Stan wojenny – wspomnienia niekombatanta


Ten tekst powstał w związku z 29. rocznicą wprowadzenia stanu wojennego na terenie Polski Ludowej. Pisałam go głównie z myślą o tych wszystkich, którzy wtedy lub w latach następnych się rodzili. Niech będzie to świadectwo tamtych dni. Nie mam jakiejś wyjątkowo kombatanckiej przeszłości, ale wiele spraw, ludzi, zdarzeń obserwowałam z bliska, więc spróbuję.

Rok 1981 był trzecim rokiem moich studiów

Ponieważ moja uczelnia – SGGW – mieści się w Warszawie, tam właśnie przeżywałam ten czas. To było jakby domknięcie okręgu, niektórzy mówią o kole, które zatoczyło pełne obrót. Tu należy się Czytelnikowi pewne wyjaśnienie. Zaczęłam studia w roku 1978 na kierunku i uczelni, którą kończył 9 lat wcześniej mój brat. Kilka dni po inauguracji roku akademickiego odwiedził mnie i poprowadził szlakiem, który pokonywał z kolegami w dniach studenckich strajków roku 1968. Były to korytarze piwniczne budynków SGGW znajdujących się przy ul. Rakowieckiej. On, podobnie, jak ja później, uczestniczył w tamtym buncie z nakazu wewnętrznego. Tak zostaliśmy wychowani. Idea wolności i niepodległości, które – mieliśmy tego pełną świadomość – w Polsce Ludowej nie miały prawa funkcjonować nawet w marzeniach, są najważniejsze i trzeba ich bronić. Wiedza, którą przekazał mi wtedy mój – dziś już niestety nieżyjący- Brat, okazała się przydatną. Nie to, żeby była czymś, co miało ogromny wpływ na wydarzenia, ale po prostu ułatwiła mi życie. Wracajmy do roku 1981. Lipiec, sierpień i wrzesień spędziłam z moim mężem w Szwecji. Rwaliśmy jabłka w karłowatym sadzie niedaleko Ystadt. Koniec września był dla nas czasem intensywnych zakupów. W Polsce było wszystko na kartki, więc objuczeni workami proszków do prania, mydeł, szamponów, itd., przemierzaliśmy uliczki szwedzkich miasteczek wzbudzając nieskrywane zainteresowania. Dzień przez wyjazdem zaproszeni zostaliśmy do Bossa na wystawną kolację. Pokazał nam wydanie główne szwedzkiego dziennika TV. Zobaczyliśmy mapę polski i radzieckie czołgi na wschodniej granicy. To był taki wojenny plan ataku. Nasz gospodarz bardzo się przejął i natychmiast zaproponował nam pozostanie u niego za stałe. Nie zastanawialiśmy się nad tym ani chwili – podziękowaliśmy i następnego dnia płynęliśmy do Polski. Powagę sytuacji zrozumieliśmy chyba dopiero w Szczecinie. Trwał nadzwyczajny zjazd Solidarności. Po szczecińskim dworcu PKP wędrowali policjanci, ale inni od tych, których widywałam do tej pory. To były oddziały ZOMO. Najbardziej jednak przykrą dla mnie chwilą była podróż podmiejskim pociągiem ze Świnoujścia do Szczecina. Na drogę dostałam od koleżanki kilka pomarańczy. Nie zjedzone zwędrowały do podręcznej reklamówki – przezroczystej. Nie zapomnę nigdy oczu dziecka, może 10,11-letniej dziewczynki wpatrującej się w te pomarańcze. Każda z nas, 50 i plus, wie o czym pisze, młodsze, niech wyobrażą sobie oczy dziecka, któremu nie pozwala się wziąć prezentu spod choinki. Dziewczynka dostała pomarańcze, ale i tak ryczałam jak bóbr myśląc o tym dlaczego akurat polskie dzieci nie mogą mieć tego, co szwedzkie, tak po prostu.…

Zaczął się rok akademicki, niedługo później strajki

Początek dało Opole – Wyższa Szkoła Pedagogiczna i Wyższa Szkoła Inżynieryjna, później Wyższa Szkoła Inżynierska im. Kazimierza Pułaskiego w Radomiu – tu postulatem było odwołanie z funkcji rektora prof. Michała Hebdy w związku z mianowaniem go na to stanowisko ze złamaniem obowiązujących procedur, jego apodyktycznym stosunkiem do pracowników oraz uległością wobec władz partii i in. służb komunistycznego państwa. Generalnie chodziło o demokratyzacje życia na uczelniach, nieingerencje w redagowane przez studentów biuletyny, zaniechanie represje wobec wykładowców, którzy wspierali studentów. Później doszedł jeszcze konflikt wokół Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej w Warszawie rozpoczęty 25 listopada 1981 r. Protestujący słuchacze uczelni domagali się wtedy objęcia WOSP ustawą o szkolnictwie wyższym, czyli uwolnienia się spod kurateli złej sławy MSW. Wszystko były to strajki okupacyjne. Nasza uczelnia zakotwiczyła na Rakowieckiej. Dla mnie to był czas swoistego testu. Nie wyobrażałam sobie żeby w momencie, kiedy jest szansa na odzyskanie godności, powiedzenie „dość” temu wszystkiemu co nas brzydziło, co odrzucaliśmy w sercu i rozumie, stać z daleka. Strajkowa codzienność była w sumie dość monotonna. W mojej sali koczowało prawie 20 osób. Na stolikach, pod stolikami. Ci leżący dalej od drzwi nocami sikali do słoików, żeby nie deptać po tych, którzy zajmowali „parter”. Oczywiście piszę o chłopakach, dziewczyny musiały układać się bliżej drzwi. W ciągi dnia dyżurowaliśmy przy „bramkach”, na stołówce. Po kilku tygodniach zaczęli przychodzić asystenci i odbywały się zaimprowizowane zajęcia. Wieczory zaczynał „apel” czyli relacja z dnia – co na innych uczelniach, co ustalili rektorzy itp. Szczególnie gorące były dni, kiedy decydował się los wspomnianej już Szkoły Pożarniczej. Pamiętam słowa naszej pani rektor prof. Radomskiej: „Kochani! Wracam z rozmowy u ministra (niestety nie pamiętam którego). Byliśmy z kolegami Rektorami z Konferencji Rektorów (zrzeszała rektorów wyższych uczelni z całej Polski). Mamy obietnice, że do interwencji nie dojdzie”. Dokładnie tej nocy władze dokonały, przy użyciu helikopterów i sprzętu bojowego, pacyfikacji WOSP w Warszawie. Studentów zapakowano w autokary i wywieziono na dworce z poleceniem powrotu do domu. Ponad 200 kontynuowało strajk na Politechnice Warszawskiej. Najbardziej aktywnych aresztowano, podobno niektórzy wylądowali w karnej jednostce w wojskowej. Podkreślić muszę, że w tamtym czasie wspaniale zachowali się rektorzy uczelni warszawskich. Natychmiast zadbali aby wszystkich, którzy tego potrzebowali i chcieli, wciągnięto na listy studentów uczelni warszawskich, żeby ochronić ich przed dalszymi represjami i umożliwić ukończenie wyższej uczelni. Niektórzy jednak i tego prawa zostali pozbawieni przez dbające o „czystość” kadr inteligenckich, władze PRL. To pokazuje dwie sprawy: obłudę, zakłamanie, bezwzględność władzy ludowej oraz wspaniałą solidarność i odwagę tamtej elity akademickiej.

Zdarzyło się, że jedno z posiedzeń Konferencji Rektorów odbywało się na naszej uczelni.
Bramki były okupowane, przez dziewczyny – wszystkie czekałyśmy na rektora warszawskiej PWST – Andrzeja Łapickiego. Pisząc o rozkładzie strajkowego dnia nie sposób pominąć nocy. Wtedy to ochotnicy – najczęściej chłopcy – brali udział w akcjach „malowania miasta”. To ich dziełem były napisy typu „Telewizja kłamie”, „Nawrocki (ówczesny min. Szkolnictwa Wyższego) na wrotki”, „Wyhebdać Nawrockiego, nawrócić Hebdę”, itp. Czasem udawało im się uniknąć spotkania z dzielnymi funkcjonariuszami MO, czasem uciekając dostali pałą po plecach, najczęściej spisywano ich. Po 13 grudnia wyłuskano każdego i w zależności od „zasług” internowano lub pobito z nakazem podpisania deklaracji o tym, że nigdy, nikomu ani słowa o tym. Tak, „władza” miała wszystko przemyślane. A my – naładowani idami, nafaszerowani Warszawianką i pieśnią o Janku Wiśniewskim, które budziły nas rano i usypiały wieczorem, nieustannie głodni Kaczmarskiego słuchanego z taśm zakazanych, mieliśmy nadzieję, że coś możemy. Solidarność dbała o nasze morale i zdrowie. Codziennie dostawaliśmy z Regionu Mazowsze chleb i mleko, zupy obiadowe fundował jakiś podwarszawski restaurator – anonimowo, przynajmniej ja nie poznałam jego nazwiska, może ludzie z Komitetu Strajkowego je znali. Doświadczyliśmy wtedy ogromnej życzliwości tzw. zwykłych obywateli. Ludzie z okolicznych – i nie tylko – osiedli przynosili co mieli – jajka, chleb, mydło, oferowali kąpiel u nich w domu i obiad niedzielny. SGGW było wtedy uczelnią w 80% „przyjezdnych” więc takie propozycje były uzasadnione. Studenci mieszkający w stolicy mieli możliwość umycia się, wymiany ciuchów, uzupełnienia prowiantu w czasie przepustki. To był trudny, ale wspaniały czas. Z jaką dumą nosiliśmy studenckie czapki czy znaczki NZS-u. Ile doświadczaliśmy solidarności i wsparcia. Niczym było ryzyko zatrzymania czy pałowania. Może za mało mieliśmy wtedy wyobraźni, czym na prawdę potrafi być ten system. Lata powojenne były tak odległe a grudzień dopiero poznawaliśmy w szczegółach z broszur kolportowanych na strajku, z relacji świadków. Szybko nam jednak uświadomiono. Kopalnia Wujek była wstrząsem, który wielu z nas nosi w sobie do dziś.

Strajki wciąż trwają, grudzień dopiero się zaczął.
Cała uczelnia obwieszona jest zdjęciami z zajmowania Szkoły Pożarniczej – do dziś widzę hełmy ZOMO-wców na których namalowane były trupie czaszki. Pamiętajmy, że photoshopa wtedy nie było! Opowiadano historie o chłopakach z jednej wsi po dwóch stronach – zomowiec i student…. W tamtym czasie doceniliśmy również to, co robił dla nas ks. Józef Roman Maj. Był duszpasterzem akademickim i kapelanem NZS-u. Przychodził do nas z Jezusem i Jego słowami o nakazie miłości bliźniego, nadziei, ufności w Boże Miłosierdzie. Pewnego wieczora pokazał nam Jezusa z Nazaretu Franco Zeffirellego. opowiadając, że kopię filmu wykradli ks. Biskupi swoim włoskim kolegom. Było to dla mnie coś równie poruszającego, jak oglądana wiele lat później Pasja Mela Gibsona. Wiem, że nie da się tych filmów porównać, ale chodzi o czas. Dla nas wtedy film o Jezusie był po prostu czymś, co nie może się zdarzyć. „Piłat i inni” to był szczyt możliwości mówienia o „tych sprawach”. Pewnie miałam za mało wiedzy, ale weterynaria to wymagający kierunek studiów i pochłaniający mnóstwo czasu…(tyle mam na swoje usprawiedliwienie). Podsumowując – czas strajku to czas nauki życia w świecie wolności, gdzie decyzje podejmuje się demokratycznie, gdzie zauważa się, że ludzie różnią się przekonaniami, wyznawaną religią, że można mówić co się myśli, tak zwyczajnie dzielić się swoimi myślami, nawet przy brydżu. No i jeszcze jedno – to był czas nauki dyscypliny – nie piło się, nie pozwalało się pić innym i co najważniejsze – to było czymś zupełnie normalnym! Powoli uświadamiano nam, że strajki się kończą. Apelowali o to zarówno komuniści, jak działacze Solidarności. W końcu zapadła decyzja – wychodzimy. Nie wiem kto zadecydował, ale strajkujący studenci z całej Polski umówili się na spotkanie na Jasnej Górze, 13 grudnia. Podziękują, poproszą o opiekę, o łaskę wybaczenia i miłości bliźniego. Pojechaliśmy i my. „Metę” zapewniłam naszej ok. 20 osobowej grupie u rodziców. Spaliśmy pokotem na materacach. Właściwie nie spaliśmy – zdawaliśmy relację, dyskutowaliśmy co dalej, w końcu zdyscyplinowani przez tatę, przyłożyliśmy głowy na 3 godziny. Wstaliśmy mocno spóźnieni. Biegiem do Kaplicy i tu – słowa Prymasa na początek Mszy św. – Apel o zachowanie spokoju, nie uleganie emocjom, żeby nie doszło do rozlewu krwi. Zupełnie nie wiedzieliśmy co się dzieje. Po Mszy św. Na Sali Rycerskiej spotkanie z Prymasem. „Był u mnie w nocy Generał. Mówił o konieczności podjęcia decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. Zachowajcie spokój, wracajcie do domów, będą kontrole, godzina policyjna. Są internowani”. Tyle zapamiętałam, aha, jeszcze ktoś dał mi kwiaty i wypchnął, żebym je dała Prymasowi.

Równie szybki był nasz powrót z Jasnej Góry.

Pakowanie i biegiem do autokaru. Wieźliśmy sztandar uczelni, trzeba było go schować i nie dawać pretekstu żeby nas zatrzymano. Wyruszyliśmy w nieznaną drogę – nikt z nas nie wiedział czym jest ten stan wojenny, co się może zdarzyć. Czuliśmy niepokój, ale nie strach. Mieliśmy za sobą wspaniały czas, kiedy poczuliśmy się silni, zjednoczeni. Kto mógł nam to zabrać… Po drodze do Warszawy mijaliśmy konwoje ZOMO-wskie. Scoty, ciężarówki pełne funkcjonariuszy. Na rogatkach pierwsza kontrola. Dość ogólna, pobieżna. „Do domu! Szybko! Godzina policyjna od 22 do 6 rano. Żadnych spotkań w grupie, żadnych nocnych imprez”. Następnego dnia rano dzwonek do drzwi. Kolega ze strajku. „Anka, zgubiłem w Częstochowie wszystkie dokumenty…. „Telefony nie działają, nie wiemy co zrobić. „Nie wychodź z domu. Poczekamy, weźmiemy przepustkę, Pojadę, może ktoś znalazł, przyniósł na Jasną Górę”. Kolejny dzień. Znów to samo. Kolega w drzwiach z uśmiechem – „wczoraj była dziewczyna. Z politechniki, też była na Jasnej Górze. Znalazła i przyniosła”. UFFF. Umawiamy się na dzień następny na brydża. Pogadamy, co tam. Nic nam nie zrobią, kto nas zauważy. Ma być ok. 10 osób. Przychodzą wszyscy. Siadamy przy herbacie. Maciek (ten od zgubionego dowodu) szuka Wolnej Europy. Jest. Łapiemy słowa: strzały, zamordowani, kopalnia Wujek… Więc jednak, więc nie cofnęli się przed zbrodnią! A co z Żeraniem, Ursusem, Hutą – jeszcze stoją czy już nie? Nie spaliśmy tej nocy. Więcej milczeliśmy niż mówili. Każdy z nas poukładać musiał w sobie to, co się stało. Ja po raz pierwszy odczułam strach, taki na serio. Ci ludzie, górnicy nic nie zrobili. Mieli swoje rodziny, byli ojcami, braćmi, mężami. I ich nie ma. Zostali zastrzeleni przez Polaków, nie Ruskich, jak myśleliśmy, że może się stać. Jak dalej żyć? Jakim krajem jesteśmy, jakim się staniemy po tej zbrodni? Kto ukarze winnych, czy w ogóle kiedyś zostaną ukarani? Co na to powie świat? Jak mamy się zachować? Te wszystkie pytania zrodzone wtedy dziś również sobie zadaję. Pewnie dlatego, że tak boli dzisiejsza niepamięć, amok, otumanienie narodowe… Jak mam dalej żyć w kraju, gdzie większość popiera kłamców, złodziei, oszustów. Gdzie dalej poparcie dostają ci, którzy winni są likwidacji polskiego przemysłu stoczniowego, hutnictwa, górnictwa, ponoszą odpowiedzialność za zrujnowanie finansów państwa, koszmar w polskich placówkach służby zdrowia, za upokarzająco niskie renty i emerytury, za skandaliczny poziom szkolnictwa każdego szczebla. Jak żyć w kraju bez autorytetów, bez ducha? Gdzie są ideały, gdzie ludzka solidarność, współodczuwanie, bezinteresowna pomoc drugiemu? Nie chcę zgodzić się na kult mamony, rządy telewizora i nieustanne igrzyska przy grillu i Dodzie. Nie pozwalam na opluwanie patriotów i męczenników, na odbieranie honoru polskiemu Prezydentowi i polskim Generałom. Na poniżanie mojego kraju przez nieustanne konsultacje z rosyjskimi przywódcami, uległość wobec zachodnich sąsiadów i oddawaniu władzy w ręce unijnych biurokratów. Chcę żeby pojęcia Bóg, honor, Ojczyzna odzyskały właściwy sens i miejsce. Wiem, że jeśli się tak nie stanie, Polski nie będzie. I wbrew przekonywaniu większości to zaboli, bardzo zaboli!
Czy poczujemy? Wciąż chcę wierzyć, że w końcu się podniesiemy i Pan Bóg nam tego oszczędzi. Jesteśmy to winni choćby Górnikom z Wujka, Grzesiowi Przemykowi, bł. ks. Jerzemu Popiełuszce i pozostałym 111 ofiarom stanu wojennego. Musimy o tym pamiętać!

ANNA DĄBROWSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *