Zawsze widziałam świat na kolorowo


Częstochowska malarka Maria Cieślak-Gurgul jest członkiem Stowarzyszenia Artystów Plastyków im. Jerzego Dudy-Gracza. W Częstochowie skończyła Liceum Plastyczne i studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Na swoim koncie ma kilka wystaw zbiorowych. W czerwcu w restauracji „Babie lato” zaprezentowała swoje prace ph. „Moje pejzaże”.

Częstochowska malarka Maria Cieślak-Gurgul jest członkiem Stowarzyszenia Artystów Plastyków im. Jerzego Dudy-Gracza. W Częstochowie skończyła Liceum Plastyczne i studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Na swoim koncie ma kilka wystaw zbiorowych. W czerwcu w restauracji „Babie lato” zaprezentowała swoje prace ph. „Moje pejzaże”.

W Pani twórczości dominują pejzaże. Gdzie szuka Pani inspiracji?
– Dużo chodzę po naszej okolicy. Chłonę urodę Jury, jej specyficzną, niespotykaną w innych miejscach aurę. Chwile, wrażenia świetlne i kolorystyczne lubię chwytać aparatem fotograficznym, potem w zaciszu domowym próbuję je przetransponować na płótno.

Najczęściej maluje Pani farbą olejną, a pejzaże emanują zwiewnością. Jak udaje się Pani osiągnąć ten efekt?
– Olej polubiłam od czasów Liceum Plastycznego. Maluję też akrylem i pastelami, ale ciągle wracam do oleju, bo tę swoistą delikatność potrafię uzyskać właśnie dzięki tej technice. Wypracowałam swoją metodę. Używam maleńkiego pędzla i rzadkiej farby, którą nakładam i rozmywam, i znowu nakładam.
Powstanie obrazu to dla mnie swoisty rytuał. Na początku nigdy nie jestem zadowolona, zamiast satysfakcji czuję niedosyt. Może dlatego, że w pierwszym etapie maluję szybko. Później przez dwa, trzy tygodnie cyzeluję obraz pedantycznie i przychodzi moment, że dostrzegam to, co sobie założyłam. I wówczas zaczynam odczuwać radość i przyjemność z malowania.

Dominująca na płótnie nostalgia wynika z Pani charakteru?
– Chyba jestem trochę romantyczką, więc efekt kolorystyczny oraz wiosennego nastroju wynika z głębi mojej duszy.

Jak zaczęła się Pani przygoda z malowaniem?
– Malowałam od zawsze i zawsze zauważano moje prace, od szkoły podstawowej wygrywałam wszystkie konkursy. Nie wiem skąd ten talent, bo rodzice nie mieli takich umiejętności, ale ładnie rysował brat ojca. Po podstawówce postanowiłam iść do Liceum Plastycznego na złotnictwo. W arkana tej dziedziny sztuki wprowadzała mnie prof. Krystyna Miśkiewicz, wymagający i świetny pedagog. Nauka pod jej kierunkiem, to była prawdziwa szkoła życia. Po maturze ukończyłam Wyższą Szkołę Pedagogiczną na kierunku pedagogika opiekuńcza z wychowaniem artystycznym, gdzie uczyłam się pod okiem: prof. Andrzeja Niekrasza z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie oraz Macieja Leona i Jerzego Filipa Sztuki. Studia były czasem intensywnej nauki, bo w zasadzie realizował na raz dwa fakultety, ale również swawoli i częstych wyjazdów na plenery.

Jak potoczyły się Pani losy po studiach?
– Zaczęłam pracę w Częstochowskiej Fabryce Guzików, jako plastyk-projektant na stanowisku kierownika komórki wzornictwa. Opracowywałam wzory dla największych ówczesnych firm odzieżowych: Dany, Telimeny, Mody Polskiej. Moje projekty cieszyły się powodzeniem, co mile wspominam. W latach 80. w Fabryce Guzików otworzono komórkę projektowania srebrnej biżuterii, więc podjęłam nowe wyzwanie i wykorzystywałam wiedzę zdobytą w „Plastyku”. Moje wzory biżuterii w srebrze i złocie zyskiwały uznanie u klientów. W Fabryce byłam zatrudniona prawie pięć lat, potem zaczęłam pracę w szkole i przez dwadzieścia lat, aż do emerytury, uczyłam historii sztuki i malarstwa w szkole podstawowej na Stradomiu, którą potem przekształcono w Gimnazjum nr 16. Tu cieszyły sukcesy moich uczniów, laureatów olimpiad przedmiotowych.
W tych latach nie malowałam czynnie, tylko czasem chwytałam za pędzel. Dopiero na emeryturze na dobre wróciłam do malowania. Zaczęłam się spotykać z koleżankami z Liceum Plastycznego. Malowałyśmy miniatury – pejzaże, martwe natury. Potem weszłyśmy w sferę wystaw i nasze zajęcie stało się bardziej zobowiązujące. Pierwszą ekspozycję zrealizowałyśmy w „Babim lecie”. Razem ze mną prace pokazały: Małgorzata Sętowska, Ewa Powroźnik, Palmira Kapitańska i Beata Czyż. Wystawa wzbudziła zainteresowanie, zatem poszłyśmy za ciosem. Zapisałyśmy się do Stowarzyszenia im. Jerzego Dudy-Gracza i ruszyłyśmy pełną parą.

Malowanie na emeryturze zastąpiło pracę zawodową?
– W zasadzie wypełniło moje życie, stało się jego kolejnym ważnym etapem. Dało satysfakcję i rozwój. Ale nie jest tak, że codziennie zasiadam do sztalug, choć tak zalecają fachowcy. Musi mnie dopaść wena i wówczas zatapiam się w świat plastycznych obrazów i szaleję. Maluję miesiąc, dwa i nie pod publikę, nigdy nie traktowałam tej pracy komercyjnie. Maluję tak jak czuję. Spontanicznie. Wówczas prace tchną autentyzmem.

Codzienna praca twórcza zapewne wpływa na postrzeganie świata.
– Zdecydowanie wyostrza percepcję. Z czasem zaczęłam dostrzegać więcej elementów i niuansów. Wrażenia estetyczne, świetlne, barwne, których wcześniej w ogóle nie zauważałam. Inaczej patrzę na las, ludzi. Zawsze pod kątem, co i jak mogłabym namalować.

Czy praca artystyczna kształtuje jakieś cechy charakteru?
– Na pewno cierpliwość, która pcha do tego, by zakończyć obraz. Nawet jak nie mam ochoty, podświadomość kieruje mnie do pędzla. Czuję, że muszę. Ciężko jest namalować to, co się widzi w wyobraźni, zatem praca ta kształtuje również samozaparcie, ciągłe dążenie do doskonałości.

Jacy twórcy są w Pani panteonie?
– Turner, uwielbiam jego mgławicowość, światło i ekspresję. Moimi mistrzami są też van Gogh, Degas.

W Pani twórczości ważny też jest kolor?
– Zawsze widziałam świat na kolorowo, zawsze byłam kolorystką. W liceum moje prace były najjaśniejsze i najbarwniejsze. Często zadawano mi pytanie: Gdzie widziałaś ten kolor? Dzisiaj wolę przekaz realistyczny, połączony z grą światłą. A dążę do przekazu wrażeń plamą. Sięgam po estetykę abstrakcji, by nie wchodzić w charakterystyczną dla mojego stylu drobiazgowość.

Co Pani daje malowanie?
– Satysfakcję, a jak osiągam zamierzony efekt, to radość. Maluję nie tylko dla siebie, ale zawsze powstaje coś mojego. Poza tym kontakt ze sztuką ubarwia i uatrakcyjnia życie. Już samo oglądanie dzieł artystów daje radość i wzbudza emocje. Miałam to szczęście, że często bywałam w Paryżu i zwiedzałam Luwr, gdzie nasycałam się urodą prac mistrzów.

Inne Pani pasje…
– Ogródek, kiedyś gotowanie i robienie na drutach. Teraz ciągnie mnie, by wrócić do złotnictwa.

Czy rodzina podziela zainteresowania.
– Moi panowie – mąż i syn to umysły ścisłe. Syna malowanie nie pociągało, ale na gitarze i pianinie – to lubi. Jest wybitnym matematykiem i te zdolności w nim rozwijaliśmy.

Czy jest coś co zmieniłaby Pani w swoim życiu.
– Może trochę żałuję, że nie poszłam na medycynę, jak chcieli moi rodzice. Ale nie żałuję lat spędzonych w Liceum Plastycznym. Były tak kolorowe, pełne śmiechu i radości. Jako młoda osoba marzyłam, by być wielką artystką. To się nie spełniło, miałam przeciętne zdolności i na chleb zarabiałam jako nauczyciel. Jednak twórczość, sztuka zawsze były ważną częścią mojego życia.
Dzisiaj czuję się szczęśliwa. Mam święty spokój, maluję kiedy chcę. Jestem więc zadowolona z wyborów i życia. Również z tego, że podjęłam normalną pracę, co nauczyło mnie pokory do twórczości.

Pani marzenie.
– To duża wystawa poza Częstochową. Chciałabym skonfrontować swój dorobek się z opinią znawców sztuki.

Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *