“Mam nadzieję, że robię to po to, by te tradycje stanowiły o wartości i wyjątkowości tego nazwiska.” Rozmowa z Adamem Machalicą, aktorem częstochowskiego Teatru im. Adama Mickiewicza


Nierzadko bywa tak, że ludzie przekazują sobie pewne talenty z pokolenia na pokolenie. Szczególnie często ma to miejsce w przypadku sztuki – również takich jej dziedzin, jak aktorstwo. Najlepszym tego przykładem jest Adam Machalica, aktor częstochowskiego Teatru im. Adama Mickiewicza, bratanek Piotra Machalicy i przedstawiciel już trzeciego pokolenia artystów o tym nazwisku. Postanowiliśmy z nim porozmawiać, by dowiedzieć się, jak radzi sobie z aktorskim dziedzictwem Machaliców oraz, czym zajmuje się poza grą w teatrze.

Jest Pan częstochowianinem?    

– Nie. Przyjechałem tutaj jedynie do pracy. Traktuję Częstochowę jako nowe miejsce, choć mój stryj, Piotr, już wcześniej tutaj „urzędował” – w końcu był dyrektorem artystycznym tutejszego teatru. Ja znalazłem się tutaj rok po szkole, aczkolwiek jeszcze w jej trakcie, w 2014 roku, udało mi się zrealizować Hamleta. Grałem tam przyjaciela tytułowego bohatera – Horacego. Po trzech latach przyszedłem tutaj już na etat jako aktor zawodowy, i od tego czasu gram w częstochowskim teatrze. Wszystko zatem było dla mnie nowe, niemniej teraz dobrze już znam to miasto i dobrze się w nim czuję.

A skąd Pan pochodzi?

– Z Poznania, chociaż poznaniakiem nie jestem. Moja mama pochodzi ze Szczecina, tata z południa, bo urodził się w Pszczynie, z kolei babcia mieszkała w Czechowicach-Dziedzicach, w związku z czym moje dziedzictwo genetyczne zahacza o dwie, zupełnie różne od siebie strony Polski. Ja sam urodziłem się w Warszawie, ponieważ tata właśnie tam pracował, z kolei na początku lat 90. przenieśliśmy się do Poznania, w którym to ukończyłem wszystkie szkoły, łącznie z moimi pierwszymi studiami, czyli socjologią na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest to więc moje rodzinne miasto, aczkolwiek nie kultywuję tradycji wielkopolańskich. Czuję się tam jak u siebie i dobrze je znam, ale to wszystko.

Czy, mimo wszystko, Poznań bądź Pana rodzinne strony inspirują Pana jako artystę?

– Oczywiście. Siłą rzeczy, dom rodzinny, przyjaciele, miejsca, które poznałem, wiążą się z mnóstwem wspomnień i są dla mnie inspirujące. Wszystko, z czym tutaj przyszedłem, ale też, z czym szedłem przez życie, tkwi w Poznaniu. Zawsze, gdy odwiedzam rodziców, lubię sobie zrobić rundkę po mieście, po starych zakamarkach i zobaczyć, co i jak się pozmieniało. Co prawda nie mam jeszcze poczucia, typu: „Za moich czasów…”, ale na przykład podstawówka stanowi dla mnie miejsce szczególnie sentymentalne, tymczasem widzę, że teraz jest to zupełnie inny świat. Mimo to wspomnienia stamtąd nadal są dla mnie żywe i bywają dni, kiedy tęsknię bardziej niż zwykle. Kiedy myślę o jakimś konkretnym zdarzeniu z młodości, wspominam z utęsknieniem nie tylko czas, ale także miejsce – w końcu jedno z drugim jest nierozerwalnie związane.

Nazwisko „Machalica” nieodłącznie kojarzone jest z aktorami. Czy Pana krewni, w tym zmarły dwa lata temu Piotr Machalica, inspirują Pana?

– Jak najbardziej. Im dłużej siedzę w tym zawodzie, tym więcej chcę czerpać z ich wiedzy i doświadczenia, bo więcej rozumiem. Można powiedzieć, że kiedy zaczynałem pracę, przyszedłem na gotowe, tzn. widziałem pewne rzeczy, ale nie wiedziałem, skąd one się biorą. Dzięki tacie i stryjowi otrzymałem gotowe odpowiedzi, chociaż nie zdążyłem zadać pytań. Pytania te zadawałem sobie dopiero w trakcie mojej pracy i to one sprawiły, że zacząłem chcieć czerpać inspiracje z moich krewnych. Oczywiście szkoda, że nie ma już Piotra. To wielka strata, zwłaszcza, że pewnych pytań już nie zadam i pewnych rzeczy już się nie dowiem. Podobnie rzecz ma się z dziadkiem Henrykiem. Na szczęście, wraz z tatą [Aleksandrem – przyp. red.] czuwamy na posterunku, dlatego ta wymiana myśli i doświadczeń cały czas jest obecna. Pewne rzeczy wyniosłem też po prostu z domu, w związku z czym tę tradycję rodzinną wciąż kontynuuję.

A czuje Pan na swoich barkach „ciężar” związany z tym nazwiskiem bądź dziedzictwem samego Piotra Machalicy?

– Tak, długo towarzyszyło mi poczucie, że muszę temu sprostać. Jednakże, jest ono coraz mniejsze. Dla własnej higieny psychicznej oraz, żeby zobaczyć, kim tak naprawdę jestem, musiałem niejako przewertować doświadczenia swoich poprzedników i w jakiś sposób je w sobie osadzić, by przekonać się, które rozwiązania będą dla mnie dobre. Zresztą, robię to cały czas. Mam jednak nadzieję, że robię to – a chcę to robić – po to, by te tradycje stanowiły o wartości i wyjątkowości tego nazwiska i naszej linii. Kiedyś stanowiło to dla mnie garb, ale teraz poczytuję to sobie jako zwykły bagaż, którego dźwiganie nie sprawia mi zbytniej trudności. Jest to coś, co chcę nieść. Chcę nieustannie podkreślać, że z takiej linii się wywodzę i że właśnie tacy jesteśmy jako aktorzy.

Co dokładnie sprawiło, że zainteresował się Pan aktorstwem i stwierdził, że właśnie tym chciałby się Pan zajmować?

– Był to dość dziwny moment w moim życiu. Skończyłem wówczas socjologię na UAM-ie w Poznaniu. Czułem jednak, że to nie jest dla mnie, dlatego nie obroniłem pracy magisterskiej i całkowicie to porzuciłem. Zastanawiałem się, co mógłbym robić zamiast tego i w końcu przyszedłem do poznańskiego teatru z prośbą o to, by zatrudnili mnie w jakiejkolwiek formie. Istniała wtedy instytucja o nazwie „Adept”, dzięki której bez szkoły aktorskiej można było między innymi uczestniczyć w próbach jako osoba do przyuczenia. Miałem dość kiepski czas w życiu, ponieważ m.in. zostawiła mnie wtedy dziewczyna, ja sam zajmowałem się różnymi rzeczami, takimi jak muzyka czy fotografia, ale nie miałem żadnego konkretnego pomysłu na siebie. Stwierdziłem więc, że będę działał w teatrze, żeby czegokolwiek się chwycić. Jak można się domyślić, za dużo z tego nie wyszło, ale w międzyczasie dowiedziałem się, że w Teatrze Polskim w Poznaniu otwiera się coś w rodzaju półrocznego studia dla hobbystów, głównie jednak dorosłych ludzi. Poszedłem tam i rzeczywiście skończyłem to w pół roku, po czym zdecydowałem, że będę zdawał do szkoły teatralnej. Byłem już wtedy, można powiedzieć, starym chłopem, bo miałem wtedy 26 lat, a osoby w takim wieku rzadko przyjmują. Koniec końców okazało się, że mnie przyjęli i to jako najstarszego studenta szkoły warszawskiej – ludzi w wieku na przykład 30 lat przyjmowali jedynie w innych szkołach.

Aktorem zostałem w zasadzie rzutem na taśmę. Bardzo się ucieszyłem, bo poczułem, że coś w moim życiu się zmienia, że jest to jakiś konkret i że być może się w tym odnajdę. Przez pierwsze dwa lata przechodziłem jednak kryzys, gdyż biorąc pod uwagę, że studiowałem aż do 30. roku życia, cały czas tkwiłem w systemie edukacji i pewnej hierarchii. Dopiero około trzeciego roku pracy zacząłem się z tego schematu wyłamywać i zaczęło do mnie docierać, że albo wezmę życie we własne ręce, albo cały czas będzie mi coś dawane z zewnątrz i właściwie nie będę wiedział, co z tym robić. Przez długi czas w ogóle nie chciałem być aktorem. Wiedziałem, że ten zawód nie jest zbyt łaskawy i jest bardzo wiele czynników, które to kształtują. A jednak to, że udało mi się go sprowadzić do, że tak powiem, aktu fizycznego, a więc bycia na scenie, a czasem również i prowadzenia spektakli, daje mi dużo frajdy i poczucie spełnienia, pozwoliło mi też uwolnić się od wcześniejszych, wyniesionych z domu wyobrażeń o aktorstwie.

Jest jedna rzecz, którą jest Pan w stanie wymienić jako swój największy sukces i jedna, którą może Pan uznać za największą porażkę?

– To dość trudne i nieco intymne pytanie, bo, wiadomo, nie lubię mówić o porażkach, z kolei mówienie o zwycięstwach często podpada pod przechwalanie się. W zasadzie, jako jedno i drugie mogę wskazać swoje role – te, które zrobiłem dobrze oraz te, które zrobiłem gorzej. Być może gdybym te 10 lub 15 lat temu był tak „mądry” i otwarty jak dziś, to byłbym lepiej osadzony, w zupełnie innym miejscu i pewne rzeczy zrealizowałbym inaczej. Z drugiej strony, cieszę się, że to się udało. W dodatku stałem się pewniejszy siebie i przestałem się przejmować np. opinią innych. Bez wątpienia jednak nie zrobiłem wszystkiego tak, jak sobie to wymarzyłem. Oczywiście, czasem jest to kwestia okoliczności, w jakich coś ma miejsce, lecz zawsze człowiek ma pretensje do siebie, że mógłby coś wykonać lepiej, że gdyby coś wcześniej wiedział, to zrobiłby swoje inaczej itd.

Jeśli chodzi o częstochowski teatr, to ważnym spektaklem w Pana karierze jest spektakl Strefa Zero. Proszę powiedzieć, jak wyglądały przygotowania do tej sztuki, oraz, co było w tych przygotowaniach najciekawsze?

– Dostałem propozycję zagrania w tej sztuce u schyłku pandemii, czyli w zeszłym roku na wiosnę. Po półtora roku niegrania na scenie byłem bardzo wypoczęty psychicznie oraz fizycznie i gotowy, by wejść w coś nowego. Tak się złożyło, że akurat pojawiła się możliwość zagrania właśnie w Strefie Zero. Pierwsze, co mnie zaskoczyło podczas czytania tego tekstu, to jego potoczystość i naturalność. Jest on też skonstruowany w taki sposób, że monologi są poprzedzielane ukośnikami, przez co wypowiedzi postaci nachodzą na siebie. Ponadto, my, jako Europejczycy, wychowani jesteśmy w tradycji wartościowego tekstu, to znaczy, że jeżeli autor coś napisał i napisał to w określony sposób, to musi to coś oznaczać, a jeśli nie, to wykreślamy to. Tutaj natomiast jest dużo „brudu” i quasi-realizmu, ale to właśnie sprawia, że można tym tekstem znacznie swobodniej dysponować, zatem jest on punktem wyjścia, a nie celem samym w sobie. Drugą rzeczą, jaka mnie zaintrygowała, to dostanie roli, która pozwoliła mi wydobyć z siebie pewnego rodzaju naturalizm. We wcześniejszych rolach musiałem na przykład modulować głos bądź po prostu być nieco kim innym. Tutaj z kolei, choć, oczywiście, jest to zasługa reżysera [André Hübner-Ochodlo – przyp. red.] oraz Teresy Dzielskiej, gdyż nieodzowna jest w tym przypadku praca zespołowa, mogłem dysponować swoimi cechami psychofizycznymi. To mogłem być ja, postawiony w takiej sytuacji, bowiem bohater pasował do mnie zarówno wiekiem, jak i ogólną konstrukcją postaci. Okazało się także, że dzięki Strefie Zero znalazłem w sobie nowe rzeczy, na przykład, za sprawą pandemii i odpoczynku od teatru mogłem dosłownie zastanowić się nad tym, kim jestem i co tu robię. To również bardzo mnie otworzyło, a w połączeniu z tym tekstem dało mi poczucie swobody, ale też dużej samodzielności i niezależności. Kiedy ten spektakl się odbył i został dobrze przyjęty, pomyślałem sobie, że postąpiłem jakiś konkretny krok naprzód. Ta sztuka zatem pomogła mi się osadzić i dała mi narzędzia, z których korzystam po dziś dzień. Nieco później grałem zresztą w Kandydzie i Makbecie, spektaklach znacznie bardziej formalnych, a jednocześnie takich, w których potrzebne są przeżycia wewnętrzne, jak również naturalność i prawdziwość. Z tymi aspektami miałem styczność właśnie w Strefie Zero, dzięki czemu mogłem to potem wpleść w np. postać Makbeta.

A co było w Strefie Zero najtrudniejszego?

– W Strefie Zero bardzo trudna była fizyczna bliskość. Z nami, aktorami, jest tak, że jesteśmy zwykłymi ludźmi, a jednak na scenie nie jesteśmy do końca sobą. W przypadku fizyczności jednak sprawa ma się nieco inaczej, bo przecież dotykanie, pocałunki itd. wykonują nasze własne ciała, które nie są „inne”. Kiedy więc przyszło do tego, że między mną i Teresą będzie dużo fizycznego kontaktu, było to dość krępujące. Na szczęście, w trakcie pracy wyszło, że oboje mamy ten sam problem i oboje jesteśmy wrażliwi i uważni na emocje drugiej strony, dlatego podjęcie tego wyzwania, jakim było zagranie w Strefie Zero, przyszło nam bardzo naturalnie. Zresztą, z Teresą bardzo dobrze mi się gra i tworzymy bardzo zgrany duet. To był dla mnie ogromny krok, ponieważ kiedyś myślałem, że będę unikał takich scen i takich sztuk, a tymczasem przekonałem się, że nie mam z tym problemu i dobrze mi to wychodzi.

Miał Pan pewne role filmowe. Proszę powiedzieć, na czym polega różnica między grą w teatrze, a grą przed kamerą?

– To bardzo trudne pytanie, dlatego, że, szczerze mówiąc, nie wiem. (śmiech) Mam raczej małe doświadczenie na tym polu, bo mam na koncie jedynie kilka pojedynczych ról filmowych i serialowych, udzielałem się też trochę w dubbingu, ale to tyle. Na pewno trzeba grać „ciszej” – mikrofon wiele rzeczy zbierze. Ponadto wymagana jest inna technika – nie potrzeba aż tak wiele ruchu ani nie gra się aż tak wyraziście. Podstawową różnicą są zatem środki, ponieważ w teatrze trzeba grać, że tak powiem, szeroko i głośno, podczas gdy w filmie nie ma to znaczenia, choćby dlatego, że kamera wychwytuje każdy detal i na to właśnie trzeba być wyczulonym. Wydaje mi się, że w filmie aktor nie ma aż tak dużego wpływu na proces jego powstawania, ponieważ finalny produkt zależy również od reżysera, operatora, montażysty, dźwiękowca itp. Aktor przychodzi tam po prostu po to, by zrobić swoje i być w tym naturalny, a to, jak to ostatecznie wyjdzie, to już nie jego „działka”. W teatrze z kolei, choć w teorii również o to chodzi, w praktyce na aktorze spoczywa znacznie większa odpowiedzialność, choćby dlatego, że kiedy zaczyna grać, nikt nie wchodzi na scenę i mu nie przerywa – aktor jest po prostu tu i teraz. Ponadto, mamy kontakt z widownią, czego, mimo obecności wielu ludzi na planie, nie ma podczas kręcenia filmu. Sprawia to, że musimy być na nią wyczuleni, ale dzięki temu jesteśmy z nią niejako jednością. Film jest bardziej techniczny i cechuje go duża powtarzalność, nie ma też zbyt dużo czasu na powtórki, w przeciwieństwie do teatru, gdzie pewne rzeczy ćwiczy się tygodniami i dopiero potem się to klaruje. Istotna jest także kwestia roli, którą się odgrywa. Przed kamerą odgrywa się ją w zasadzie raz, pada ostatni klaps i wraca się do własnego życia. W teatrze rolę, można powiedzieć, pielęgnuje się. Przykładem z mojego życia jest Stopklatka, którą gram już szósty rok. Mimo tego, że po tych sześciu latach jestem już zupełnie innym aktorem, w tym spektaklu wczuwam się w rolę podobnie, żeby cały czas pamiętać o emocjach i środkach wyrazu z nią związanych. Jednocześnie wciąż coś do niej dodaję, skutkiem czego ona nigdy nie traci na swojej aktualności.

Ma Pan także na koncie pewne role dubbingowe. Proszę powiedzieć, jak pracowało się Panu przy dubbingu?

– W zasadzie, robiłem to przy okazji. Ciekawe jest w tym to, że niczego nie trzeba się uczyć na pamięć, a i praca głosem jest czymś odmiennym od grania przed widzem czy kamerą, ponieważ jest to praca czysto techniczna i trzeba umieć wydobyć z siebie głos tak, by w postać, w którą się wciela, wtłoczyć życie. Nie robiłem tego dużo, aczkolwiek bardzo to lubiłem i, rzeczywiście, trochę mi tego brakuje, gdyż jest to bardzo rozwojowe. Z drugiej strony, to zupełnie inny rodzaj grania. Nie chciałbym skończyć typowo jako aktor głosowy, zwłaszcza, że uwielbiam teatr i jego konwencję. Zresztą, w teatrze mamy pewną rzecz, której nie raczej nie znajdziemy w filmie żadnego rodzaju, a mianowicie tzw. klasykę, a więc stricte dzieła kultury. W dubbingu chodzi raczej o to, by zrobić i zapomnieć, niemniej z całą pewnością wzbogaca to warsztat. Sam zresztą jestem słuchowcem – lubię słuchać, lubię głosy, historie opowiadane i bardzo mnie to pociąga. Może za jakiś czas trafi mi się coś z tym związanego. Zobaczymy.

Możemy się spodziewać w najbliższym czasie jakiejś roli przed kamerą lub w dubbingu?

– Akurat w najbliższym czasie mam zaplanowane już inne rzeczy, głównie teatralne. Być może niebawem ukaże się etiuda filmowa, którą nagrywałem w wakacje. Dotyczyła ona fragmentu Mistrza i Małgorzaty i myślę, że została dobrze obmyślona, natomiast nie ma to aż takiego przełożenia na moje życie, jak rzeczy typowo zawodowe. W najbliższym czasie nie szykuje się nic wielkiego pod kątem gry filmowej – wszystko zaczyna dopiero ruszać po pandemii – tym bardziej, że z teatru czerpię wystarczająco dużo satysfakcji i nie mam, jak to się mówi, parcia na szkło. Cały czas jednak dojrzewam i zmieniam się jako aktor, dlatego nie wykluczam, że w przyszłości będzie tego więcej.

Podsumowując – spośród tych trzech, nazwijmy to, dziedzin aktorstwa, czyli gry teatralnej, filmowo-serialowej i dubbingowej, teatr jest tą najbardziej preferowaną przez Pana?

– Tak, od początku byłem nastawiony głównie na teatr. Zresztą, jeszcze zanim poszedłem do szkoły teatralnej, udzielałem się w teatrze w Poznaniu o nazwie Korporacja Teatralna i już wtedy czułem, że mimo iż mnie to sporo kosztuje i jest dosyć wymagające, najbardziej mi odpowiada. Od zawsze uważałem, że łatwiej jest pokonać drogę z teatru do filmu, niż z filmu do teatru, ponieważ z klasyki łatwiej jest przejść do współczesności niż odwrotnie. W związku z tym od początku skupiłem się na teatrze, a na resztę dałem sobie czas i potraktowałem to jako ewentualność.

Przechodząc do tematów innych niż aktorstwo – dokopałem się do pewnej ciekawostki, a mianowicie, że brał Pan udział w Mam talent!, a Pana występ był związany z muzyką. Proszę powiedzieć, jak do tego doszło i co Pana zachęciło, żeby uczestniczyć w tym programie?

– To było właśnie w tym momencie życia, kiedy skończyłem socjologię i nie za bardzo wiedziałem, co chcę robić. Jednocześnie, miałem wówczas ogromną zajawkę na bluesa, szczególnie nagrań z lat 10., 20. i 30. XX wieku, które, w zasadzie, były pierwszymi zarejestrowanymi. Dla mnie, jako nastolatka, było to wielkie odkrycie, a po dziś dzień reaguję na tę muzykę organicznie, można by wręcz rzec, że pozaintelektualnie. Mam talent! stanowiło jednak zwieńczenie mojej drogi muzycznej. Sam styl harmonijkowy, którym się zajmowałem, nie jest u nas zbyt znany – to coś sprzężone z kulturą amerykańską. Kiedy po programie pojechałem do szkoły muzyki folkowej w Chicago, przekonałem się, że, niestety ta muzyka już nie żyje i Amerykanie zajmują się nią wyłącznie akademicko. Mocno mnie to otrzeźwiło i sprawiło, że dałem sobie z tym spokój, szczególnie, że nie miałem nigdy ambicji zostania muzykiem zawodowym. Mam talent! było zatem moim ostatnim muzycznym zrywem. Gdy teraz o tym myślę, nie wziąłbym w tym udziału, mając podejście takie, jak obecnie. Udało mi się wprawdzie coś tam osiągnąć – dotarłem do występów na żywo, a nawet do półfinałów, zahaczyłem o Kubę Wojewódzkiego, ale kiedy po tym wszystkim przyszedł moment chwilowej sławy, szybko zrozumiałem, że to kompletnie nie dla mnie. Nie miałem ochoty tego robić, ani o to zabiegać, nie jestem też kimś, kto chętnie wychodzi na świecznik. Cieszę się zresztą, że po szkole trafiłem akurat do Częstochowy – gdybym został w jakimś dużym ośrodku, miałbym cały czas z tyłu głowy, że muszę się wykazać, że muszę wykorzystać rzekomą szansę. Tutaj po prostu mogę być sobą i robić to, co sprawia mi przyjemność. Nie muszę się też martwić tym, że ktoś coś o mnie napisze i że ktoś coś ode mnie będzie chciał.

Sama gra na harmonijce jednakże przydawała mi się niejednokrotnie, na przykład podczas gry ze stryjem Piotrem w jego recitalu czy podczas pewnych sztuk w teatrze. Najzwyczajniej w świecie lubię się temu oddawać. Gdy sięgam w domu po harmonijkę, czuję, że jest to czas dla mnie i wtedy, że tak to ujmę, odpływam, natomiast nie jest to coś, z czym chciałbym wychodzić do ludzi i się prezentować.

Wprawdzie częściowo już o tym powiedzieliśmy, ale zapytam wprost – co Pan lubi robić w czasie wolnym?

– Tak, jak już powiedzieliśmy, bardzo lubię muzykę – tak grać, jak i słuchać. Bardzo lubię też literaturę. Czytam sporo poezji współczesnej oraz komiksów. W trakcie pandemii nieco odpuściłem beletrystykę, ponieważ dosyć mnie znudziła, niemniej dużo czytam i dużo poświęcam na to czasu. Raz na jakiś czas obejrzę również na Netflixie film dokumentalny. Ponadto mam żonę i pieska, z którymi lubię spędzać wolne chwile. Uwielbiam też gry komputerowe – do tego stopnia, że jestem z nimi praktycznie na bieżąco. Mam więc całkiem bogate spektrum zainteresowań, chociaż, co ciekawe, one wszystkie kumulują się w aktorstwie. Na przykład, kiedy mam do czynienia z literaturą, też w jakiś sposób przerabiam ją aktorsko, choćby pod kątem tego, jak ją przeczytać. Gdy ćwiczę, co też robię regularnie, pracuję nad oddechem. Muzyka z kolei pozwala wypracować poczucie rytmu i słuch, co, moim zdaniem, jest niezbędne w pracy aktora. Gry komputerowe zaś umożliwiają zwiększenie koordynacji pomiędzy ciałem a okiem. Wszystko zatem wkładam do jednego worka, pt. „Aktorstwo”, względnie „Aktorstwo i Teatr”, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa.

Dopytam przy okazji – ma Pan dzieci?

– Nie mam, dzięki czemu mam spokojną głowę. (śmiech) Faktycznie, mam dużo czasu na wszystkie wymienione przed chwilą aktywności i rozmaite rzeczy, które przyjdą mi do głowy.

A jeżeli by Pan miał, to czy przekazywałby im Pan swoją miłość do aktorstwa?

– Może nie tyle przekazywał, co chciałbym, żeby zadziało się to automatycznie, to znaczy, by mój domniemany potomek bądź potomkowie poprzez samo uczestnictwo w moim życiu jako ojca widzieli, jak to działa. Nie namawiałbym ich jednak na to, chociaż, w istocie, jest to ciekawy zawód, otwierający na wiele rzeczy, wymagający szerokiego wachlarza umiejętności i pozwalający przełamać niejedną własną barierę i różnego rodzaju ograniczenia. Co ważne, umożliwia on także nabranie większej pewności siebie, z czym ja, jako osoba niegdyś dość nieśmiała, miałem szczególnie do czynienia.

W tym miejscu możemy płynnie przejść do końcowego pytania – jakich rad udzieliłby Pan początkującym aktorom?

– Z doświadczenia mogę powiedzieć po prostu, by robić to. Brać wszystko, co jest do wzięcia, nie kręcić nosem, nie wymyślać, nie krytykować, starać się zmieścić w tym, co jest do zrobienia i pracować ciężko nad warsztatem i nad wszelkimi aspektami praktycznymi. Ważne jest, by nie odpuszczać tego ostatniego i, na przykład, nie bazować na talencie. Jest mnóstwo osób, które sugerują się wyłącznie talentem i tym, że ktoś je dostrzeże, a to, niestety, ciut za mało, by być dobrym aktorem. To bardzo prosta analogia – jeżeli ktoś uprawiał sport, niech będzie sportowcem, ponieważ ten zawód wymaga ciągłego treningu, ciągłej gotowości i pracowania nad wszelkimi niedociągnięciami i brakami, ale też techniką. To samo tyczy się aktorstwa. Najlepiej uprawiać je, pracując, angażując się na sto procent, nie odpuszczając żadnego występu, żadnej próby, pracując więcej niż inni, a tam, gdzie nie ma się pewności, czy coś dobrze wychodzi, pracować jeszcze więcej. To, co wyniosłem z domu, to również ciągła gotowość – aktorzy stale powinni być gotowi do gry i podsycać w sobie swego rodzaju żar i chęć do grania, by nie wypaść z formy. Tym, co bardzo blokuje aktora, jest jego ociąganie się i mówienie, że z jakichś powodów się w daną sztukę nie zaangażuje, że on to sobie inaczej wyobrażał itd. Taka postawa powoduje, że człowiek zamyka się i nie zrobi kroku w przód, a rzecz w tym, żeby dać się ponieść. Z drugiej strony – i to kieruję zwłaszcza do młodych aktorów – trzeba umieć pozwolić sobie na pomyłkę. To, że coś nie wyjdzie, że czegoś się nie wie bądź czegoś nie zrobi się tak, jak się od samego siebie oczekuje, nie jest niczym złym. Aktorstwa, jak wszystkiego w życiu, trzeba się wyuczyć – nie da się cały czas być najlepszym i zdobywać pierwsze miejsce. Raz się trafią lepsze role, raz gorsze, czasem dopiero po latach stwierdza się, że coś można było zrobić lepiej. Grunt to to, żeby wtedy, kiedy się pracuje, dawać z siebie wszystko i działać bez kompleksów oraz strachu. A najważniejsze, to żeby czerpać z tego frajdę. Oczywiście, zawsze, gdy robi się coś zawodowo czy regularnie, pojawiają się momenty kryzysu, ale chodzi przede wszystkim o to, by całokształt, w tym odczuwalny przez nas samych, był na plus.

Rozmawiał Michał Siciński

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *