JEDEN DZIEŃ W PIEKLE


Państwo Pilkiewiczowie z Częstochowy mają polskich przyjaciół w Nowym Jorku. Ich córka Sylwia wyszła za mąż za młodego, amerykańskiego architekta, pana Erica Andersona. Jego biuro znajduje się przy Wall Street 14 w Nowym Jorku, niedaleko słynnych wieżowców WTC. 11 września 2001 r. Eric znajdował się w drodze do pracy, w niedalekiej odległości od wieżowców, kiedy nastąpiło pierwsze uderzenie. Osobiste przeżycia opisał w swoich wspomnieniach i upoważnił państwa Pilkiewiczów do opublikowania ich w rodzinnym kraju swojej żony.
Rano, 11 września wsiadłem w pociąg z New Jersey, potem przesiadłem się w pociąg do World Trade Center. Wyjściem południowo-wschodnim opuściłem gmach stacji i doszedłem do rogu ulic Church i Liberty Street. Czekałem na zmianę świateł, gdy usłyszałem bardzo głośny ryk silników odrzutowca. Wszyscy stanęli na środku ulicy i spoglądali na oba wieżowce WTC, więc i ja spojrzałem. Akurat w chwili, gdy jasna, pomarańczowa kula ognia eksplodowała na wschodniej ścianie północnego wieżowca.

Państwo Pilkiewiczowie z Częstochowy mają polskich przyjaciół w Nowym Jorku. Ich córka Sylwia wyszła za mąż za młodego, amerykańskiego architekta, pana Erica Andersona. Jego biuro znajduje się przy Wall Street 14 w Nowym Jorku, niedaleko słynnych wieżowców WTC. 11 września 2001 r. Eric znajdował się w drodze do pracy, w niedalekiej odległości od wieżowców, kiedy nastąpiło pierwsze uderzenie. Osobiste przeżycia opisał w swoich wspomnieniach i upoważnił państwa Pilkiewiczów do opublikowania ich w rodzinnym kraju swojej żony.
Rano, 11 września wsiadłem w pociąg z New Jersey, potem przesiadłem się w pociąg do World Trade Center. Wyjściem południowo-wschodnim opuściłem gmach stacji i doszedłem do rogu ulic Church i Liberty Street. Czekałem na zmianę świateł, gdy usłyszałem bardzo głośny ryk silników odrzutowca. Wszyscy stanęli na środku ulicy i spoglądali na oba wieżowce WTC, więc i ja spojrzałem. Akurat w chwili, gdy jasna, pomarańczowa kula ognia eksplodowała na wschodniej ścianie północnego wieżowca. Świecące kawałki metalowej fasady budynku “fruwały” we wszystkich kierunkach. Ustał hałas silników, zastąpiony przez odgłos łamanego żelastwa, odbijający się od okalających budynków. Odgłos jakby zgniatanej karoserii samochodu. Wszyscy zamarli na moment i nagle, jakby na rozkaz zaczęli biec. Wszyscy krzyczeli. Ja również biegłem przez ulicę, park. Wreszcie stanąłem i odwróciłem się. Z góry leciał deszcz papierów. Dym zaczął się wydobywać z wieży, opadały gruzowiska. W pierwszym odruchu chciałem zadzwonić do żony, Sylwii i powiedzieć: “Nie uwierzysz co się tu dzieje”. Gdy jednak wszyscy biegli szukając schronienia pod pobliskim rusztowaniem, więc i ja biegłem wydobywając w biegu telefon komórkowy. Powiedziałem Sylwii, że samolot rozbił się o gmach WTC. Usłyszałem tylko głośne “Wow”. Nie wydawała się jednak tak bardzo zszokowana jak ja – świadek naoczny.
Przypuszczałem, że to odrzutowiec wojskowy rozbił się nieszczęśliwie o wieżę. Otwór w ścianie budynku nie wydawał się większy niż od myśliwca. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że samolot wbił się w północną ścianę budynku. Tam była największa dziura, a ja oglądałem tylko stronę wschodnią, której otwór powstał podczas eksplozji samolotu wewnątrz budynku.
Widok z okna
Postanowiłem dojść do 33. ulicy i złapać pociąg do domu. Przypuszczałem jednak, że wydostanie się z miasta będzie niezmiernie trudne. Ostatecznie zdecydowałem się pójść do biura i przeczekać. Przemknęła mi także myśl o terroryźmie, lecz nie na długo. Zauważyłem wóz policyjny na sygnale zmierzający Broadwayem w kierunku wieżowców i zastanawiałem się czy w ogóle w tym chaosie będą w stanie tam dotrzeć. Nie zapomnę też nigdy wyrazu twarzy policjantów w tym wozie. Zmierzałem do mojego biura w gmachu przy Wall Street 14. Wszedłem do środka. Ochroniarze budynku nie wiedzieli co się wydarzyło. Miałem ochotę wykrzyczeć wszystkim co widziałem, lecz szybko skierowałem się do windy, ażeby dostać się do mojego biura na 25. piętrze. Zatrzymałem się w pokoju, w którym był dobry widok na wieżowce. Nic jednak nie było widać, oprócz kłębów dymu. Z naszego biurowego okna jedynie południowy wieżowiec wydawał się czysty i nietknięty, chociaż papiery i kurz szalały wszędzie. Zadzwoniłem do żony, ażeby ją uspokoić. Zauważyłem, że moje włosy są pełne resztek spalenizny. Kiedy szedłem do łazienki usłyszałem potężny huk i cały budynek się zatrząsł. Wszyscy rzucili się do okien. Spytałem: “Drugie uderzenie?” Odpowiedź brzmiała: “Został trafiony wieżowiec południowy”. Koledzy widzieli to uderzenie. Dorośli mężczyźni płakali. Wyjrzałem na zewnątrz i zobaczyłem olbrzymią dziurę w południowej ścianie południowego wieżowca. Rozciągała się prawie przez całą szerokość ściany, przez kilka pięter. Paliło się wszystko. Esplozja zniszczyła również część ściany wschodniej. Zbiegli się koledzy z innych biur, aby zobaczyć co się stało. Szef biura architektonicznego – David Childs pozostał chłodny i opanowany.
Spytałem go: “Sądzi pan, że gmachy się zawalą?” “Nie” – brzmiała odpowiedź. “W żadnym wypadku”.
Ja miałem jednak inne odczucia. Gdy wróciłem do biura powiedziano nam, że były to odrzutowce typu 757 albo 767. Oraz, że uderzono również w Pentagon. Myśleliśmy, że będziemy uwięzieni w gmachu, lecz dyrektor odpowiedzialny za bezpieczeństwo oznajmił nam, że gmach będzie zamknięty, więc kto chce wyjść, winien to uczynić natychmiast.
Zadzwoniłem do mojego brata Janka, że przyjdę do jego biura i wspólnie spróbujemy się przebić do domu. Stephen Apking, partner z pracy, przybiegł do nas donosząc, że inny porwany samolot jest w powietrzu i nie wiadomo dokąd zmierza. “Lepiej wydostańmy się z tego piekła” – pomyślałem. Opuszczając gmach kierowaliśmy się w stronę wieżowca Empire State Building i w kierunku giełdy, która była naprzeciwko. Jan nie miał bagażu – zostawił torbę w biurze, było mu więc lekko. Ja musiałem swoją zabrać, gdyż zawierała adresownik z numerami telefonów. Spotkaliśmy Robin. Niosła pod pachą olbrzymi rulon rysunków – chciała wykończyć pracę w domu. Tłumaczyliśmy jej, że chyba nie rozumie istoty wydarzeń i że przebijanie się do domu z pakunkiem rysunków jest bez sensu. Po drodze spotkaliśmy również młodego pracownika, który zmierzał dopiero do biura. Powiedzieliśmy mu: “Zmierzasz w złą stronę – zawracaj”. We czwórkę więc, tylnym wyjściem opuściliśmy gmach i wyszliśmy na Pine Street. Było tam mnóstwo ludzi kręcęcących się wokół. My zmierzaliśmy na wschód. Przemierzyliśmy mniej więcej połowę szerokości gmachu, gdy usłyszeliśmy potężny łomot. Wszyscy spojrzeliśmy w tym kierunku. A gdzie ten uderzył? – pomyślałem. W jakim kierunku powinienem biec? Ostatecznie wszyscy pobiegliśmy na wschód. Pamiętam, że gdy zacząłem biec, musiałem przeskoczyć przez rulon papierów, które Robin upuściła, gdy usłyszała huk walącego się wieżowca. Pozbyła się tych rysunków bardzo szybko. W biegu spojrzałem wstecz i ujrzałem masywną, szarą chmurę sadzy, dymu i resztek spalenizny, która zmierza w kierunku Broadwayu, ale zawija się na rogu domu w górę Pine Street i zmierza również w moim kierunku.
Z jasności w czerń
Pobiegłem szybciej. Gdy dotarłem do Broad Street chciałem skręcić, ażeby uciec przed nadciągającą chmurą, gdy jednak spojrzałem w kierunku północnym, stwierdziłem, że również stamtąd grozi nam ta sama chmura. Kontynuowałem więc bieg w kierunku wschodnim. W pewnym momencie powietrze stało się zupełnie czarne. Weszliśmy nagle z jasności w czerń. Stanąłem na chodniku. Wydawało mi się, że mam zamknięte oczy. Nie byłam w stanie zobaczyć własnej ręki z najbliższej odległości. Powietrze było pełne sadzy i dymu. Trudno było oddychać. Usiłowałem ściągnąć koszulę i przyłożyć ją do ust i nosa, daremnie – guziki nie puszczały. Wyjąłem więc chusteczkę higieniczną i przez nią oddychałem. Ruszyłem w prawo usiłując znaleźć budynek, który się tam znajdował. Potykając się o schody dotarłem do szklanej ściany. Było tam już kilkanaście osób. Kobieta łkała, że nie może oddychać. Inni krzyczeli: “Zbić szybę, zbić szybę”. Próbowali, próbowałem i ja kopniakiem wybić szybę szklanej ściany – daremnie. Usiłowania te pozostały bezowocne. To szkło było nie do stłuczenia. Gdy oddychanie stało się jeszcze trudniejsze, postanowiłem ponownie pokonać parę schodów w dół i uciec stamtąd jak najszybciej. Nic z tego, zrobiło się strasznie czarno i bardzo duszno. Myślałem, że nigdy się stąd nie wydostanę. Sadza była oślepiająca, krtań była pełna sadzy. Każdy oddech przynosił mniej tlenu. To była najstraszniejsza chwila tego dnia.
Ogarnęło mnie paniczne uczucie, że przyjdzie umierać w tych okropnych warunkach, wśród obcych, wśród narastającego nowojorskiego dramatu. Gdy powietrze się oczyści, ktoś znajdzie kilka ciał w pobliżu zbawczego budynku, ciała zostaną odholowane, ktoś znajdzie mój portfel z kartą identyfikacji i zawiadomi moją ciężarną żonę. Tego strasznego uczucia zbliżającej się okrutnej, nieuchronnej śmierci nie chciałbym przeżyć powtórnie. Nie wiem jak długo to uczucie trwało, pewnie niedługo. Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła niedaleko mnie. Ktoś się włamał do budynku. Instynktownie poszedłem w tym kierunku i po raz pierwszy od dłuższego czasu ujrzałem cienie ludzi. W kuckach wchodzili do budynku przez wybite szkło drzwi obrotowych. Komuś się również udało uruchomić te drzwi. Rozbite szkło utrudniało obracanie się drzwi, ale udało mi się je obrócić i dostać do wnętrza. Budynek wydawał się pusty. Na I piętrze były zamknięte także drzwi od basenu. Wszyscy, nie wiadomo czemu, rzucili się do windy. Starałem się oczyścić gardło i wypluć tę całą sadzę. Pojawił się chłopak z rowerem górskim. Był czysty, więc przypuszczałem, że nie był jeszcze na zewnątrz. Usiłował wydostać się z gmachu i robił wrażenie, że nie ma pojęcia co go czeka na zewnątrz. Wyjrzałem przez okno z głównego holu. Ciągle nie było nic widać, oprócz gęstego, szarego dymu. Sadza i dym zaczęły się wlewać także do budynku przez wybite szkło w drzwiach obrotowych. Wbiegłem do kantorka ochrony, zamknąłem drzwi i starałem się nawdychać tyle świeżego powietrza, ile tylko możliwe. Usiłowałem połączyć się z żoną, ale nie uzyskałem połączenia ani z mojego telefonu komórkowego, ani z telefonu budki ochroniarskiej. Połączyłemm się natomiast z biurem Jana, ale go nie zastałem. Wyjrzałem znowu przez okno w holu. Ujrzałem ludzi idących w górę ulicy. Byli pochyleni jak ludzie w burzy śnieżnej idący pod wiatr. Wyglądało to na zimę nuklearną albo erupcję wulkanu i deszcz popiołu wulkanicznego. Wyszedłem więc z gmachu i kontynuowałem mój marsz na wschód z chusteczką Kleenexu przy twarzy. Pamiętam człowieka na schodach przy budynku z wielką butlą wody, którą rozdawał przechodzącym ludziom dla obmycia twarzy z sadzy. Wielki człowiek! Mam nadzieję, że nie było go już, gdy zawalił się drugi wieżowiec.
Woda za dolara
Gdy tak szedłem w górę Pine Street miałem wrażenie, że jest to scena z filmu. Wszyscy byli pokryci sadzą. Śmieciarka zatrzymała się, ażeby wrzucić leżącą na ulicy kobietę do pojemnika na śmieci. Widziałem wiele zatrzymujących się aut, kierowcy zapraszali przechodniów do wnętrza celem zaczerpnięcia powietrza. Ale widziałem także koreański sklep spożywczy, przed którym właściciele sprzedawali po dolarze małe buteleczki wody dla przechodniów duszących się dymem i sadzą. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. To tak, jakby śmiertelnie krwawiącemu sprzedawać bandaże.
Przechodziłem koło sklepu, gdzie mężczyzna rozdawał przechodniom ręczniki papierowe. Miałem czym zastąpić swoją chusteczkę higieniczną. Gdy powietrze stało się bardziej klarowne skręciłem ku północy. Doszedłem do miejsca, gdzie ludzie zatrzymywali się, aby spojrzeć na dwa wieżowce, ale był już tylko jeden. Wieża południowa zniknęła, wieża północna była ciągle spowita w kłębach dymu. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że chmura, przed którą usiłowałem uciec była spowodowana zawaleniem się wieży południowej. Było to niezwykle dramatyczne spoglądać na tylko jedną jeszcze stojącą wieżę. Minęło jednak zaledwie kilka chwil, gdy zobaczyłem jak olbrzymia antena wieży północnej przechyla się i zapada wraz z całym gmachem. W chwilę później była już tam tylko wielka chmura dymu. Przyspieszyłem maksymalnie kroku do biura Jana i Colin przy ul. 9-tej. Wszyscy wydawali mi się oblepieni sadzą, a gdy zbliżałem się do celu, ludzie także na mnie wytrzeszczali oczy. Byłem popielaty od stóp po czubek głowy. W pewnym momencie zauważyłem błyszczący Empire State Building (zaprojektowany przez nasze biuro). Chyba musiałem się uśmiechać w tym momencie. Co prawda nie wiedziałem dokąd skierował się czwarty porwany samolot, lecz wiedziałem, że na pewno nie uderzył w ESB.
Prom do New Jersey
Gdy wkroczyłem do biura mojego brata Jana, zobaczyłem go przechadzającego się przed wejściem. Nigdy nie byłem tak uszczęśliwiony jego widokiem. Oczyściłem się nieco, a Jan dał mi jedną ze swoich koszulek reklamowych do przebrania się. Starałem się również zmyć z włosów sadzę, ale woda przemieniała ją w twardą glinę. Z biura połączyłem się wreszcie z żoną. Przekazałem jej krótkie sprawozdanie. Fakt, że mogłem ją osobiście uspokoić był błogosławieństwem. Pomyślałem o mającym się urodzić moim drugim dziecku. Natalia mogła urodzić się już 11 września.
Ostatecznie przeszliśmy z Janem i Dianą na stronę zachodnią, ażeby znaleźć prom do New Jersey. Wszystkie mosty i tunele do NJ były jednak zamknięte w obawie przed ponownym atakiem. Znaleźliśmy prom, ale czas oczekiwania wynosił 7 – 8 godzin. Szczęśliwie, ze względu na ciążę Diany, wpuszczono nas wcześniej i popłynęliśmy do Hobroken. Gdy zawinęliśmy do portu zawiadomiono pasażerów, że wszyscy, którzy przebywali w zasięgu 10 bloków od WTC muszą przejść przez prysznic odkażający. Jan i Diana odjechali do Duffern, a ja stanąłem w kolejce do odkażenia. Władze ustawiły namiot na zapleczu terminalu, ażeby nas odkazić. Mężczyźni w białych, aseptycznych i szczelnych kombinezonach przeprowadzali nas pojedyńczo przez prysznic. Z teczką w ręku maszerowałem najpierw między dwoma mężczyznami w ogniotrwałych spodniach a następny z prysznicem w ręku zmoczył najpierw moją głowę (nie wykonał tej roboty dobrze) a następnie zostało obmyte całe ciało. Wreszcie wysuszeni kilkoma papierowymi ręcznikami zostaliśmy odesłani do pociągów. Wdrapałem się do pociągu zmierzajacego do Hillsdale. Pociąg był w połowie pusty. Dwóch panów narzekało, że pociąg ruszył z 30-minutowym opóźnieniem. Byłem szczęśliwy z tego powodu. Gdy wysiedliśmy w Hobroken rzuciłem ostatnie spojrzenie na dolny Manhattan. Tam, gdzie jeszcze niedawno stały dwa dumne drapacze chmur, był jedynie olbrzymi pióropusz dymu. Nie do wiary!
Załzawiona Sylwia odebrała mnie na dworcu. Nigdy nie byłem bardziej uszczęśliwiony widokiem jej pięknej twarzy. Przykryliśmy siedzenia samochodu ręcznikami i rozebrałem się prawie całkowicie, ażeby nie wnosić sadzy i popiołu do domu. Sąsiad z naprzeciwka wyszedł spytać co takiego się stało. Długo stałem pod gorącym prysznicem zanim dołączyłem do rodziny i sąsiadów, ażeby spożyć wspólnie pizzę przy domowym stole.
Atak miał miejsce we wtorek. W środę zadzwoniłem do współpracowników i dowiedziałem się, że jeden z architektów naszej firmy zginął. Był na zebraniu roboczym w północnej wieży na 105. piętrze.
Dopiero w następny poniedziałek byłem ponownie w pracy. Okolica ciągle jeszcze dymiła (jak i przez następne dwa miesiące). Oddziały Gwardii Narodowej i policji były wzmocnione. Powietrze ciągle jeszcze było duszące i drażniące. Wielkie kawały wieżowców wyłaniały się z ruin zawoalowane dymem. Biuro nasze przy Wall Street 14 nie miało telefonów, wody ani klimatyzacji, ale miało elektryczność. Mogliśmy więc pracować. Po prostu przystosowaliśmy naszą sytuację do warunków wojennych.
Spisuję te przeżycia w końcu stycznia 2002 r. Wszyscy ponownie wpadamy w rutynę. Warunki bezpieczeństwa zostały wzmocnione. Do pracy dojeżdżam promem, a nie pociągiem, który został zniszczony 11 września. Do dziś drzwi obrotowe przy Pine Street, którym zawdzięczam ocalenie, są uszkodzone.
I to tyle. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś to przeczyta. Być może moje ukochane córeczki znajdą w tych wspomnieniach coś interesującego, ponieważ był to po prostu jeden dzień w piekle!
Nowy Jork 31 stycznia 2002 r.
Tłumaczył: Czesław Tylicki

Eric Anderson

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *