WYSTARCZY MYŚLEĆ I BYĆ


Z Arturem Barcisiem rozmawia Renata Kluczna
– To, że dziś znalazł się Pan w Częstochowie można nazwać powrotem w rodzinne strony…
– Rzeczywiście, moje związki z regionem częstochowskim są oczywiste. Urodziłem się w Kokawie niedaleko Częstochowy. Chodziłem do szkoły w Mykanowie. Potem przeprowadziłem się do Rędzin – więc tuż obok – i całą młodość spędziłem w Rędzinach. W Rudnikach natomiast chodziłem do liceum, aż do momentu, gdy dostałem się na studia do szkoły filmowej w Łodzi. Mam wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa i bardzo chętnie wracam w moje rodzinne strony, tak jak dziś.

Z Arturem Barcisiem rozmawia Renata Kluczna
– To, że dziś znalazł się Pan w Częstochowie można nazwać powrotem w rodzinne strony…
– Rzeczywiście, moje związki z regionem częstochowskim są oczywiste. Urodziłem się w Kokawie niedaleko Częstochowy. Chodziłem do szkoły w Mykanowie. Potem przeprowadziłem się do Rędzin – więc tuż obok – i całą młodość spędziłem w Rędzinach. W Rudnikach natomiast chodziłem do liceum, aż do momentu, gdy dostałem się na studia do szkoły filmowej w Łodzi. Mam wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa i bardzo chętnie wracam w moje rodzinne strony, tak jak dziś.
– W “Dekalogu” zagrał Pan w krótkich, ale ważnych dla filmu scenkach. Jaki jest Pana stosunek do tej roli?
– Ta postać ciągle wszystkich intryguje. Jest jakby nie do końca dopowiedziana i właśnie o to dokładnie chodziło. Znaczenie miała tajemnica, która jest zawarta w Dekalogu. Film nie mówi o Bogu, o religii, traktuje Dekalog w sposób bardzo życiowy. Grałem postać, która poprzez metafizyczność dawała sygnał, że jest coś więcej, że jest zwykłe codzienne życie.
– Czy film stał się przełomem w Pana życiu zawodowym?
– Każde spotkanie z Krzysztofem Kieślowskim było wielkim przeżyciem. Film był kręcony przez ponad 1,5 roku i przez cały ten czas byłem w pełnej gotowość zawodowej. Zawsze istniała możliwość, że Krzysiek powie: “A teraz pojawi się Artur, dzwońcie do niego, niech przyjedzie na plan”. A była na przykład 2 w nocy. Skłamałbym mówiąc, że nie było to przyjemne, bo było. Cały czas miałem świadomość, że uczestniczę w czymś niezwykłym, ogromnie ważnym. Chociaż wielcy koledzy, którzy grali w tym filmie w ogóle nie mieli pojęcia co ja tam gram i często zadawali mi pytanie, gdy pojawiałem się na planie: “co ty tu robisz” – odpowiadałem: “zobaczysz”. Ale tak naprawdę sam do końca nie wiedziałem co z tego będzie, chociaż bardzo dużo godzin spędziłem z Krzyśkiem na rozmowach o filmie. On wiedział wszystko co chce zrobić, a z drugiej strony pytał, czy aby na pewno ma rację i czy to co robi ma sens.
– Gra Pan i w teatrze, i w filmie, którą formę przekazu Pan bardziej ceni?
– Nie ma odpowiedzi na to pytanie, ja przynajmniej nie potrafię takiej udzielić. To są dwa różne gatunki uprawiania aktorstwa. Jedno i drugie jest mi bliskie, jedno i drugie bardzo lubię.
– Wobec tego – za co Pan lubi?
– Teatr jest naszym życiem codziennym, zwłaszcza dla aktora, który jest na etacie. W filmie pojawiamy się od czasu do czasu. Jedną scenę filmujemy przez trzy miesiące i to z przerwami. Początek nagrywamy 15 lutego, a kontynuację tej sceny, która w filmie dzieje się tuż potem robimy znacznie później, na przykład 15 marca. I trzeba to umieć połączyć, przypomnieć sobie stan psychologiczny momentu, w którym się skończyło. To jest niezwykle trudne, ale jednocześnie wspaniałe. Dlatego właśnie w filmie nie trzeba nic grać, wystarczy myśleć, być. I już. Kamera rejestruje najmniejsze drgnienie powieki, które już przecież coś znaczy. W teatrze drgnienie powieki nie znaczy nic, tego typu przekazu po prostu nie widać. Wszystko należy zagrać szerzej, więcej, ale zagrać tak, by dla widza wyglądało to wiarygodnie i prawdziwie. Teatr o tyle jest bliższy, że mamy większy wpływ na to co robimy. Jeżeli gram, to natychmiast widzowie weryfikują moją pracę. Jak zaczynają się kręcić i kasłać, to nie znaczy, że jest epidemia, tylko gram źle, najprawdopodobniej. – Jaki jest Pana stosunek do roli Norka w “Miodowych latach”?
– Ja uwielbiam Norka, choć chciałbym podkreślić, że to nie jestem ja. To zupełnie inny człowiek, niewiele mam z nim wspólnego. Na pewno jednak łączy nas pogoda ducha i optymistyczne podejście do świata. Staram się grać Tadzia tak, jak umiem najlepiej, tak jak ja przypuszczam, że taki człowiek mógłby się zachowywać. Dla mnie najistotniejsze jest to, żeby być wiarygodnym, żeby się nie wygłupiać.
– Nierozerwalnie z Norkiem kojarzy się Karol Krawczyk…
– Z Czarkiem wspaniale się uzupełniamy. To chyba najlepszy partner z jakim grałem. To wielka przyjemność razem występować. Pewnie dlatego, że tak samo pojmujemy aktorstwo komediowe. Nie bierzemy pod uwagę, że jest to komedia. Najbardziej absurdalne trudności przyjmujemy jako najistotniejsze problemy egzystencjalne i wtedy jest to śmieszne. Jeżeli traktuje się serio największą bzdurę, wtedy to jest zabawne. Jeżeli aktor na scenie czy w sitcomie wygłupia się, na przykład co chwilę nieporadnie się przewraca – mnie to nie bawi. A jeżeli jest prawdziwym, żywym człowiekiem, któremu się wierzy – moim zdaniem jest to aktorstwo.
– W serialu ma Pan przerwę, czy wobec tego to czas lenistwa?
– Oj, absolutnie nie. Na brak pracy nie narzekam, wręcz odwrotnie. Często zastanawiam się, kiedy w końcu odpocznę. Ostatnie tygodnie bez reszty poświęciłem teatrowi. Można mnie zobaczyć w Teatrze Wielkim w “Wesołej wdówce”. Gram także w Teatrze Ateneum, w spektaklu wyreżyserowanym przez Tomasza Zygadłę pod tytułem “Moskwa Pietuszki”. Jestem częstym gościem w Teatrze Syrena. I coś, co sprawia mi szczególną radość – spektakl, który sam wyreżyserowałem, do mojego scenariusza, pod tytułem “Kofta”, wystawiany na deskach Teatru Ateneum. Pracy mi nie brakuje, co bardzo mnie cieszy.
– Dziękuję za rozmowę.

RENATA KLUCZNA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *