Żegnaj, Jacku


10 kwietnia, w Wielką Sobotę, w gdańskim szpitalu zmarł Jacek Kaczmarski. Wybitny artysta, bard lat 70-tych i ruchu “Solidarność”. Poeta. Zmarł w sile wieku, przeżywszy zaledwie 47 lat.

10 kwietnia, w Wielką Sobotę, w gdańskim szpitalu zmarł Jacek Kaczmarski. Wybitny artysta, bard lat 70-tych i ruchu “Solidarność”. Poeta. Zmarł w sile wieku, przeżywszy zaledwie 47 lat.
Miałem szczęście znać Go osobiście. Był moim młodszym kolegą z Wydziału Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego i – co istotniejsze – z Koła Młodych Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich. Starego, dobrego ZLP, nie obecnego “zlepu” sierot po stanie wojennym i nieboszczki PZPR. Byłem na wielu Jego koncertach, sporo czasu przegadaliśmy, wypiliśmy kilka wódek w warszawskiej “Harendzie” i trochę wina “U Fukiera”.
Jacek objawił się w połowie lat 70-tych. Już wkrótce o występ tego młodego studenta polonistyki zaczęły ubiegać się niemal wszystkie kluby studenckie w całej Polsce, ambitniejsi i odważniejsi szefowie placówek kulturalnych, kontestujące kabarety (Jacek dość długo był mocnym punktem kabaretu “Pod Egidą” Jana Pietrzaka), organizatorzy festiwali. Raczej nie odmawiał. Z równą werwą występował na dużych scenach, jak też w ciasnych klubach osiedlowych, halach fabrycznych czy szpitalach, w świetlicach aresztów lub mieszkaniach kolegów, w oparach alkoholu i dymu papierosów. Grał z nagłośnieniem lub bez mikrofonów, za normalne estradowe honorarium lub za przysłowiowe dobre słowo lub kieliszek w gronie kolegów. Pamiętam Jego występ w zatłoczonej stołówce warszawskiego ZLP, w placówkach kultury gdzie pracowałem, w szpitalu psychiatrycznym w Ząbkach pod Warszawą. Sam też zorganizowałem Mu kilka występów. Pamiętam też naszą ostatnią rozmowę (1996 r.? – WMG) dla “Gazety Częstochowskiej” w garderobie częstochowskiej filharmonii. Któż wówczas mógł przypuszczać, że będzie to nasze ostatnie spotkanie? Kiedyś, po występie w jednym ze stołecznych klubów, do Jacka podszedł młody, pijany mężczyzna. “Może ja i jestem pierdolony ubek – powiedział – ale ty tak trzymaj!”.
Jacek Kaczmarski nie oszczędzał siebie, swego głosu, ani swojego gardła. Dlatego nie ma go już pośród nas. Nie znosił chałtury ani w życiu, ani w sztuce. Wyśpiewywał prosto w twarz prawdy bezkompromisowe. Nawet swoim dawnym przyjaciołom z “Solidarności”, tym niektórym kondotierom przemienionym w panów (“Wojna postu z karnawałem”). Nie umiał żyć w Polsce zbrodniczej junty Jaruzelskiego, ani też w tzw. III Rzeczpospolitej, dalekiej od nie tylko Jego oczekiwań. Nie umiał żyć na wygnaniu w Niemczech ani w arkadyjskim pejzażu Australii, w domu nad oceanem. Bo ciężko być Polakiem, zwłaszcza Polakiem-artystą. Niepokornym artystą.
Rosjanie mieli swojego Włodzimierza Wysockiego, Bułata Okudżawę, Aleksandra Galicza, Igora Gorodnickiego czy Aleksandra Rozenbauma; Czesi – swojego Karela Krylla; wschodni Niemcy – Wolfganga Biermanna. My – Jacka Kleyffa, Jana Krzysztofa Kelusa (obaj jeszcze żyją, dzięki Bogu), a zwłaszcza – Jacka Kaczmarskiego.
Żegnaj, Jacku. Zostało nam trochę kaset, a Twoją “Obławę”, “Mury” czy “Zabawę w pociąg” nucimy czasem. Nucą to nawet nasze dzieci. Choć dla naszych wnuków utwory te, być może, brzmieć będą podobnie jak pieśni z okresu Powstania Styczniowego dla nas. Śpij spokojnie, Kolego. Mury runęły.

WALDEMAR M. GAIŃSKI

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *