Artysta interdyscyplinarny


Znany częstochowski artysta Marian Panek, adiunkt w Instytucie Plastyki Akademii im. Jana Długosza, obchodzi w tym roku 35-lecie pracy twórczej.

Trudno nie spojrzeć z perspektywy na taki okres. Czuje się pan artystą spełnionym?
– Dużo zrealizowałem, ale czy czuję się spełniony? Raczej niezadowolony z wielu rzeczy, niewykorzystanych szans, kontaktów czy wykonanych zadań. Oceniam tak siebie od strony pragmatycznej, bez wnikania w wartości duchowe i intelektualne swojej działalności twórczej i artystycznej. Mogłem być bardziej zdeterminowany, więcej dać sztuce swojego udziału.

Pragmatyzm i sztuka przez duże „S” wykluczają się?
– I tak i nie. Pragmatyzm zwykle wypacza spojrzenie artysty. Sztuka zawiera się nie tylko w duchowości, czy konceptualnym jej charakterze, ale również w czynieniu, czyli w produkcie. Często jednak staje się komercją, zamówieniem, a w tym nie chciałem zbytnio uczestniczyć. Dążyłem do wolności artystycznej w kreowaniu, by to, co jest moim pomysłem nie było spłaszczane, demontowane i okaleczane, zwłaszcza jeśli chodzi o scenografię teatralną. Tę zasadę wyniosłem ze szkoły z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Dzisiaj, kiedy wszystko jest bardziej zmechanizowane, medialnie dzieje na zasadzie nakładania się dowolnego obrazu na drugi dowolny obraz, trudno jest oceniać ciężar gatunkowy sztuki. Zakłóca tę moją ocenę olbrzymi szum informacyjny. Kulturowo nie ma już prawie nic wyrazistego. Wyrazistość widać jedynie w bezinteresownej kontestacji młodych ludzi, ich zachowaniu, modzie, pracy, twórczości, zabawie. A reszta to więcej lub mniej wizualny upolityczniony kogel-mogel.

Nie odnajduje się pan w tym współczesnym galimatiasie? Panek jest chyba wyrazistym twórcą.
– Próbuję się odnaleźć ze świadomością tych wszystkich mielizn i meandrów współczesności. Start miałem bardzo dobry, uczestniczyłem w festiwalach szkół artystycznych, które już przeszły do legendy. Moje projekty były wybierane i z aplauzem – choć nie zawsze – realizowane. Myślę o „Białej Lokomotywie”, „Wystawie lęków”, „Artykulacjach czynności zwyczajnych”, a przede wszystkim o bulwersującym władzę oraz organizatorów kilkudniowym performance, przygotowanym z „biegu” w czasie trwania Konfrontacji Szkół Artystycznych w Cieszynie 1976 roku, gdzie w permanentnym działaniu zderzyłem festiwal młodej sztuki ze strajkiem i protestem robotników w Radomiu w czerwcu tego roku. Moja akcja ujawniła obłudę i zakłamanie systemu komunistycznego. Ta kontestacja miała charakter prześmiewczy, między innymi odbyła się adoracja odbiornika telewizyjnego przez opakowywanie zarówno telewidza jak i działającego telewizora. Działanie to było wielokrotnie powtarzane. Performance odbywał się na ulicy wewnątrz kręgu skonstruowanego ze szpitalnych parawanów. Na tych parawanach pojawiło się poetyckie, kolorowe graffiti, komentujące ciągle rozwijające się wydarzenia w Radomiu.

Czy wchodząc w świat twórczy przyjął pan jakąś strategię dla swojej artystycznej działalności?
– Podstawą było skończyć studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Zakładałem też swoją drogę artystyczną, uczestnicząc w różnych projektach teatralnych. Ale nie poprzez realizację kolejnych etapów, celów, to się stawało po drodze, wynikało z mojego ducha artystycznego, konieczności pójścia do przodu. Jednak też często wracam do rzeczy podstawowych, by sprawdzić co zostało lub nie zostało przeze mnie zrobione, albo czego mam głód zrobienia. Akademia ustawiła moje spojrzenie na świat, ukierunkowała mój dynamiczny rozwój. Byłem formowany przez dobrych profesorów, jak; Adam Marczyński oraz Jonasz Stern, który był moim mentorem, wielkim nauczycielem. Otwierał studenta na jego przyszłą drogę artystyczną, dając olbrzymią wolność i jednocześnie wymagając rozległej strony kreacyjnej. Nie rozliczał tylko z produktu, ale także z myślenia, postawy, aktywności.

Miał pan też istotny wątek teatralny.
– Poza malarstwem interesowałem się teatrem, tę możliwość znalazłem już w Akademii. W trakcie studiów na Wydziale Malarstwa uzyskałem indywidualny program studiów i jednocześnie ukończyłem trzyletnie Studium Scenografii Teatralnej, Filmowej i Telewizyjnej. Poznałem tam ciekawych, o wyrazistych postawach twórców. Kształciła nas elitarna grupa ludzi, o określonych poglądach na temat teatru. Dobrzy scenografowie i reżyserzy – jak Wojciech Krakowski, Jerzy Skarzyński, Lidia Minticz, Konrad Swinarski, Bogdan Hussakowski, Irena Wolan. Miałem wybitnych profesorów i ciekawe możliwości współpracy, np. jako asystent scenografa przy realizacji „Hamleta” Szekspira w Teatrze Starym w 1975 roku.

Co dały panu studia scenograficzne?
– To, że poznałem młodych reżyserów z Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej: Jerzego Hutka, Bogdana Toszę oraz Wojciecha Kopcińskiego, z którym najwięcej zrealizowałem spektakli. Ukształtowały mnie dwie szkoły – Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna i Akademia Sztuk Pięknych. I jeszcze Teatr 38, gdzie od początku studiów, tzn. 1971 roku, byłem aktorem, a później scenografem. Teatr 38 wpisał się też w moje ważne osiągnięcia – realizacjami „Procesu” F. Kafki i „Hamleta” W. Szekspira.

Teatralne zamiłowania zrodziły się…
– W szkole podstawowej. Chodziłem wówczas na zajęcia teatralne w Młodzieżowego Domu Kultury, które prowadziła pani Jastrzębska.

Który etap pana twórczości jest dla pana najważniejszy?
– Każdy był i jest ważny, ale ten najwcześniejszy, formowania osobowości do lat 80. – najważniejszy. To Szkoła Ogólnokształcąca im. Traugutta w Częstochowie, gdzie spotkałem wspaniałych profesorów, między innymi Gustawa Grackiego oraz świetnych kolegów. Był to czas różnorodnych oddziaływań – literackich, teatralnych. Później, już w czasie studiów, miałem szansę dwukrotnie oglądać w 1973 roku „Apocalipsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego. Uczestniczyłem też w spotkaniach Festiwalu Teatru Otwartego we Wrocławiu. Byłem też na premierze „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora w 1975 roku.

A z którego okresu artystycznego jest Pan najbardziej zadowolony?
– Ten, który zainicjował rok 1973. Był to czas moich indywidualnych autorskich realizacji. Najbardziej znaczącym akcentem była „Biała Lokomotywa” w Nowej Rudzie. Otwierała II Festiwal Szkół Artystycznych. Zrobiła furorę. Stała na dworcu, jeździła, była czymś niecodziennym. Nawet mistycznym, tak mogę sądzić, bo Edward Stachura „skonsumował” ją do swojego poematu i stworzył z niej mit.

Co jest najważniejsze w życiu twórcy?
– Pogoda ducha. Nie przejmować się zbyt wieloma sprawami, być wiernym sobie, swoim przemyśleniom, doświadczeniom. Satysfakcja z pracy jest też ważna, po to, by otwierać szerzej kolejne „okna” swej twórczości. Ja tych „okien” trochę pootwierałem. To się dzieje poprzez każdy nowy cykl malarski czy rysunkowy. Do tych „okien” powracam, czasem otwieram je inaczej. Poszerzam pole widzenia. Między innymi, moja obecna droga naukowo-pedagogiczna, to przekazywanie na nowo tego, co dostałem od moich wielkich profesorów. Czynię to ciągle w ich imieniu, ale treści są już przetransponowane o współczesność, są przekształcone, inne i mogę je traktować jako moje. Cały czas poszerzam pole wiedzy artystycznej i swoich wypracowanych, pedagogicznych doświadczeń. Tworzenie nie jest tylko elementem intuicji, ale jest poparte konkretną wiedzą, otwierania się na to, czym człowiek jest, czym może być. Na to wszystko czego doświadczamy i czego chcielibyśmy doświadczać. A my chcemy przede wszystkim doznawać dobro, które jak wiemy z nauki Kościoła katolickiego powstaje w wyniku pokonania zła. Wielu naukowców z kręgu nauk ścisłych do końca nie rozumie, że malarstwo to również nauka, która koncentruje w sobie wiele osobliwych, artystycznych praktyk i różnorodnej, czasami bardzo szczegółowej wiedzy z zakresu filozofii bytu, metafizyki, czy znaczących sposobów przekazu zwizualizowanych treści.

Zatem uczy pan swoich studentów syntezy przekazu własnych emocji na płótno?
– Uczę ich również wierności sobie. Swojemu oryginalnemu widzeniu. Oni powinni posiąść tę wiedzę, mieć możliwość wyboru i spotkania z najlepszymi. W Instytucie Plastyki Akademii im. Jana Długosza są przez nas wielostronnie kształceni. Szkoła, to zespół naczyń połączonych, który daje efekt całościowy. Tu nikt nikomu nie chce niczego narzucać, tylko powiedzieć, jak ważne i skomplikowane jest to, by ocalić siebie w sztuce i swoją wrażliwość. By być w następnym pokoleniu kimś, który wie, rozumie i odczuwa więcej, poprzez to, co otrzymał w czasie swojej edukacji.

Co poprzez swoją pracę twórczą chce pan opowiedzieć?
– Przede wszystkim o tym, co mnie fascynuje i zastanawia. Każdy z moich cykli malarskich czy rysunkowych ma postać „okien”, to są jakieś być może moje niedoskonałości, artystyczne grzechy. Muszę mieć jakiś powód, by te „okna” ciągle otwierać, muszę go szukać i znaleźć w sobie. Czasami są to momenty bardzo traumatyczne. Ciągle chcę dookreślać pojęcie przestrzeni malarskiej. Trzeba ja w jakiś sposób zobrazować lub jej obraz wydobyć z mroku. Jej rytmiczność, prześwietlenia, iluminacje, to wszystko jest jakimś olśnieniem i malarską grą z samym sobą. To powoduje, że powstają wewnętrzne podpowiedzi, jak robić, jak wizualizować swoją osobistą przestrzeń. Idąc za mistykami mamy w sobie zapis całego wszechświata (a nie tylko zawężonego pola widzenia), obudowany mitologią, wierzeniami. Każda grupa, która ma jakąś chęć dialogu czy prezentacji własnej kultury, wytwarza swoją estetykę, co możemy usłyszeć w muzyce, zobaczyć w modzie, teatrze i malarstwie.

Czym w tym twardym skomercjonalizowanym świecie powinna być obudowana wrażliwość artysty?
– Obudowę wrażliwości i talentu daje doświadczenie oraz praktyka artystyczna. Talent trzeba osłaniać na różne sposoby. Ktoś, kto jest wrażliwy, szybko może zostać zniszczony wprowadzając się nieopacznie w pragmatyczne klimaty i schematy.
To wszystko, co jest naszą wrażliwością, dzieje się, rozgrywa na zasadzie paradoksu. Na ile możemy się resetować z różnorodnych niedogodności, odnawiać swoje połączenia z naturą? Jest to też kwestią wyboru. Malując jako 15-, 16-latek, myślałem zupełnie o czymś innym. Teraz mając wiedzę, doświadczenie, wielowątkowe przeżycia, klisze pamięciowe realizuję się artystycznie inaczej. Moja wrażliwość rozwija się bądź kurczy w czasie, staje się poprzez czynienie – w postaci dzieła. Jest jakimś świadectwem. Sztuka winna dać świadectwo współczesności.

Czy artysta musi mieć twórcze odniesienia, korzystać, czerpać w wiedzy mistrzów?
– Bez wątpienia – tak. Ale odpowiem może inaczej. Cały czas jestem podłączony pod krwioobieg przestrzeni obrazu kulturowego, który ciągle się przekształca. W moich doświadczeniach, myśleniu o świecie, czy prawie czterdziestu latach pracy artystycznej mimo wszystko uczestniczyli politycy, socjolodzy, ludzie o do szpiku kości pragmatyczni, którzy wskazywali jak można kierować społecznościami. Oni ciągle są i działają. Ciągle jesteśmy nimi obudowani, dlatego lubię „zwiedzać” ich myślenie. Chcę rozumieć, dlaczego coś się stało tak, a nie inaczej, skąd się to wzięło? Chociażby zło totalitarnych ideologii XX wieku, to co się nazywa kryzysem duchowym, uczuciowym a teraz – kryzysem ekonomicznym.

O czym może marzyć artysta z 35-letnim dorobkiem?
– By mieć dalej otwartą głowę, by mieć nadal przed sobą twórczą drogę. Żeby jeszcze szerzej pootwierać niektóre „okna”, by mieć satysfakcję z tego, że inni go czytają, że inni rozumieją jego twórczość. By mieć wsparcie, by nie walczyć samotnie, mieć bratnie dusze, by się wspomagać. Artyści czują, że w wielu kontekstach społecznych jesteśmy potrzebni i nieodzowni. Można się do nas odwołać, również do naszej wrażliwości i wiedzy, a my możemy, czy nawet musimy, o wielu rzeczach powiedzieć mocno, szczerze, prawdziwie. Chcę innym ciągle unaoczniać różne moje artystyczne koncepcje, z tego blisko czterdziestoletniego doświadczenia „buszowania” w sztuce.

Czy coś zaskoczyło pana pozytywnie?
– Niektóre sytuacje. Mam poczucie, że mimo iż było to w latach 70. doświadczyłem dużej twórczej wolności. Że uczestniczyłem na pewnym etapie w ówczesnych przemianach kulturowych. Znalazłem się również w dobrym miejscu na ASP w Krakowie, wśród wybitnych profesorów, ciekawych rówieśników. Dalsze lata – 80. i 90., to już inna bajka. Widziałem najlepsze dzieła Kantora, zrealizowane w Teatrze Cricot 2, spektakle Grotowskiego, Swinarskiego czy Lupy.

Czy może się pan nazwać szczęściarzem?
– Chyba tak, ale też nie do końca. Na swojej drodze spotkałem dużo fajnych ludzi, miałem z nimi sporo dobrych relacji. Jednak pod skórą – intuicja mi podpowiada – czuję wiele ścierających się sił w otaczającej nas teraz społecznej przestrzeni. Panuje konsumpcja, ciągłe pragnienie więcej i więcej oraz „motyw” pójścia naprzód za wszelką cenę. To są próby nasycania się bez żadnej refleksji – kto tym rządzi i jak się to zmienia? Ta gra ze społeczeństwem na różnych poziomach nie jest podbudowana etyką, hierarchią wartości. Nie ma też żadnej próby sprecyzowania tych wartości poza Kościołem katolickim. Wszystko idzie w kierunku technizacji, inwigilacji społecznej. Telefony na podsłuchach, czipy, GPS-y. Nie chcemy słuchać, rozumieć drugiego człowieka. Mamy tylko niebezpieczną, rozwichrowaną papkę przekazu. Czy będziemy kiedyś myśleć bardziej racjonalnie, choćby pod względem ekologii dla samych siebie? Nie wiem.

Co może cieszyć artystę?
– Cieszę się, kiedy jestem zakochany. Nie ma wtedy we mnie blokady. Nie odczuwa się wielu egzystencjalnych problemów. Człowiek otwiera się na inne wartości i osobowości poprzez dialog, spotkanie, próbę szczerej, prawdziwej rozmowy. Wówczas można głębiej sięgnąć do swoich pragnień i je właściwie ocenić.

Dziękuję za rozmowę.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *