Malarstwo jest kolorem


W cyklu “Częstochowianki” prezentujemy sylwetkę Beaty Bebel-Karankiewicz, cenionej artystki, absolwentki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, adiunkta w Zakładzie Malarstwa i Rysunku częstochowskiego Jnstytutu Plastyki.

Jest Pani częstochowianką z urodzenia, czy z wyboru?
– Urodziłam się w Częstochowie, mieszkam w rodzinnym domu, który wybudowali moi pradziadkowie w 1914 roku, obecnie, jak widać, rozbudowuję i modernizuję spadek po przodkach, aby przekazać dziedzictwo w dobrym stanie kolejnym pokoleniom.
W której szkole otrzymała Pani maturę?
– W mojej rodzinie od dawna istniały artystyczne tradycje: dziadek malował, interesował się muzyką, uwielbiał sztukę cyrkową, był związany z teatrem, ojciec jest malarzem amatorem, maluje z potrzeby serca, nie na sprzedaż, brat jest artystą, tak więc i ja od zawsze interesowałam się sztuką, z pietyzmem podchodziłam do kredek, fascynowały mnie kolory. Uczyłam się w Liceum Plastycznym i tam uzyskałam maturę.
Zatem wybór studiów był już przesądzony…
– Tak. Najpierw zdawałam na naszą WSP, nie dostałam się, później, dwukrotnie próbowałam dostać się na ASP w Krakowie, co nie było łatwe, egzaminy zdawałam, natomiast brakowało mi punktów za pochodzenie i to decydowało, że nie byłam na liście przyjętych. Bratu udało się zostać studentem ASP wcześniej, więc przez rok przemieszkiwałam u niego, chodziłam na zajęcia, aż wreszcie, w roku 1980, dostałam się na krakowską uczelnię.
Jak Pani wspomina lata studiów?
– Studia na Akademii to czas najpiękniejszej przygody, życia w cudownym mieście, tchnącym historią, niepowtarzalnym klimatem. Po pierwszym roku wybrałam pracownię malarstwa prof. Jana Szancenbacha, niezwykłego artysty i wspaniałego, obdarzonego charyzmą człowieka. U niego zrobiłam dyplom w 1985 roku. Jest moim mistrzem, mam świadomość, jak wiele mu zawdzięczam. W czasach krakowskich nawiązałam dużo kontaktów, przyjaźni, które przetrwały do dziś, wtedy też namówiłam mojego przyszłego męża na studiowanie malarstwa. To były piękne czasy, ale i burzliwe, przełomowe, obfitujące w dramatyczne momenty związane ze stanem wojennym.
Co było później?
– Po studiach otrzymałam roczne stypendium ministerialne, mogłam popracować twórczo, praca ta była związana z Krakowem, ale niestety, tak się złożyło, że musiałam wrócić do Częstochowy. Wtedy byłam już od roku mężatką, mąż mieszkał w akademiku, ja u dziadków. Starałam się o pracę, pojawiła się szansa na WSP i tak oto zakończył się krakowski rozdział mojego życia.
Czy dobrze się Pani czuje w roli nauczyciela akademickiego?
– Muszę przyznać, że odnalazłam się w roli pedagoga, choć wcześniej, w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że mogę nim zostać.
Co, jako artysta i pedagog stara się Pani przekazać studentom?
– Chciałabym nauczyć ich uczciwości w pracy, szacunku dla tego, co robią, umiłowania dla sztuki w najszerszym znaczeniu. Zdecydowanie zwracam uwagę studentów na kolor, uwrażliwiam ich na ten aspekt, uczulam. Nie krytykuję ich twórczości, bo nie sztuką jest krytykować, ja, podobnie jak mój profesor, w najgorszym dziele staram się znaleźć jakiś, choćby niewielki, walor, którego tropem uczeń podąży. Idzie mi o to, by dać moim studentom właściwą motywację do pracy, do poszukiwań twórczych. Na tej uczelni są ludzie wrażliwi, nawet nadwrażliwi, więc łatwo ich zranić.
W Pani twórczości kolor jest elementem najważniejszym, dominującym. Jak zatem brzmi artystyczne credo?
– Nie lubię rozmawiać o sztuce w ten sposób, nie mam wewnętrznej potrzeby ubierania w słowa tego, jak i co tworzę. Lubię ciszę wokół swojej twórczości. Rzeczywiście, najważniejszy jest kolor. Malarstwo jest dla mnie kolorem, a paleta elemenatrzem prawd malarskich.
Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
– Mąż jest malarzem artystą, projektuje, realizacje prace graficzne dla wydawnictw. Mamy dwójkę dzieci, córka, Sonia, chodzi do Zespołu Szkół Plastycznych, idzie w nasze ślady. Jedenastoletni Kacper jest chłopcem kreatywnym, niezwykle aktywnym w sferze działań plastycznych, ma rozległe zainteresowania (ostatnio historia, filozofia) i ogromny potencjał twórczy.
Na co brakuje Pani czasu?
– Na malowanie. Bardzo absorbuje mnie życie rodzinne, zawodowe, miałam przerwą w malowaniu, długo nie miałam wystawy indywidualnej. Myślę jednak, że tego czasu będzie coraz więcej.
Jak postrzega Pani Częstochowę?
– Mam dla niej sentyment, to moje rodzinne miasto, tu są moi przodkowie, rodzice, robię wszystko, by zachować dom rodzinny. Moje uczucia nie są jednak wyłącznie pozytywne, na przykład nie mogę pogodzić się z faktem, że miasto jest brudne, zaniedbane, szare, że nie ma w nim miejsc rekreacyjnych. Jestem na te sprawy wrażliwa, nie sposób pogodzić się z niekompetencją osób, które odpowiadają za estetyczny i kulturalny wizerunek miasta.
Nad czym obecnie Pani pracuje?
– Nad obrazem martwej natury z prostokątnym, niebieskim talerzem.
Plany, marzenia…
– Plany – to skończyć dom, zostawić po sobie coś pożytecznego, i więcej malować. Marzenia? Marzy mi się, żeby w Częstochowie było tak pięknie, jak w Vancouver w Kanadzie, żebyśmy nie musieli wyjeżdżać na Zachód, by zachwycać się pejzażem miejskim. Czasem marzę o Krakowie, Paryżu, czytam Marcela Prousta “W poszukiwaniu straconego czasu” i marzy mi się przeniesienie w czasie do miejsc, które Proust opisuje. I jeszcze, żeby mieć głowę pełną marzeń, bo to jest potrzebne każdemu artyście.

HALINA PIWOWARSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *