NIE JESTEM ANI TYRANEM ANI SATRAPĄ


Rozmowa z Markiem Ślosarskim*

– Pracuje pan jako konferansjer, recytuje teksty na wszelkiego rodzaju imprezach, takich jak ostatnie Zaduszki Artystyczne, prowadzi pan działalność pedagogiczną w szkołach, no i przede wszystkim jest Pan aktorem Teatru im. Adama Mickiewicza; jak pan na to wszystko znajduje czas?
– Myślę, że zawsze można znaleźć czas na to, co się lubi. A moje hobby, to moja praca, a więc wszelkie zajęcia, które wiążą się z zawodem aktora. To bardzo miłe chwile, kiedy można coś zrobić, poświęcić swój czas, w miarę możliwości dla kogoś innego, na coś ważnego. Ksiądz Grzegorz Ułamek zwrócił się do mnie z propozycją, żebym wziął udział w Zaduszkach; zgodziłem się od razu, bo uważam, że trzeba było podziękować za to, co kiedyś zrobili tym, którzy już odeszli. I dobrze, że artyści, którzy dla nich występowali, to częstochowianie.
– Od długiego już czasu prowadzi pan zajęcia teatralne w “plastyku”; podobno młodzież “wali” na nie drzwiami i oknami…
– Spotkania z młodzieżą sprawiają mi wiele przyjemności. Poza tym, z “plastykiem” jestem związany emocjonalnie, bo córa tam chodzi. Można się później pochwalić I miejscem “Kopciucha” na przeglądzie. Ale nie traktuję tego zajęcia ambicjonalnie; nie staram się w ten sposób leczyć swoich kompleksów. Nie jestem ani tyranem, ani satrapą, czasami tylko trochę krzyczę. To miłe spotkania. Będę się bardzo cieszył, jeżeli przyczynię się do powstania dobrego scenografa.
– Został pan laureatem “Złotego Koturnu”, dostał Pan “Koturn” i tytuł Najlepszego Aktora, to cieszy?
– Bardzo cieszy. Byłem zaskoczony, choć oczywiście nie do końca… Mój zawód związany jest z pewnego rodzaju ekshibicjonizmem. To naprawdę miłe, że komuś się chciało ileś tam głosów wysłać, pójść na pocztę, wydać na znaczek. Ale dla takich wyróżnień też człowiek pracuje.
– Jest pan rozpoznawany na ulicy?
– Myślę, że tak. Czasem ktoś się do mnie uśmiechnie, powie dzień dobry…
– Jest Pan zarozumiały?
– Nie, chyba nie. Chociaż pewne cechy charakteru są wpisane w ten zawód. To nie jest zarozumiałość. Ale na pewno w tym zawodzie lepiej mają ci, którzy mają tupet, są przebojowi, niż ci zamknięci w sobie, wrażliwi, z dużym talentem. Ale – jak to mówią – wszystko zależy od człowieka.
– A co słychać w Teatrze, tym przy Klilińskiego?
– Wszystko w porządku. Bez zmian.
– W przyszłym roku minie 20 lat, od kiedy rozpoczął pan pracę w swoim zawodzie, to dużo czy mało dla aktora?
– W innych zawodach człowiek po 20 latach pracy cieszy się już pewną estymą i może dużo powiedzieć. W moim jest ciągle tak, że zaczyna się coś od nowa. Aktor czekając na kolejną propozycję jest jak tabula rasa. I to właśnie to jest najbardziej interesujące, to odmładza, odświeża.
– Na jaką rolę, na jaką propozycję pan czeka?
– Na dobrą. W dzisiejszych czasach tempo życia powoduje to, że wybiera się rzeczy mniej skomplikowane, nie ma czasu na “grzebanie się w roli”. A powinno być tak, że rola plus autor, plus aktor i plus reżyser byłyby wypadkową wspaniałego spotkania. Wtedy to spotkanie z daną rolą i reżyserem poprzez autora jest jedną z rzeczy, która najbardziej pociąga w tym zawodzie; to odnalezienie siebie nieznanego. To przynosi ogromną frajdę, kiedy ktoś znajdzie we mnie coś, czego ja nie znałem. Zobaczyć aktora innym niż jest w rzeczywistości… To może brzmi śmiesznie, trąci myszką, ale to jedna z istot uprawiania tego zawodu.
– Które role uważa pan w swojej karierze za najistotniejsze?
– Było ich dużo. To na pewno rola Kordiana – Gustawa w “Dziadach widowisku”, Świętoszek, Jean w “Pannie Julii”. Żałuję, że tak mało mamy kontaktu z dobrym, współczesnym amerykańskim dramatem. Najlepszy dla aktora (nie dla aktorki) czas, to nie wtedy, gdy jest bardzo młody, ani nie wtedy, gdy jest w wieku średnim i ma już pewne doświadczenia, ale ostatni etap, kiedy jest już starszym człowiekiem. Im więcej zmarszczek, tym ciekawiej. Z wiekiem rośnie trema, a przede wszystkim odpowiedzialność. Każda premiera jest jak gilotyna, na ten szafot trzeba wejść. Aktor, to taki zawód marzeń, ale nigdy nie będę wypowiadał się na jego temat z ironią czy cynizmem.
– Czy takie przedsięwzięcia, jak “Panna Julia” pojawią się jeszcze w pana działalności?
– Chciałbym. Przychodzą chwile, kiedy człowiek chciałby dotknąć innej materii i… próbuje.
– Kiedy zobaczymy pana na scenie częstochowskiego teatru?
– W “Czarnej komedii” Schaeffera; premiera już 24 listopada.
– Nie chciał pan nigdy zagrać w filmie?
– Pewnie, że chciałem. Ale konkurencja jest niesamowita. Wiele rzeczy działa przeciw, i miejsce, i odległość. W samej Warszawie jest wielu zdolnych aktorów. Na razie udało mi się wystąpić w dwóch reklamówkach i jestem główną postacią w jednym z odcinków “Świętej wojny”, który nie został jeszcze wyemitowany, zatytułowanym “Wizażysta”. Jak to ktoś powiedział, albo się gra, albo się bierze udział. Ja tylko biorę udział. Pocieszające jest to, że zaczyna się szukać aktorów, którzy już nie tylko dobrze strzelają i mówią ładnie k…; wraca się do tradycji polskiego kina. To bardzo dobrze. Siła telewizji jest ogromna. Nawet jak ktoś gra w trzecim planie, to potem jak idzie deptakiem w kurorcie nadmorskim i ktoś go widzi, to mówi: cholera, skądś go znam…
– Życzę ról na miarę nie tylko polskich kurortów i… dziękuję za rozmowę.

Marek Ślosarski urodził się w Bytomiu, ukończył wydział wokalno – aktorski w Akademii Muzycznej w Katowicach. Związany był z Teatrem Muzycznym w Chorzowie, Teatrem Polskim w Bielsku – Białej i dwukrotnie – z przerwą na Teatr Śląski w Katowicach – z teatrem częstochowskim. Ponownie w “Mickiewiczu” od 1999 roku.

SYLWIA BIELECKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *