„Z Hanuszkiewiczem grałam dwukrotnie”


Rozmowa jubileuszowa z Małgorzatą Marciniak, aktorką Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

 

Moim hasłem roku 2020 jest dramaturgia. A jak dramaturgia, to teatr. Wybitny polski reżyser Adam Hanuszkiewicz mawiał, że żadna ze sztuk nie potrzebuje widowni tak bardzo jak teatr. Twierdził, że bez niej jest on martwy. Dzisiaj, kiedy w teatrze nie ma prawa przebywać nikt, zastanawiamy się, czy jest on nam jeszcze potrzebny. Czy jest on w stanie poszukać, diagnozy skoro sam według słów mistrza – nie żyje. Między innymi o to miałem okazję zapytać świętującą w tym roku piękny jubileusz trzydziestolecia pracy artystycznej panią Małgorzatę Marciniak, a nad rozmową zdawał unosić się duch wspomnianego Adama Hanuszkiewicza.

 

 

Powodem naszej rozmowy jest Pani jubileusz, w tym roku mija trzydziestolecie Pani pracy w częstochowskim teatrze. Korzystając z tej okazji, chciałbym zapytać czy pamięta Pani pierwszy moment w którym pomyślała Pani o aktorstwie jako o przyszłym zawodzie ?

 

– Tak, miało to miejsce w czasach licealnych, gdzie z inicjatywy naszej polonistki, wspaniałej Zofii Bobińskiej, na scenie jednego z dwóch działających ówcześnie kin w Nowym Mieście nad Pilicą wystawiliśmy ,,Śluby Panieńskie’’. Grałam Klarę i, co ciekawe, po studiach miałam okazję ponownie zmierzyć się z tą rolą na deskach teatru w Częstochowie. Spektakl w Nowym Mieście był pewnym sensie lokalnym przedsięwzięciem. Stroje wypożyczyliśmy z Teatru Narodowego, a do scenografii mebli sprzed wojny użyczyli nam mieszkańcy.

To był moment , w którym zainteresowałam się teatrem, jednak pewną naiwnością byłoby stawianie tylko na tę kartę przy wyborze studiów. Egzaminy do szkół teatralnych czy filmowych odbywają się wcześniej, tak by zdający mieli możliwość w razie niepowodzenia zdawać również na inne uczelnie. Wynika to z konkurencji podczas egzaminów do szkół teatralnych, gdzie nierzadko na jedno miejsce przypada 150. kandydatów. Dlatego też moich uczniów, których przygotowuję do egzaminów do szkół teatralnych uczulam, aby w swych wyborach uwzględniali także inne kierunki rozwoju, ponieważ do szkoły teatralnej ciężko się dostać za pierwszym razem. Ja obok aktorstwa zdawałam na kulturoznawstwo. Dodatkowo zanim poszłam na studia skończyłam dwuletnie studium teatralne, po którym można zostać np. instruktorem teatralnym lub dyrektorem domu kultury.

 

Takie studium było już pewnym przygotowaniem do egzaminów na PWST?

 

– Niekoniecznie, ta szkoła nie była w stylu prywatnych szkół w Krakowie czy Warszawie, które studenta przygotowują konkretnie pod egzaminy do szkół teatralnych. U nas było inaczej, w programie było dużo wiedzy ogólnej z zakresu historii teatru czy kina. Ale studium było popularną placówką. Na roku niżej uczyli się między innymi: Artur Żmijewski, Dariusz Kowalski czy Bożena Suchocka, z którą – już jako reżyserką – miałam okazję później pracować. Mieliśmy szczęście, ponieważ uczyła nas pani Ewa Różbicka, mająca genialną rękę do studentów. Jak ktoś chciał się czegoś nauczyć, to ze spotkań z panią Ewą pozyskiwał ogromną garść wiedzy. Nie oznacza to jednak, że wszyscy po tej szkole zdawali do szkół teatralnych.

 

Pozostając w temacie szkół i egzaminów. Jakie ma Pani wspomnienia z własnego egzaminu na aktorstwo?

 

– Jeszcze coś chyba pamiętam (śmiech). Zdawałam do szkoły teatralnej we Wrocławiu. Egzamin składał się z kilku etapów, łącznie trwał około półtora tygodnia. Najwyraźniej w pamięci zostają zadania praktyczne. Mam przed oczami obrazy, kiedy mówiłam teksty przed komisją, pamiętam jak tańczyłam czy śpiewałam. Były też oczywiście egzaminy teoretyczne. Na dalszych etapach zdarzało się, że oprócz komisji nasze zmagania obserwowali również studenci, co dawało czasem możliwość podpytania się ich o coś, bądź poproszenia o jakąś drobną radę.

 

Podczas studiów, zwłaszcza aktorskich, studenci mają kontakt z wybitnymi fachowcami zawodu. Kto dla Pani stał się mistrzem w tym czasie?

 

– Na pewno kimś takim był pan Andrzej Hrydzewicz, aktor, który wraz z panią Krzesisławą Dubielówną prowadził na naszym studium wiersz klasyczny. Serdecznie wspominam też pana Leszka Czarnotę – od pantomimy. Zajęcia z nim były niezwykle inspirujące, było w nich dużo ruchu, a ja uwielbiałam wyrażać się w ten sposób. Niezwykłą osobowością była Pani Mirosława Lombardo, prowadząca zajęcia z dykcji, była bardzo wymagająca, jednak praca z nią dawała olbrzymie efekty. Dobrze wspominam również zajęcia z piosenki aktorskiej z p. Śmielą. Możliwe, że dziś już te nazwiska nie przemawiają tak bardzo jak kiedyś, ale dla mnie i moich kolegów te osoby były znaczące i miały wpływ na nasz rozwój. Czasem młodzi ludzie nie wiedzą też kim byli: Hanuszkiewicz, Szajna czy Grotowski.

 

Tym bardziej warto więc przypomnieć te wybitne osobistości świata teatru… Przychodzi rok 1990, w którym pojawia się Pani w częstochowskim teatrze. Pamięta Pani swoje pierwsze wrażenia? Pierwszą próbę, pierwszy spektakl?

 

– Oczywiście! Pamiętam, że przybyliśmy tu czteroosobową grupą z mojego roku. Mnie jako pierwszej udało się zadebiutować. Zostałam wybrana do zastępstwa w sztuce pt. „Lejzorek’, gdzie zastąpiłam jedną z aktorek, która właśnie opuściła zespół. Pierwszą sztuką, nad którą pracowałam od początku był spektakl Karola Wojtyły – „Brat Naszego Boga”, w reżyserii ówczesnego dyrektora teatru, pana Ryszarda Krzyszychy.

Pamiętam jak przyjechałam pierwszy raz, by obejrzeć właśnie „Lejzorka”, byłam pełna obaw. Nie znałam zespołu i obawiałam się czy spektakl mi się spodoba. Na szczęście wszystko było świetne, zarówno spektakl, jak i aktorzy, zwłaszcza rola nieżyjącego już Tadeusza Morawskiego, który był bardzo utalentowanym i wymagającym wobec siebie i innych aktorem. Po tym doświadczeniu z ogromną przyjemnością weszłam w szeregi tego zespołu.

 

W trakcie pracy w teatrze im. Adama Mickiewicza miała Pani okazję zagrać (nagrodzoną Złotą Maską w 1996 r.) tytułową rolę w spektaklu „Balladyna”, w reżyserii wybitnego Adama Hanuszkiewicza. Jak się pracowało z mistrzem?

 

– Udało nam się nawiązać dość bliską relację. W tym czasie dyrektorem artystycznym teatru był mój ukochany dyrektor – Pan Henryk Talar, który bardzo dużo mnie i chyba nas wszystkich nauczył w kwestii podejścia do zawodu. Uczył nie grania, ale bycia na scenie. To on zaprosił do współpracy mistrza, pana Adama Hanuszkiewicza, który najpierw zrobił słynną realizację „Balladyny” w Warszawie, a po dłuższym czasie – w Częstochowie.

Pracowałam z nim dwukrotnie; pierwszy raz przy okazji ,,Balladyny”, później przy realizacji „Pana Tadeusza”. Pan Adam wystawił w Częstochowie kilka sztuk, ja miałam wyborną okazję współpracować z nim dwukrotnie. Najbardziej intensywną pracą była pierwsza sztuka „Balladyna”. Wówczas cały zespól uległ czarowi, jaki roztaczał wokół siebie mistrz. Będąc już osobą starszą, dobiegającą siedemdziesiątki, potrafił wykrzesać z siebie niebywałe zasoby energii, nie był też reżyserem pozwalającym na zbyt dużo aktorom. W kwestii pomysłów inscenizacyjnych i reżyserskich był absolutnym przywódcą, w najlepszym tego słowa znaczeniu, zawsze perfekcyjnie przygotowany i pewien efektu, jaki chce uzyskać. Z drugiej strony był cały czas w ruchu, zmieniał tekst, ciągle czegoś poszukiwał . Często aktor przychodził na próbę z nauczonym tekstem i wyobrażeniem tego, co będzie za chwilę się działo, a na miejscu okazywało się, że wszystko jest zmienione i właściwie zaczynamy scenę od nowa. Nie pozwalał na chwilę nieuwagi. Pan Adam posiadał też niezwykły dar mówienia wierszem klasycznym, jak ktoś chciał się nauczyć tej sztuki, mógł czerpać od niego pełnymi garściami. Bardzo go polubiłam, wspominał nawet kiedyś, podczas wspólnego obiadu, że przypominam jego siostrę.

O Adamie Hanuszkiewiczu nie mówiono inaczej niż jako o mistrzu, jednak jak się tego mistrza widzi na co dzień, postrzega się go inaczej, bardziej ludzko. Kiedyś w podręcznikach moich synów widziałam wzmianki o panu Adamie i wówczas dotarło do mnie, że spotkało mnie niezwykle wyróżnienie, doświadczyłam wyjątkowego doznania.

 

Czy współpraca z Adamem Hanuszkiewiczem była największym wyzwaniem aktorskim w Pani życiu ?

 

– Byłam wówczas młodą dziewczyną, miałam 28–29 lat, w związku z czym było to dla mnie ogromne przeżycie. Grając w tym spektaklu, miałam poczucie, że właśnie dzieje się coś, co mogło by się nigdy nie wydarzyć. W życiu aktora nie ma wielu takich chwil. Momentami zapominałam, że gram Balladynę; spełniając życzenie Henryka Talara – po prostu byłam nią. Niedawno rozmawiałam nawet o tym z jednym ze starszych aktorów, który też przyznał, że tego rodzaju uczucie zdarzyło mu się dwa, najwyżej trzy razy w życiu. Składa się na to wiele rzeczy, przede wszystkim musi być dobry tekst i świetny reżyser. Wówczas może zdarzyć się, że widownia jest w stanie całkowicie uwierzyć aktorowi. Wydaje mi się, że tak było przy ,,Balladynie’’. Pamiętam emocje towarzyszące graniu ostatniej sceny, w której jako postać mam wydać wyrok na córkę, która skrzywdziła matkę – czyli na siebie. Było to niezwykle głębokie psychologicznie przeżycie, powtarzane dwieście razy, bo tyle razy grany był ten spektakl. Jednak nie oznacza to, że tylko w dużych kreacjach są rzeczy prawdziwie ważne dla aktora. Świetnie wspominam rolę, będącą wyzwaniem na zupełnie drugim biegunie. Mam na myśli bardzo współczesny spektakl pod tytułem „Efekt”, w reżyserii mojego kolejnego ukochanego reżysera Adama Sajnuka, w którym wypowiadam tylko jedno słowo. Proszę wierzyć, że to również było duże wyzwanie. Bliska również była mi postać zbudowana w spektaklu „Skrzyneczka bez pudła” ,w reżyserii Andrzeja Sadowskiego – nieduża, ale znacząca rola.

 

Aktorzy często wspominają, że bardzo trudno jest zagrać epizod tak, by został on zapamiętany…

 

– Przy graniu epizodów bardzo ważna jest koncentracja. W przypadku roli głównej, gdy ma się gorszy dzień i zawali się jedną lub dwie sceny, ma się jeszcze całą resztę spektaklu, by to naprawić . W epizodach często już nie ma drugiej szansy. W spektaklu „Czyż nie dobija się koni” wraz z Agatą Ochotą-Hutyrą mamy taką scenę w samym środku spektaklu. Akcja się rozwija, aktorzy zdążyli zbudować atmosferę spektaklu i wówczas epizodyczną wstawką trzeba zagrać w punkt. Jeśli się tak nie stanie, aktor wraca do domu z moralnym kacem.

Trudne w graniu epizodów jest to, by nie ulec pokusie grania „za dużo”. Moim zdaniem, aktor grający małą rolę nie powinien myśleć kategorią zwrócenia na siebie uwagi. Oczywiście trzeba zrobić wszystko, by zagrać najlepiej jak się potrafi, jednak zwracanie na siebie uwagi na siłę jest pułapką.

 

Czyli mniej znaczy więcej?

 

– Tak, to powiedzenie jest mi bardzo bliskie.

 

Jak w perspektywie spędzonego tu czasu zmienił się teatr w Częstochowie?

 

– Zmienia się tak naprawdę cały czas. Nie należę do osób lubiących stagnację i sądzę, iż fakt, że pracuję tak długo w jednym miejscu wynika z tego, iż w Teatrze im. Adama Mickiewicza zawsze jest jakiś ruch. Co kilka lat zmienia się dyrektor artystyczny, co zawsze jest powiewem świeżości. Nie ma takich sytuacji, że jeden dyrektor pracuje przez trzydzieści lat, wtedy mogło by być nam nie po drodze (śmiech).

Wraz z każdym nowym dyrektorem zmienia się charakter teatru, a razem z nim również reżyserzy, scenografowie czy kompozytorzy. Jest to bardzo twórcze.

 

Która spośród aktualnie odtwarzanych przez Panią ról jest najbliższa Pani osobowości?

 

– Jestem osobą z dużym temperamentem, w związku z czym często jestem postrzegana jako optymistka, natomiast najbliższe mi są postaci dramatyczne i skomplikowane wewnętrznie. Pan Janusz Gajos kiedyś opowiadał, że prywatnie w ogóle nie jest osobą, którą można by postrzegać jako tzw. duszę towarzystwa, ale przez to, że czasem zdarza mu się zagrać taką postać, ludzie zaczynają tego właśnie się po nim spodziewać. Myślę, że z ostatnich ról, jakie gram, bliska mi w jakimiś sensie jest postać Matki w „Nagle, zeszłego lata”, w reżyserii Krzysztofa Knurka. To rola przewrotna, śmieszna i tragiczna zarazem, a przynajmniej taką chciałam ją stworzyć.

 

Aktualnie wszyscy żyjemy w zamknięciu, co nie wpływa najlepiej na naszą kondycję psychiczną i sprawia, że mroczne zakamarki swej natury poznajemy coraz lepiej. Jak Pani radzi sobie z pandemią?

 

– Jestem przekonana, że ta choroba absolutnie istnieje, natomiast nie trzeba być mędrcem, żeby stwierdzić, iż może ona również służyć jako narzędzie do manipulacji. Nie mam tu na myśli jakichś tajemniczych mocy, a fakt, iż może być ona wygodna do tego, by na przykład czegoś zabronić, później zacząć stopniowo odpuszczać, choć przyznam, że ten aspekt całej tej sprawy jest dla mnie najmniej istotny.

O wiele ciekawszy dla mnie jest jego wymiar egzystencjalny. Po trzydziestu latach pracy, ponad siedemdziesięciu rolach, kiedy wydawało się, że wszystko w moim życiu jest w pełni przewidywalne, że będzie tak już być może nawet do końca życia, pojawia się coś, co wywraca je do góry nogami, i to dotyczy nas wszystkich, bez wyjątku.

Podobnie było w czasach stanu wojennego, ale te czterdzieści lat temu, ten tak zwany ,,wróg’’ był bardzo namacalny. Ludzie w tamtym czasie byli bardziej skonsolidowani, aby przeciwstawić się temu złu. Dziś ludzie, będąc sfrustrowani, niepewni tego, jak długo to będzie trwało, popadają w różne lęki – o zdrowie, o najbliższych. A mnie boli najbardziej to, że się tak bardzo się między sobą dzielimy! Jestem daleko od tego, by dzielić ludzi z jakiekolwiek powodu, ani z uwagi na kolor skóry czy orientacji seksualnej, ani na prawicę czy lewicę. Myślę, że w nas – aktorach musi być bardzo dużo tolerancji i miłości do człowieka, ponieważ to materia, nad którą cały czas pracujemy. Człowiek w teatrze jest najistotniejszym tematem.

 

Wydaje mi się, że to zawód, w którym przede wszystkim trzeba chcieć zrozumieć człowieka, by nie uciekać w stereotyp.

 

– Dokładnie tak, muszę zrozumieć postać, by móc ją zagrać, inaczej zagram ją tylko powierzchownie. Człowiek z jednej strony cały czas się zmienia, z drugiej targają nim wciąż te same emocje. Ta pandemia sprawiła właśnie to, że ludzie tym łatwiej się od siebie oddalają i oceniają, może to kwestia strachu? Mam takie marzenie, żebyśmy jednak na koniec nie dali się podzielić!

Niedawno, również przy okazji jubileuszu, wspominałam o spektaklu napisanym przez Isaaca Singera, w którym grałam. Pojawia się w nim stara żydowska pieśń, w której pada zdanie, że człowiek człowiekowi jest wilkiem. Wydaje mi się, że doszliśmy do takiej sytuacji. Wierzę w ludzi młodych, chciałabym, by to właśnie młodzi ludzie rządzili. Wierzę, że nie jest to pokolenie zapatrzone w pieniądz i konsumpcjonizm. Bardzo podoba mi się grupa młodych ludzi, która dba o środowisko, która chce się spotykać być może w skromniejszych ,,knajpkach’’ i żyć skromniej, ale nawiązywać bliski kontakt! My często krytykujemy młodych ludzi za to, że tylko siedzą w telefonach, ja wtedy odbijam to, pytając, kto te telefony stworzył. My, nasze pokolenie!

Oczywiście są to rzeczy często bardzo potrzebne, więc tym bardziej nie krytykujmy młodych, bo to my stworzyliśmy im ten świat.

 

A czy obecną sytuację można jakoś twórczo przetworzyć?

 

– Jak najbardziej! Generalnie te trudne sytuacje zawsze dają możliwość refleksji, spojrzenia w głąb siebie i przez to mogą być twórcze. W tej chwili dzieje się coś, czego się obawiałam. Drugi lockdown będzie o wiele trudniejszy, już to widać. Wiosna sprawiała, że było łatwiej, można było spacerować, było coraz cieplej, dzień był coraz dłuższy. Poza tym było to po raz pierwszy. Teraz ludzie są coraz bardziej zmęczeni. Obawiam się jeszcze trudniejszego czasu, poza tym nikt z nas nie wie jak długo jeszcze to potrwa. Może powinniśmy nauczyć się z tym żyć? Nie jesteśmy pępkiem świata, my ludzie, więc musimy zadbać nie tylko o siebie, ale i o ziemię po której stąpamy.

 

Rozmawialiśmy o częstochowskim teatrze, o tym jak w przekroju tych trzydziestu lat się zmienił. Jak zmieniła się Pani zdaniem Częstochowa?

 

– Bardzo. Pamiętam, jak po dwudziestu latach wrócił tu Henryk Talar. Był pod dużym wrażeniem. Pan Henryk uwielbia spacerować, przez co miał wielokrotnie okazję zwiedzać wyremontowaną Aleję Najświętszej Maryi Panny. Mawiał, że miasto, z którego wyjeżdżał, było inne, zaniedbane, to, do którego wrócił, bardzo mu się spodobało. Ja dodatkowo uwielbiam okolicę Częstochowy – Jurę, niezmiennie piękną. Natomiast samo miasto jest zdecydowanie bardziej zadbane i nie tylko Aleja NMP wygląda uroczo, a wiele miejsc w Częstochowie zyskuje swoje nowe życie. Z czasem zaczęłam doceniać też wielkość tego miasta, w pierwszym momencie po przeprowadzce z Wrocławia wydało mi się trochę małe, ale dziś, kiedy wracam np. z Warszawy, bardzo doceniam fakt, że wszędzie jest blisko.

 

Czym przez te lata stało się dla Pani aktorstwo? Czy na przestrzeni tych lat zmieniło się Pani podejście do zawodu?

 

– Mam nadzieję, że nie zmieniło się wcale. Zawsze chciałam robić rzeczy dla mnie interesujące, i to czynię. Często powtarzam moim synom, że jestem przekonana, iż lepiej robić to, co się kocha, nawet jeśli nie łączy się to z zarabianiem dużych pieniędzy. Jeśli będziemy robić coś co jest naszą pasją, to o wiele łatwiej będzie nam przejść przez wszystkie trudności związane z danym zawodem, bo to będzie coś więcej niż tylko zawód. Od samego początku mojej pracy uwielbiam przychodzić do pustego teatru. Wchodzić w kulisy, na scenę i wyobrażać sobie za chwilę mających tu przybyć ludzi. Uświadamiam sobie w takich chwilach, że spełniam swoje marzenie.

 

Rozmawiał

BARTOSZ MIELCZAREK

fot. Piotr Dłubak, Archiwum Teatru

 

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *