwile. W tym czasie Plus Liga była „zamknięta”, nie mógł z niej nikt ani spaść czy też do niej awansować. AZS Częstochowa tak naprawdę nie budował drużyny, która miałaby walczyć o wysokie cele. I, nie ma co ukrywać, gdyby najwyższa klasa rozgrywkowa była „otwarta”, to mogliby mieć niejednokrotnie problem z utrzymaniem się w niej. Przyznam, że przez ten czas od strony sportowej nie miałem zamiaru obniżać swojego poziomu, z całym moim szacunkiem dla klubu, a jest on ogromny. Właściwie byłego klubu, bo AZS-u nie ma już na siatkarskiej mapie Polski. Mówiąc szczerze, nie przejawiała się u mnie taka myśl powrotu na częstochowski parkiet. Nie pojawiały się także oferty ze strony klubu z Częstochowy.

Jak już Pan zaznaczył, AZS Częstochowa SSA w 2019 roku, z wielu przyczyn, ogłosił upadłość. Co Pan czuł w momencie gdy klub, w którym zaczynał odnosić pierwsze wielkie sukcesy, przestał istnieć?

– Co można czuć kiedy umiera coś, czego człowiek był częścią, a więc klubu i tworzenia jego pięknej historii? AZS Częstochowa to nie tylko lata, kiedy tam grałem. To również historia tego, co było tam tworzone znacznie wcześniej. Tyle, ile nazwisk siatkarskich przewinęło się przez częstochowski klub, nie przeszło chyba przez żaden inny. Począwszy od takich siatkarzy z dawnej epoki jak Damian Dacewicz, Marcin Nowak czy Andrzej Solski. Można tutaj strzelać nazwiskami; Krzysztof i Andrzej Stelmachowie, Piotr Gruszka albo Robert Szczerbaniuk. Co chwilę jakieś nazwisko byłego zawodnika AZS-u może tutaj wpaść. Sporo graczy tworzyło całą historię „Biało-Zielonych”. Również ci, których wymieniłem.

Naprawdę przykro było patrzeć na to, że w pewnym momencie wszystkie trofea, jak choćby wspomniany przez Pana Puchar Polski – który zresztą zdobyłem z AZS-em w 2008 r. – zostały wystawione na licytacje, aby tylko klub mógł funkcjonować i istnieć. Nie chciałbym tutaj wchodzić w szczegóły, ale myślę, że w pewnym momencie popełniony został kolosalny błąd, który sprawił, że AZS-u Częstochowa po prostu dzisiaj nie ma. To z pewnością jest bardzo poważny brak na siatkarskiej mapie Plus Ligi. Wszak to była wspaniała historia, fantastyczni kibice, ogromna grupa osób zaangażowanych w działalność klubu. W Częstochowie nadal mieszka wielu byłych siatkarzy, związanych AZS-em, jak np. Piotr Gruszka, Krzysztof i Andrzej Stelmachowie, Robert Szczerbaniuk, Damian Dacewicz czy Grzegorz Szymański, tutaj również można wymieniać. Tym bardziej szkoda, że osoby, które tworzyły ten klub, jako zawodnicy, nie zostały w jakiś sposób zagospodarowane do tego, aby go ratować. Mam tutaj na myśli m.in. pomoc w organizacji drużyny. Kojarzy mi się jedynie, że Damian Dacewicz był przez jakiś czas asystentem trenera zespołu ligowego (lata 2011-2013 – przyp. red.).

Uważam, że należało w tamtym czasie zagospodarować wielkie nazwiska, aby wspomóc AZS. Zwłaszcza że – moim zdaniem – każdemu z tych nazwisk klub też stworzył piękną historię i leżą one gdzieś w sercu. Szkoda, że osoby które miały wkład w rozwój sportowy klubu, nie znalazły tam miejsca, aby go odpowiednio wesprzeć. To oczywiście jest mały element całej układanki. Podejrzewam, że gdzieś na wyższym szczeblu popełnione zostały błędy, które spowodowały, że klub przestał istnieć. To nie jest tak, że wszystko było robione dobrze, a klubu nie ma, bo po prostu zniknął. To już jest melodia przeszłości, ale coś tu nie zagrało. Szkoda, bardzo szkoda…

Czy ma Pan z kimś kontakt z czasu, kiedy grał Pan w AZS-ie?

– Jasne. Mam kontakt z zawodnikami, z którymi grałem w AZS-ie Częstochowa. Może nie codzienny, ale zdarza się, że się zdzwaniamy. W Częstochowie nie grałem akurat z Piotrkiem Gruszką, ale poniekąd AZS nas troszkę połączył, później reprezentacja. Tak się złożyło, że kiedy na co dzień mieszkałem w Częstochowie, sąsiadowałem z Piotrem Gruszką. Tak więc relacje są utrzymywane.

Wydawać się może, że powoli siatkówka w Częstochowie wraca na te właściwe tory. Wprawdzie nie za sprawą AZS-u, lecz Norwida, który w tym roku uzyskał historyczny awans do Plus Ligi. Czy mógłby się Pan odnieść do tego wątku? Jak Pan widzi przyszłość Norwida?

– Bardzo się cieszę z osiągniętego wyniku Norwida. Kiedy ja grałem w Częstochowie, Norwid był bardzo istotną częścią AZS-u. Wielu zawodników AZS-u wywodziło się właśnie z Norwida. To był fantastyczny układ. Był pierwszoligowy zespół AZS Częstochowa oraz drużyna, szkoląca młodzież w niższej klasie rozgrywkowej, a więc Norwid Częstochowa. Ta układanka mogła spiąć w całość bardzo solidny, stabilny klub, mający narybek młodzieży. W pewnym momencie jednak rozłączyło się to wszystko. Dlaczego? Za bardzo nie wiem. Gdy byłem bowiem siatkarzem AZS-u nie interesowałem się stroną organizacyjną ani zarządczą, szczególnie, że nie było to w mojej kompetencji.

Wracając do pytania, nie pozostaje mi nic innego jak pogratulować Norwidowi, że mozolną, ciężką pracą, z roku na roku, wywalczył awans. Myślę jednak, że klub ten czeka duża lekcja nauki. Powiem może z punktu widzenia funkcji, jaką obecnie piastuję: Plus Liga jest bardzo wymagająca pod kątem organizacyjnym, zagospodarowania partnerów, sponsorów, a także budżetowym. Mogę jedynie trzymać kciuki, żeby Norwid był w Plus Lidze jak najdłużej, wiele, wiele lat. Żeby dalej budował swoją wartość nie tylko sportową, ale również marketingową, sponsoringową, bo to jest w dzisiejszych czasach niezwykle istotne, ważne.

Na pewno zarządzający Norwidem zdają sobie sprawę z nadchodzącego przed nimi trudnego wyzwania. Patrząc bowiem z historycznego punktu widzenia – choćby na przestrzeni kilku ostatnich lat – beniaminki, które wcześniej nie miały do czynienia z Plus Ligą, szczególnie na początku, miały bardzo ciężko, jeśli chodzi o pozyskanie odpowiednich partnerów, sponsorów czy też o w ogóle zgromadzenie środowiska wokół siatkówki. Tym bardziej podejrzewam, że tego zawodowego profesjonalizmu Norwid, w takich rozgrywkach jak Plus Liga, będzie się uczył. Trzymam mocno kciuki. Wszyscy prezesi klubów z otwartymi ramionami przyjmują nowe zarządy, jeżeli jest kwestia jakiejkolwiek pomocy. Po samych transferach widzę, że Norwid planuje kolejny rozwój. Ciężko mi jednak tak na gorąco komentować. Oceniać możemy tak naprawdę dopiero po sezonie, jak poradzili sobie z tym wymagającym profesjonalizmem w Plus Lidze. Tu nie chodzi tylko o organizację meczów lub komunikację ze sponsorami bądź współpracę z nimi czy budowania ich marki poprzez klub. Tu mowa jest przede wszystkim o profesjonalizmie w stosunku do zawodników. Patrząc na reprezentację czy inne kluby ligowe, poziom zawodowstwa jest na bardzo dużym poziomie. I ci gracze, oprócz tego, że mają kontrakty, są wymagający właśnie pod kątem profesjonalizmu. Zespół Norwida będzie zatem na pewno widział taki przeskok, że poprzeczka organizacyjna zawodowstwa w Plus Lidze w kierunku właśnie zawodników jest dużo wyższa niż na niższym szczeblu. W związku z tym myślę, że na tej płaszczyźnie będzie spore pole do pracy dla klubu z Częstochowy.

Czy na koniec naszej rozmowy, chciałby Pan może kogoś szczególnie pozdrowić lub podziękować?

– Chciałbym pozdrowić przede wszystkim kibiców AZS-u Częstochowa, w którym grałem w latach 2004-2008. Zawsze mnie wspierali, jak i całą naszą drużynę, będąc na wszystkich meczach. To środowisko kibicowskie było tak wyjątkowe, iż mogliśmy się poszczycić, że mieliśmy najlepszych fanów w Polsce. Dlatego najpierw w ich stronę kieruję podziękowania. To oni powodowali, że z dumą i radością reprezentowało się „biało-zielone” barwy, że przychodziło się zmotywowanym na każdy trening, jak i mecz. Kibice sprawiali wielką frajdę po wygranych spotkaniach. A my staraliśmy się odwdzięczyć zostawianiem kawału serducha na boisku. Myślę, że to było bardzo doceniane.

Chciałbym również podziękować zarządowi AZS-u Częstochowa. Trenerowi Edwardowi Skorkowi za to, że mnie zauważył i widział mnie w drużynie „Akademików”. Tak naprawdę dzięki niemu też zrobiłem ogromny postęp. Myślę, że każdej osobie w klubie czy tym, którzy byli także w kolejnych latach w sztabie szkoleniowym, coś zawdzięczam. Ciężko wymienić jedną osobę. Jest ich wiele. Nie dołączyłem do AZS-u, kiedy działał w nim jeszcze Andrzej Gołaszewski, ale to też wielka postać, jeśli chodzi o siatkówkę i całą jej historię, również i w Częstochowie. Do dzisiaj mamy ze sobą fantastyczny kontakt. Jemu także składam serdeczne podziękowania za to, że stworzył fantastyczny klub, do którego mogłem trafić. Równie serdecznie dziękuję także Panu Wojciechowi Klimasowi z firmy Wkręt-Met (dawny sponsor tytularny AZS-u – przyp. red.). Dołożył on wszelkich starań, aby AZS Częstochowa walczył o najwyższe cele. Te osoby przychodzą mi na pierwszą myśl, ale, tak jak mówiłem, jest wiele innych, którym śmiało mogę podziękować za spędzone lata w Częstochowie.

Dziękuję bardzo serdecznie za rozmowę.

– Dziękuję.

Rozmawiał: Norbert Giżyński

Foto. Grzegorz Przygodziński

Piotr Gacek (na zdjęciu) w dalszym ciągu wspomina okres, gdy był siatkarzem częstochowskiego AZS-u.

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *