WSPOMNIENIA WACŁAWA WYDRYCHIEWICZA (II)


Na przełomie lutego i marca 1942 r. wstąpiłem do tajnej Narodowej Organizacji Wojskowej.

Na przełomie lutego i marca 1942 r. wstąpiłem do tajnej Narodowej Organizacji Wojskowej.
Zwerbował mnie do niej Juliusz Zugaj, kolega z lat szkoły podstawowej nr 14 przy ul. Waszyngtona. Kilka tygodni po tym fakcie kolega z gimnazjum, Henryk Nowicki (śp.) zaproponował mi wstąpienie do tajnej organizacji harcerskiej Szare Szeregi. Do wstąpienia skłonił mnie styl witania się z moim pryncypałem p. Zębikiem dwóch panów, którymi byli p. Krajewski (chyba absolwent „handlówki” i przyszły lekarz stomatolog, oraz jego kolega, p. Adamczuk (imponującej budowy – wysoki, barczysty, wysportowany) – później, tj. w styczniu 1945 roku wstąpił do polskiego wojska i zginął na froncie. Oni dwaj przychodząc do p. Zębika witali się w taki sposób, że przekazywali w tym momencie jakieś papierki – w moim domyśle meldunki. Podejrzałem pryncypała, jak na zapleczu czytał z małej karteczki. To wyglądało bardzo tajemniczo. Wiele rozumiałem uczestnicząc w tajnych spotkaniach przy ul. Kościelnej u „Florka”, przy ul. Kordeckiego 7 u Julka Zugaja, u Mirka Dratwińskiego w III Alei NMP, który po 1945 roku wyjechał do Anglii i nigdy więcej do Polski nie wrócił; u Poniewierskiego przy ul. Dąbrowskiego, który wyjechał do Australii i odwiedził kraj na krótko po 1989 roku, po okrągłym stole. W kraju pozostali Janusz Miklawski, Zosia Wiórkiewicz, Basia Sułkowska, jej siostra śp. Lodzia, śp. Ryszard Starczewski, „Ferdynand”, śp. Stasiu Grabiec, śp. Tadeusz Augustyniak, Janicki z Poznania, „Zuzia”, Helena Górska, Karczewski, Bohdan Miklewski, nie sposób ująć wszystkich, z którymi miałem kontakt tak służbowy jak i prywatny. Nie sposób pominąć „Żbika”, dowódcy kompanii partyzanckiej w okolicach Włoszczowy – Władek Kołaciński śp., choć zaginionych lub pomordowanych skrytobójczo jak „Zucia”, „Florek”, „Kmicic” i Dudek we Wrocławiu.

Akcja „lewlen”
Przypisuję sobie sukces w fabryce „Lewlen”, której tkaniny wielobarwne zostały przyjęte w tak zwanym „Skoku” na podstawie mojego planu w ilości ponad 12.000 metrów z wistry i ponad 600-800 metrów tkanin czysto wełnianych na ubrania lub odzież damską. Z tkanin kolorowych szyto koszule dla żołnierzy oddziałów partyzanckich. Akcja ta przebiegała bardzo sprawnie bez jakichkolwiek strat własnych. Była dowodzona przez rotmistrza Bohdana Milewskiego ps. Kmicic w początkach czerwca 1944 r. Wykorzystano fakt, że całodzienna produkcja była przewożona samochodem na stację kolejową Stradom i tam przenoszona do wagonu towarowego zamykanego na kłódkę na noc i doładowywano następne ilości. Samochód naszej organizacji (przyjęty wieczorem) pojechał o godzinie 20:50 pod bramę fabryki, dał sygnał klaksonem, a portier otworzył bramę. Samochód wjechał na plac, z niego wysiedli partyzanci, obstawili bramę i portiernię wraz z telefonem, poczekali do godziny 21:00, bo to godzina policyjna, następnie wyłamali drzwi do magazynu oraz do wykańczalni na I piętrze, szybko załadowali samochód i już po godzinie 22:00 wyjechali z terenu fabryki.
Ta akcja nie nabierała rozgłosu, bo to po ciemku była przeprowadzana i wąskie grono o tym wiedziało. Fakt ten, myślę, że spośród obecnie żyjących może ew. potwierdzić syn „Kmicica” Janusz Miklewski ps. „Zawisza”. Mieszka on przy ul. Ogińskiego od ul. Focha, na parterze. Ale ja kojarzę, że akcja na „Lewlen” miała miejsce w początku czerwca 1944, a Janusz Miklewski „Zawisza”, syn „Kmicica” – wyjechał z Juliuszem Zugajem w maju 1944 do lasu do oddz. „Żbika” i ja ich odprowadzałem na stację PKP w Częstochowie.
O terminie tej akcji nie wiedziałem, ani o składzie osobowym biorącym w niej udział. Dowódcą był jak już wspomniałem Bohdan Miklowski ps. „Kmicic”, któremu byłem podległy jako dowódcy garnizonu Częstochowskiego: przykro zaś o tym wspominać, gdyż „Kmicic” za tę akcję zapłacił nieco później życiem.
A było to tak – wybrał się z dwoma innymi członkami naszej organizacji na rozbrajanie Niemców, gdyż jego syn nim odjechał do lasu miał kilka udanych akcji – zabrał pistolety z rozbrajania Niemców. Ojciec chyba zazdrościł synowi, bo chciał także zdobyć coś gustownego dla siebie.
Udali się trzej panowie rowerami po mieście Częstochowie. Los zaprowadził ich na ul. Ogrodową na odcinku z poprzeczną ul. Piotrkowską. Na wysokości ówczesnego zakładu metalurgicznego – chyba Kańczewski – dziś mogę się mylić, napotkali oficera niemieckiego z pistoletem „parabellum”. Zatrzymali go, rozbroili i na rowerach odjechali wolno w kierunku dawnego przejazdu kolejowego przy ul. 1-go Maja.
Gdy zbliżali się do ul. Przechodniej, padł strzał. Upadł jeden z uczestników, zabity tuż przed narożnym z ul. Przechodnią sklepem spożywczym, a murowanym transformatorem. „Kmicic” i drugi żołnierz skręcili na ul. Przechodnią i pojechali w kierunku ul. Krakowskiej. Na wysokości fabryki „Lewlen” padły strzały, jeden pocisk karabinowy trafił „Kmicica” w plecy i wszedł obok lewego sutka. Drugi zranił drugiego, ale ten zdążył przez ogrody uciec wraz z zarekwirowanym pistoletem „parabellum”.
Niemcy zorganizowali kocioł w mieszkaniu „Kmicica” mieszczącym się w suterenie budynku dawnej kurii biskupiej, a dziś siedzibie arcybiskupa Wacława Depo.

Osobny rozdział to praca w konspiracji
– także jako wchodzącego w dorosłe życie człowieka. Juliusz Zwgaj, kolega ze szkoły podstawowej zapytał mnie, czy należę do organizacji podziemnej działającej w Częstochowie. Odpowiedziałem, że nie. – No to może chcesz walczyć z Niemcami? – potwierdziłem, i w najbliższych dniach, a było to na przełomie lutego lub marca 1942 roku, zostałem zaprzysiężony w jego domu przy ul. Kordeckiego 7. Mieszkał z matką, gdyż ojciec jego po wybudowaniu 1-piętrowego domu zmarł.
Spotykaliśmy się po kilku różnych miejscach. Najbardziej utkwiły mi w pamięci lokale przy ul. Dąbrowskiego u Poniewierskiego (po 1945 wyjechał do Australii), w III Alei NMP u Dratwińskiego (wyjechał do Anglii i nigdy nie wrócił), przy ul. Kościelnej u „Florka”, „Wrzosa” tj. Zbyszka Szlagiera, którego skrytobójczo zamordowano 29.01.1945 roku, przy ul. Augustyna w domu Drohomireckiego (nie wiem co się z nim stało) a kiedy było ciepło, wybieraliśmy się nad rzeczkę na łąki do „Majchrzaka” za torami kolejowymi w stronę miejscowości Gnaszyn. Szkolenia prowadził pan „Marek” (później spotkałem go jako wiceprezesa firmy produkującej sprzęt medyczny i nesesery do manicure przy ul. Tartakowej), a także Mietek Sapota – jak obsługiwac karabin pistolet, jak używać i kiedy granaty.
Pod koniec 1943 roku, a może na początku 1944 „Florek” będący moim przełożonym, zlecił mi dodatkową funkcję dowódcy brygady obserwacyjnej, której mam nadać kryptonim. Zaproponowałem „Czajki” i tak zostało przez dowództwo okręgu częstochowskiego zatwierdzone. Zajmowaliśmy się ustaleniem na ile to możliwe, jaki jest stan osobowy żandarmerii niemieckiej, ilu jest policjantów granatowych, jakie są transporty kolejowe, z jakim sprzętem, ruchy wojsk niemieckich i pod koniec maja lub na początku czerwca – ustalać kto jest w kontaktach z komunistami i z kim się oni kontaktują. Zazwyczaj określano nazwiska i ścisłe lub prawdopodobne adresy zamieszkania. W mojej grupie, szumnie nazywanej brygadą, było kilka osób, ile – sam nie wiedziałem, gdyż łącznikiem z innymi była Zosia Wiórkiewicz (obecnie), a wówczas panienka Kowalska. Ta komunikowała się z innymi ludźmi jak „Ferdynand” – nie wiem do dziś kto to był, z Ryśkiem Starczewskim, Tadkiem Szpryngierem, Jankiem Dudkiem, pamiętam niektóre pseudonimy albo imiona i nazwiska, czasem nazwisko jak Szlagier i ps. „Florek”. „Florka” zamordowano skrytobójczo 29.01.1945 i jego zwłoki przewoziliśmy furą, pod słomą na cmentarz św. Rocha i tam w drewnianej szopie pełniącej rolę kostnicy – złożyliśmy na drewnianej pryczy i prędko odeszliśmy.
„Zuzia” na UB miała krwotok. Na sprawie sądowej nie było jej i nigdy później nie spotkałem jej. Jasio Dudek po rozprawie skończył (chyba) seminarium duchowne, ale skrytobójczo zamordowany został we Wrocławiu. Tadek Szpryngier zachorował na głowę, miał manię prześladowczą, wcześnie zmarł. Wszystkich nas 14.01.1953 roku UB aresztowało o jednej porze. Ja po 11 miesiącach śledztwa zostałem przeprowadzony przez niemal całe miasto, bo z siedziby UB przy ówczesnej ul. Starucha (dziś ks. Jerzego Popiełuszki) do więzienia na Zawodziu. W lutym 1954 roku po drugiej rozprawie tego samego dnia byłem w domu. Do pracy nikt mnie nie chciał przyjąć, zająłem się więc przedstawicielstwem firmy cukierniczej w Łodzi. Muszę jeszcze wspomnieć, że w czasie przebywania na UB jeden jedyny raz zabrano mnie do palenia w piecach u pryncypałów UB. Jednym z nich był, jak się później okazało, mojej sąsiadki z ul. św. Elżbiety śp. Siwieckiej brat rodzony o nazwisku Stolarski. Tenże Stolarski był wówczas podpułkownikiem lub pełnym pułkownikiem. Zastał mnie kiedy paliłem w piecu w jego gabinecie wcześnie rano. Zagadnął wówczas mnie, czy żałuję, że byłem w tej organizacji – odpowiedziałem, że nie, bo walczyłem z okupantem. Przykłady zacytowałem jak z rękawa, że np. zastrzelony współpracownik z gestapo – Orłowski, I Aleja 11, zastrzelony żandarm niemiecki Szulc, III Aleja NMP, zastrzelony komisarz niemiecki na ul. Piłsudskiego w pobliżu hotelu Polonia w którym mieszkał. Na moje wypowiedzi nie zareagował. Zapytałem, czy mogę odejść – skinął ręką.
Drugi raz dozorca aresztu „Władek”, bo tak podobno miał na imię, po kilku prośbach zabrał mnie do podlewania kwiatów na klombach w ogródku przy siedzibie UB. W tym czasie przechodził mój znajomy z ul. Kordeckiego 5, Antoś Tatarkiewicz i zobaczył mnie – ja lekko skinąłem głową w kierunku Jasnej Góry – skłonił głowę, że zrozumiał i za pół godziny żona moja przyjechała na rowerze. Bała się wejść. Zapytałem „Władka” czy mogę się z żoną zobaczyć, pozwolił, ale ja mam się schować za filary przed świetlicą i wówczas zaprosić ręką żonę. Zobaczyliśmy się i od tego czasu przestała wysyłać paczki do więzienia w Katowicach. Znam nazwiska kilku byłych funkcjonariuszy UB Cz-wa. Największym zbirem był Owsianko. Przesłuchiwał swoją ofiarę siedzącą na krześle o jednej nodze. Leżących polewał wodą, by przywrócić świadomość. Na pierwszą rozprawę sądowa przywieziono mnie z więzienia na Zawodziu w Częstochowie. Druga rozprawa miała miejsce chyba 18 lutego 1954 roku. Otrzymałem wyrok 2 lata, ale zastosowano amnestię skracając wyrok o połowę. I tak przesiedziałem 13 miesięcy. Wyszedłem z otwartą gruźlicą płuc, a później okazało się, że i z krwiomoczem.

WACŁAW WYDRYCHIEWICZ

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *