CZĘSTOCHOWIANIN W KAMERUNIE


– Jak była ojca droga do kapłaństwa?
– Z misjonarzami zakonu Marii Niepokalanej zetknąłem się zupełnie przypadkowo. Moja kuzynka przywiozła z Łeby śpiewnik zespołu “Gitary Niepokalanej”. Zamieszczona w nim informacja o misjonarzach Oblatach zaciekawiła mnie i nawiązałem kontakt z ojcem Pawłem Latuska, obecnym naszym prowincjałem. Decyzję wstąpienia do seminarium podjąłem tuż przed maturą.
– Było to nagłe postanowienie?
– Z tą myślą nosiłem się od dawna, tylko był problem gdzie. W skrytości myślałem o misjach i dlatego zgłosiłem się do Oblatów. Odbyłem rok nowicjatu w Kodniu nad Bugiem i studia w seminarium w Obrze. Po dwóch latach filozofii wysłano mnie do Rzymu, gdzie uczyłem się przez sześć lat na Uniwersytecie Gregoriana. W trakcie studiów odbyłem staż w Kamerunie.
– Czy Afryka była tym wymarzonym krajem?
– Chciałem jechać do Ameryki Południowej. Jednak Ojciec Generał Marcello Zado, wysłał mnie do Kamerunu, gdzie są największe potrzeby. Oblaci przebywają tam od ponad 27 lat. Jest to ta sama misja, na której byłem jako diakon.
– Jak rodzina przyjęła tę decyzję?
– Samo wstąpienie do seminarium nie było dla moich najbliższych czymś zaskakującym. Natomiast wyjazd na misję, zwłaszcza do Afryki, dla mamy był trudny do przyjęcia. Wiedziała, że opuszczę ją na długo, bo dopiero po trzech latach pracy można wyjechać na trzymiesięczny wypoczynek. Mama już trochę przywykła do tej sytuacji, ale niepokój przy rozstaniu budzi sytuacja polityczna w tamtych regionach i wieści, jak na przykład ostatnia, o tragicznej śmierci jednego z naszych ojców – Henryka Dejneka.
– Może przybliżyłby Ojciec region, w którym pracuje?
– Moja misja w N’Dingtire jest częścią archidiecezji Garoua (stolica dzielnicy- przyp. red.). Mieści się w rejonie gór Alantika, w departamencie Faro. Jest to najbardziej ubogi region Północnego Kamerunu. Brakuje tam dróg. Jedynym źródłem informacjijest radio, i to na baterie, ponieważ nie ma prądu. Wieczorem czyta się przy lampie naftowej. Oblaci od prawie 30 lat starają się o rozwój tego okręgu, jednak cywilizacja dociera tam z trudem. Tradycja w tym rejonie jest niezwykle silna. Często jest przyczyną problemów i kłopotów. Na szczęście, powoli, zwłaszcza wśród młodzieży, następuje wzrost świadomości i potrzeby uczenia się.

– Jak była ojca droga do kapłaństwa?
– Z misjonarzami zakonu Marii Niepokalanej zetknąłem się zupełnie przypadkowo. Moja kuzynka przywiozła z Łeby śpiewnik zespołu “Gitary Niepokalanej”. Zamieszczona w nim informacja o misjonarzach Oblatach zaciekawiła mnie i nawiązałem kontakt z ojcem Pawłem Latuska, obecnym naszym prowincjałem. Decyzję wstąpienia do seminarium podjąłem tuż przed maturą.
– Było to nagłe postanowienie?
– Z tą myślą nosiłem się od dawna, tylko był problem gdzie. W skrytości myślałem o misjach i dlatego zgłosiłem się do Oblatów. Odbyłem rok nowicjatu w Kodniu nad Bugiem i studia w seminarium w Obrze. Po dwóch latach filozofii wysłano mnie do Rzymu, gdzie uczyłem się przez sześć lat na Uniwersytecie Gregoriana. W trakcie studiów odbyłem staż w Kamerunie.
– Czy Afryka była tym wymarzonym krajem?
– Chciałem jechać do Ameryki Południowej. Jednak Ojciec Generał Marcello Zado, wysłał mnie do Kamerunu, gdzie są największe potrzeby. Oblaci przebywają tam od ponad 27 lat. Jest to ta sama misja, na której byłem jako diakon.
– Jak rodzina przyjęła tę decyzję?
– Samo wstąpienie do seminarium nie było dla moich najbliższych czymś zaskakującym. Natomiast wyjazd na misję, zwłaszcza do Afryki, dla mamy był trudny do przyjęcia. Wiedziała, że opuszczę ją na długo, bo dopiero po trzech latach pracy można wyjechać na trzymiesięczny wypoczynek. Mama już trochę przywykła do tej sytuacji, ale niepokój przy rozstaniu budzi sytuacja polityczna w tamtych regionach i wieści, jak na przykład ostatnia, o tragicznej śmierci jednego z naszych ojców – Henryka Dejneka.
– Może przybliżyłby Ojciec region, w którym pracuje?
– Moja misja w N’Dingtire jest częścią archidiecezji Garoua (stolica dzielnicy- przyp. red.). Mieści się w rejonie gór Alantika, w departamencie Faro. Jest to najbardziej ubogi region Północnego Kamerunu. Brakuje tam dróg. Jedynym źródłem informacjijest radio, i to na baterie, ponieważ nie ma prądu. Wieczorem czyta się przy lampie naftowej. Oblaci od prawie 30 lat starają się o rozwój tego okręgu, jednak cywilizacja dociera tam z trudem. Tradycja w tym rejonie jest niezwykle silna. Często jest przyczyną problemów i kłopotów. Na szczęście, powoli, zwłaszcza wśród młodzieży, następuje wzrost świadomości i potrzeby uczenia się.
– Jak wygląda system edukacji w Kamerunie?
– W Północnym Kamerunie są szkoły państwowe, lecz nauka w nich jest na niskim poziomie. Trudności geograficzno-komunikacyjne nie zachęcają nauczycieli do przyjazdu. Sami Afrykańczycy z innych krajów zauważają tę dzikość. Są zaskoczeni warunkami życia tych ludzi. My również prowadzimy szkołę.
– Ile dzieci uczęszcza do misyjnej szkoły?
– Niestety, bardzo mało, około 80. Rodzice uważają, że szkoła nie pomoże im w życiu, nie wyżywi. Wolą, by dzieci pasły bydło lub uprawiały pole. Edukacja wiąże się z pewnymi wydatkami, na zeszyty czy długopisy. Jest to dla nich strata, nie myślą perspektywicznie i nie są w stanie wyobrazić sobie szansy jaką dać może dziecku zdobyta wiedza. Nasza szkoła jest płatna, ale czas poświęcony uczniom i poziom nauczania jest o wiele wyższy niż w szkole państwowej. Prowadzimy również internat. Mieszka w nim obecnie 12 dziewcząt i 30 chłopców.
– Kto uczy w szkole katolickiej?
– Na ogół świeccy nauczyciele, o wysokich walorach moralnych, werbowani przez Diecezjalne Biuro Edukacyjne. Nauka odbywa się w języku francuskim.
– Ilu księży pracuje na misji?
– Do niedawna było nas dwóch, ja i ojciec Kazimierz Kościński, który, niestety, ze względu na stan zdrowia został ewakuowany. Pomagają mi siostry. Jedna prowadzi ośrodek zdrowia, dwie pracują w szkole.
– Jaki obszar obejmuje misja?
– Jest to około 200 km kw., a ludności około 30 tys. Ta liczba jest jednak płynna, gdyż dla Kameruńczyków granice międzypaństwowe nie istnieją. Wielu ma rodzinę w Nigerii, toteż emigrują tam nawet na kilka miesięcy. Przyczyną wyjazdu jest często ucieczka przed konsekwencjami prawnymi lub władzą plemienną. Młodzi ludzie niejednokrotnie są w konflikcie ze starszyzną plemienną.
– W jakim języku porozumiewa się Ojciec?
– W Kamerunie mamy ponad 240 różnych narzeczy, a w mojej parafii aż 5, które od siebie różnią się kompletnie. Posługujemy się językiem fufulde, najbardziej rozpowszechnionym. Cały północny Kamerun i większość krajów w Afryce używa tego języka. Jest on pochodzenia arabskiego. Plemiona, wśród których pracuję były podbite przez Arabów i oczywiście brutalnie islamizowane. Oficjalnymi językami są: francuski i angielski.
– Czy łatwo opanować fufulde?
– Po przyjeździe na misję mamy pół roku na naukę języka regionalnego. To wystarczy na tyle, by zrozumieć tych ludzi. Języka, tak naprawdę, uczymy się, poprzez codzienny kontakt, rozmowy, normalne sytuacje życiowe. Starsi misjonarze organizują kursy językowe, mówią nam jak tłumaczyć liturgię, jak nawiązywać kontakt z Kameruńczykami, jak ich rozumieć.
– Jakie były początki misji w Kamerunie?
– Bardzo trudne. Pierwszym misjonarzem, przybyłym w latach siedemdziesiątych, był ojciec Jacques Thierry. Ludność tubylcza przyjęła go dość życzliwie, jednak napotkał na duży opór starszyzny. Kilkakrotnie był stamtąd wypędzany, nawet w brutalny sposób. Krył się wówczas w lasach, szopach, ale nie ustąpił. Dzisiaj sytuacja zmienia się, coraz więcej, zwłaszcza młodych ludzi pragnie słuchać słowa bożego, a nawet wstąpić do kościoła katolickiego. Obok nas misję prowadzą protestanci, którzy przybyli w kilka lat po ojcu Thierry, ze Stanów Zjednoczonych. Ich obecność jest dla nas pomocna, jednak, o czym przykro jest mi mówić, stwarzają nam pewne problemy. Prowadzą prozerityzm, wchodzą na nasz teren i nakłaniają mieszkańców do przejścia na protestantyzm.
– Ilu jest katolików tym rejonie?
– Aktualnie zaledwie 3 tys.
– Czy to tylko zadeklarowani katolicy? Jak wygląda ich życie w wierze?
– Mówi się, że 40% Kameruńczyków, to katolicy, 25% protestanci, 20% muzułmanie, reszta, to wyznawcy sekt, niestety, coraz liczniejszych, ale 100% to onamiści. Kameruńczycy są chrzczeni, uczestniczą w naukach, mszach, jednak ich sposób życia miesza się ze starą tradycją. Dlatego chrzest może odbyć się dopiero po trzech latach przygotowań, kiedy wzbudzi się określoną świadomość i poczucie odpowiedzialności za ten akt. Przed chrztem muszą wypełnić pewne warunki, przede wszystkim zadeklarować opuszczenie dawnej religii, zwłaszcza praktyk.
– W trudnych chwilach do kogo się zwracają?
– Często powracają do tradycyjnych praktyk, a to na skutek presji rodziny czy starszego pokolenia. Młodzi chcieliby być wierni Chrystusowi do końca, ale zmuszani są do ustępstw. Jeden z moich katechetów nie chciał oddać swojego dziecka do obrzezania starzyźnie. Zabieg wykonał w naszym ośrodku medycznym, w higienicznych warunkach. W efekcie, starszyzna wykluczyła dzieci z plemienia i do dziś nie są uznawane za członków grupy plemiennej. Katecheta musiał zerwać kontakty ze swoją wioską, zmienić miejsce zamieszkania, ale nadal jest prześladowany. Otrzymywał pogróżki, że jeżeli nie zapłaci okupu za rodzinę, to po kolei wszyscy zaczną umierać. I tak zaczęło się dziać. Zmarł najpierw wujek, później ktoś jeszcze. Wystraszył się i dał wymaganą ofiarę.
– Czym musiał wykupić swój uczynek?
– Jest to najczęściej wino, koza, czy jakiś inny dar materialny.
– Jak wygląda pochówek kameruńskich katolików?
– Wśród katolików można coraz częściej spotkać pochówek zorganizowany, są już nawet cmentarze. Natomiast tradycyjny pogrzeb odbywa się gdzieś w buszu. W niektórych plemionach, ciała zmarłych osób znaczących zakopuje się do ziemi, a głowę pozostawia się na zewnątrz grobu. Kiedy ciało się rozłoży, głowę odrywa się i wkłada do specjalnego glinianego naczynia – kanari, które pozostawia się niedaleko domostwa. W przypadku niepowodzeń, nieszczęść Murzyni w tym miejscu składają ofiary, na ogół wino. Afrykańczycy tłumaczą swoje nieszczęścia niezadowoleniem przodków, przypuszczają, że urazili ich i dlatego przepraszają.
– Jest ksiądz jedynym misjonarzem…
– I jedynym Polakiem w dzielnicy Transfaro. Pomaga mi około 30 katechetów, zwerbowanych z miejscowej ludności. Parafia jest podzielona na 5 sektorów, w której żyją poszczególne wspólnoty. Każda wspólnota powinna mieć swojego katechetę, którego zadaniem jest prowadzenie modlitwy podczas nieobecności kapłana.
– Jak wyłaniani są katecheci?
– Podstawowym kryterium jest choćby minimalna znajomość języka francuskiego i chęć ze strony danej osoby. Niestety, poziom intelektualny katechetów jest bardzo niski. Staramy się ich uczyć. Raz na pół roku organizowane są spotkania formacyjne, a raz w miesiącu na trzy dni katecheci udają się do Garoua, na szkolenie. We wschodniej części Kamerunu jest ośrodek szkoleniowy. Nauka trwa przez trzy lata. Dostają się tam tylko najzdolniejsi.
– Msze i modlitwy są odmawiane w języku francuskim?
– W mojej parafii mamy komfort, ponieważ część najważniejszych modlitw i mszał są przetłumaczone na język fufulde, ale homilia i inne modlitwy są mówione w języku francuskim.
– Jak Afrykańczycy modlą się?
– Jest to radość wyrażana poprzez taniec i śpiew. Podczas mszy grają na tamtamach, santanach (metalowe dzwony), grzechotkach. Tworzą chóry wspólnotowe. Reagują żywiołowo, spontanicznie
– Jak wygląda dzień misjonarza?
– O 6.00 w centrum mamy eucharystię. Potem, albo wyjeżdżam do wiosek, gdzie spotykam się z katechetami i wspólnotami, albo zostaję na miejscu, i wówczas na przykład odbywają się spotkania formacyjne. Podróż w danym obszarze trwa kilka dni. Przeprowadzam osobiście katechezy, rozmawiam z ludźmi, pomagam rozwiązać problemy. W porze suchej jeżdżę samochodem, w porze deszczowej poruszam się na rowerze lub na piechotę. Mieszkańcy wiosek przyjmują mnie bardzo serdecznie i ciepło. Nie wszyscy mają okazję uczestniczyć w eucharystii co niedzielę. W porze deszczowej bywa to czasem raz na pół roku. Ofiarowują mi wszystko co najlepsze, jest przygotowana tradycyjna nata, woda. Choć ja staram się zabierać wodę ze sobą i pić jej jak najmniej. Woda w Kamerunie, to wielki problem, czasami przypomina kawę z mlekiem. Wolę nie ryzykować.
– Co jest najtrudniejsze w pracy misjonarza?
– Problemem jest na pewno samotność, brak kontaktu z białym człowiekiem, z rodziną. Choć nie zdarzyło mi się być samemu przez dłuższy czas. Na sąsiednich misjach są również Polacy, więc jeśli nadarza się okazja spotykamy się. Moim najbliższym sąsiadem na misji w Figniole jest ojciec Eugeniusz Kowol z Gliwic.
– A co daje najwięcej radości?
– Radość tubylców ze spotkania z misjonarzem. Docenia się to szczególnie w porze deszczowej, która dla Afrykańczyków jest porą ciężkiej pracy w polu. Kiedy widzę, jak odrywają się od pracy, znajdują czas dla mnie i Boga, kiedy widzę tłumy czekających na niedzielną Eucharystię, to wzbudza to ogromną radość.
– Ile osób ojciec ochrzcił?
– W ciągu mojego trzyletniego pobytu około 120 osób. Jest to niewiele, ale nie chodzi o to, by chrzcić tam jak najwięcej ludzi. Musimy budować świadomość katolicką, a trwa to latami. Poza tym, chrzcimy tylko ludzi dorosłych.
– Ale czy ochrzczenie dziecka nie obligowałoby rodziców do wprowadzania katolickich wartości na łono rodziny?
– Tam chrześcijaństwo zawitało niespełna 30 lat temu, w Polsce trwa ponad tysiąc lat. Ważniejsza jest ukształtowana odpowiedzialność za wychowanie dzieci w duchu katolickim, a niestety, wiara Afrykańczyków jest krucha. W chwilach trudności czy pokusy materialnej często opuszczają Kościół. Sam wymóg życia z jedną tylko kobietą, to dla nich duże wyrzeczenie.
– Poddają się temu?
– Muszą. Jest to też w tej chwili wymóg państwowy. My nie możemy ochrzcić osoby, która nie zawarła oficjalnego ślubu cywilnego. Chrzest na misjach automatycznie jest już zawarciem związku małżeńskiego z jedną kobietą. Od razu musi być złożona przysięga małżeńska.
– Gdyby Ojciec dokonywał ponownie wyboru drogi życiowej, czy byłaby to taka sama decyzja?
– Tak. Misje, to dla mnie coś najważniejszego. Często zadawane mam pytanie: czy myślę o powrocie do ojczyzny? Zawsze odpowiadam, że jeżeli zdrowie mi pozwoli zostanę w Kamerunie, w Afryce.
– A co z Ameryką Południową?
– Może kiedyś, ale to już leży w gestii moich przełożonych.- Czy przed wyjazdem miał Ojciec jakieś wyobrażenie o pracy w Afryce?
Byłem na stażu w Kamerunie, więc wiedziałem co mnie czeka w Afryce. Może kiedy wyjeżdżałem jako diakon, wiązałem to z pragnieniem przeżycia przygody. Mój pierwszy proboszcz, ojciec Adam Rorek, u którego spędziłem rok stażu przygotował mnie do pracy misyjnej, do bycia kapłanem w Afryce. Obecny wyjazd na pewno nie był szukaniem przygód.
– Czyli staż nie przeraził?
– Wręcz przeciwnie, zachęcił. Już po stażu prosiłem o pozostanie w Kamerunie. Moi przełożeni chcieli jednak, bym kontynuował studia i robił specjalizację.
– Jakimi cechami powinien charakteryzować się misjonarz?
– Powinien być człowiekiem bardzo otwartym. Powinien mieć świadomość, że na misji nie jest dla siebie, ale dla ludzi tam żyjących, że musi im służyć pomocą w każdej sytuacji. Poza tym, ważna jest umiejętność słuchania i uczenia się.
– Czego ojciec nauczył się w Afryce?
– Przede wszystkim szacunku dla kultury murzyńskiej. Wielu może wydawać się, że są to ludzie zacofani, ubodzy, którym tylko coś można dać. Poznałem ich otwartość, szacunek dla drugiego człowieka. Tam kolor skóry jest nie istotny.
– Czy dotknęły Ojca jakieś choroby?
– Dzięki Bogu nie miałem większych problemów ze zdrowiem. Chorowałem oczywiście na malarię, ale to dotyka wszystkich mieszkających w Afryce.
– Czy jadł ojciec jakieś specjalne potrawy afrykańskie?
– Staram się jeść rzeczy sprawdzone, by nie mieć problemów żołądkowych i nie nabawić się ameb czy robaków. Żadnych mózgów małpich, węży, czy psów nie jadłem. Spróbowałem jedynie ryby suszone. Dla nas są trudne do strawienia.
– Dziękuję za rozmowę.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *