ZNANE, NIEZNANE, ZAPOMNIANE


Spacer po zapomnianej Częstochowie

Przewodniki turystyczne oprowadzają ciekawskich po miejscach godnych uwagi. Ale to, co godne jest uwagi może już być dowolnym prawem autora przewodnika. Postanowiłem zatem poprowadzić Czytelników swoistym szlakiem pełnym nieistniejących majaków. Bo to, że coś fizycznie nie istnieje, nie znaczy, że nie ma swojego odzwierciedlenia w lokalnej tożsamości. Może nawet przeciwnie – jest owej tożsamości znakiem.

Pekin

W Pekinie wszystko było możliwe. To miejsce miało być zamieszkałe przez najgorszych lumpów. Nawet jak pies komuś zginął, mówiono że go zjedzono w Pekinie. Pekin, ten historyczny, od którego potem następne, podobne miejsca tak nazywano, to były baraki w pobliżu dworca Stradom. Wybudowano je na początku wieku, jako prowizoryczne schronienie dla robotników budujących kolej herbską. I jak to prowizorka – przetrwały przez pół wieku.
W latach I wojny światowej trzymano tu jeńców rosyjskich. I stąd ponoć nazwa, bo część tych jeńców miała charakterystyczne dla ludów wschodnich skośne oczy.
Po wojnie bolszewickiej i pokoju ryskim wyznaczono nasze miasto jako miejsce lokalizacji zdemobilizowanych oddziałów ukraińskich atamana Semena Petlury. Przybyło ok. 2000 oficerów i urzędników zniszczonego państwa, Ukraińskiej Republiki Ludowej. Część z nich “tymczasowo” umieszczono w stradomskich barakach. Życie nie oszczędziło byłym żołnierzom Petlury upokorzeń. Kogo było stać wyjeżdżął dalej, przez Herby do Niemiec. Biedniejsi zostali w “Pekinie”. Bezrobocie, nędza, głód i wódka robiły swoje.
Trafiali tu także i polscy bezrobotni eksmitowani z domów. Towarzystwo robiło się międzynarodowe i coraz bardziej na psy schodziło. Pekin był przedostatnim szczeblem – ostatni, to wylądowanie pod mostem. Pekin był suwerennym królestwem zdemoralizowanego lumpenproletariatu – tu nawet policja bała się zaglądać.
Baraki opróżniono w czasie okupacji hitlerowskiej. Służyć miały potrzebom okupanta niemieckiego – punkt odpoczynku dla wracających z frontu żołnierzy, zaplecze dla jeńców pracujących na kolei. Jesienią 1944 r. Pekin zaludnił się znów uchodźcami, Tym razem – ze spalonej w Powstaniu Warszawy. Po wojnie baraki służyły jeszcze kilka lat, jako siedziba biedy. Biedy w socjaliźmie miało nie być, w latach pięćdziesiątych baraki ze względów sanitarno-epidemiologicznych opróżniono i spalono.
Przetrwała nazwa. Pekinem nazwano, już w latach pięćdziesiątych, domy dla robotników budujących hutę im. B. Bieruta. Potem tę nazwę przypisano blokom na Rakowie zamieszkałym przez Romów. Nazwa Pekin wróciła w latach 90-tych, gdy w Radzie Miejskiej dyskontowano pomysł budowy domów socjalnych.

Wańka

Wańka pilnował porządku w centrum Częstochowy. Stał na wysokim słupku i trzymał w jednym ręku pepeszę, w drugim rózgę. Ta rózga według projektanta – profesora Akademii Sztuk Pięknych Zygmunta Koniecznego – symbolizować miała gałązkę oliwną. Znaczy – Wańka wprowadzał za pomocą pepeszy pokój na świecie. Wańka był pomnikiem wdzięczności żołnierzom radzieckim. Wysokością dorównywał pomnikowi wdzięczności żołnierzom rosyjskim (postumentowi cara Aleksandra ustawionego w latach 80-tych XIX w. pod Jasną Górą). Był jednakże dużo tandetniej zrobiony. Podobnie jak car Imperator nie przetrwał dłużej niż obecność w Polsce wojsk rosyjskich.
Wańka na Biegańskiego miał swoich poprzedników. Pierwszy pomnik stanął tu w 1945 r. – był to czołg z tektury pokrytej warstewką brązu. Czołg został zniszczony przez “podziemie antykomunistyczne”. Postawiono więc następny (razem z pilnującymi go przed “podziemiem” milicjantami). Ten następny miał bardziej artystycznie rozwinięty układ figuralny. Na czołgu był czołgista, a przed czołgiem sylwetki chłopki i robotnika. Robotnik częstował czołgistę wódką, chłopka podsuwała zakąskę…
Rozwój kultury w dobie PRL nakazał zmienić ów realistyczny obraz w wyniosłość Wańki stróża pokoju i porządku w mieście.

Zegar

Jeszcze w czasach mojej młodości zakochani umawiali się w sposób kompletnie niezrozumiały dla postronnych. Miejsce wyznaczonej randki było “pod zegarem”. Konkretnie, był to róg ul. Kilińskiego i Alei Najświętszej Marii Panny, gdzie była i jest charakterystyczna kolumna, lecz od lat żadnego zegara nie było. Był to przedziwny dowód przywiązania do dawnej nazwy, mimo kompletnej zmiany topografii. Zegar był bowiem duży i zawsze punktualnie chodzący, ale było to w prawiekach. Przed wojną, kilkanaście lat po wojnie. Potem wyburzono narożną kamienicę, postawiono na jej miejsce nową. Zegar zniknął – nazwa została.
Została też tradycja spotkań w tym miejscu zakochanych. Po sąsiedzku, na Kilińskiego, był postój dorożek. Może przyciągała magia spaceru zaczarowaną dorożką.

Zawady

Miasto Częstochowa kończyło się, idąc od Alei ul. Kościuszki, na ul. Jasnogorskiej. Po drugiej stronie były “kolwasy” (kolwachy), a dalej Zawady. I to nie tak dawno. Stały już pierwsze bloki Tysiąclecia, “gomułkowskie” budownictwo przy ulicach Gwiezdnej, Kosmicznej (na cześć tryumfów radzieckich kosmonautów); lecz nadal chodziło się z miasta na Zawady. Na “kolwasach” była pętla tramwajowa, potem zbudowano “wysokościowiec”; lecz nawet uczniowie podstawówki nadal uważali to miejsce (ulubione na wagary) “kolwasami”.
Kolwas (Kolwach) było to nazwisko właściciela parceli. Parcela miała sad owocowy, przyciągający smacznymi kosztelami. Chodziło się więc na wagary na jabłka do “kolwasów”. A Zawady… Bo w początkach XX w. granica miasta biegła tak, jak struga płynąca po obecnej Alei Jana Pawła II. A za rzeczką były uprawne pola, gospodarstwa ogrodnicze – największe – Karola Zawady. W polach wybudowano koszary, też zwane koszarami Zawady. I tak już zostało, choć mało kto pamiętał, kto zacz ów Zawada.
Można powiedzieć, że komunści uszanowali lokalną nazwę. Główna ulica budowanego na Zawadach Tysiąclecia zyskała nazwę Alei Zawadzkiego. Zawadzki – też mało kto pamięta: był to pochodzący z Dąbrowy Górniczej funkcjonariusz NKWD, zajmujący się po wojnie mordowaniem Ślązaków, dosłużył się w PRL funkcji przewodniczącego Rady Państwa. Zmarł w 1964, w sam raz, gdy pilnie poszukiwany był patron alei w nowej dzielnicy. I tak, dzięki temu zbiegowi okolicznści, najmłodsi mieszkańcy tej dzielnicy mieli “zagwozdkę”: czy to Zawady od Zawadzkiego, czy Zawadzki od Zawad.
Teraz ulica nazywa się Armii Krajowej, nazwa Zawady zanikła w topografii, zastąpiona Tysiącleciem. Nadal jednak w mowie potocznej używa się zwrotu “idę do miasta”, gdy mieszkaniec Tysiąclecia ma zamiar przekroczyć ul. Jasnogórską.

Promenada

Istnieje dalej, nawet nazwa została. Dusząc się z radości pewien częstochowski architekt złośliwie opowiadał o swoim koledze: “zbudował drogę do lasu i jeszcze ją, idiota, swoim nazwiskiem podpisał”. Fakt, była to droga do lasu. A niezbyt skromny jej twórca uwiecznił swoje nazwisko na głazie, informującym, że to “Promenada XXX lecia PRL”.
Okazja jaką była okrągła, trzydziestoletnia rocznica PRL, posłużyła nie tylko budowie Promenady. Obok zaczęło wyrastać osiedle mieszkaniowe zwane dziś Północ. Zwane dziś – bo wcześniej przymierzano tu bardziej podniosłe nazwy. Manifestu Lipcowego, Przodowników Pracy, czy coś w tym rodzaju. Architekci i budowlani szaleli umiarkowanie budując archipelag blokowiska z wielkich płyt. Więcej ikry mieli nazewnicy ulic – roiło się tu od Krajewskich (jak na osiedle przodowników pracy przystało), Wójcików i innych osób kompletnie nikomu nie znanych.
Wróćmy do Promenady. Dzielnica miała być nowoczesna i w pełni zaspokajająca wszelkie potrzeby mieszkańców. Do potrzeb tych należała rozrywka kulturalna. A wzorcową rozrywką kulturalną było, obchodzone co roku 22 lipca, święto Trybuny Ludu. Promenada przygotowana była w pełni do obsługi tego święta – amfiteatr na występy zespołów z zaprzyjaźnionego Smoleńska i Pernika, miejsca na stragany z towarami rzucanymi z okazji święta i błękitna przestrzeń, w którą leciały błękitne baloniki… Placu zabaw dla dzieci ani parku jeszcze wówczas nie było. W dalekich też planach była przebudowa Parku Aniołowskiego. Kulturze dnia codziennego miała zatem służyć asfaltowa droga do lasu z głazem ku czci na początku.
Potem to miejsce zamiast świętom Trybuny Ludu zaczęło służyć wolnemu rynkowi.

Gryglówka

Nasi mieszkancy mieli dobre serce. W końcu XIX w. ze składek obywateli m. Częstochowy wybudowano pomnik cara. W końcu lat siedemdziesiątych XX w. darem mieszkańca na rzecz swojego “gospodarza”, I sekretarza KW PZPR, była willa z ogródkiem i basenem. Willa przy ul. Pułaskiego zyskała dzięki temu nazwę “gryglówki”, od nazwiska Józefa Grygla.
Władza zazwyczaj korzystała z przywilejów. Od niektórych nazwisk prominenckich tworzono określenia osiedli domków jednorodzinnych. Było “spałkowo” (od Spałka) na Kiedrzynie, było “jonkiszowo” (od Jonkisza) w pobliżu Wręczyckiej. Najmniej szczęścia miał eksprzewodniczący Miejskiej Rady Narodowej Kowalski – ustawiony przy fontannie na skwerze, w pobliżu Urzędu Miasta – pomnik nadobnej damy gawiedź ochrzciła “panią Kowalską”.
W wypadku “gryglówki” i czas, i miejsce, i osoba były wybrane fatalnie. Walił się “gierkowski” dobrobyt, po szynkę na święta stało się dwa dni, na zwykłe mieszkanie w blokach czekać się miało ponad 20 lat. Przywileje władzy w takiej sytuacji zawsze biją po oczach. Zwłaszcza, jeśli miejsce było na oczach wszystkich – a trudno było przeoczyć posesję przy Pułaskiego. I osoba, ze wszystkich “gospodarzy” miasta i województwa Grygiel był najbardziej nielubiany. I chyba w pełni zasługiwał na kiepską opinię. “Gryglówka” zatem najspokojniejszych naszych obywateli doprowadzała do furii.
Jak sierpień 1980, a po nim listopad w klubie “Ikar”, zmiotły władzę lokalnych notabli i przeznaczenie “gryglówki” się zmieniło. Zgodnie z postulatami “Solidarności” przekazano ją na cele ogólnospołeczne. Powstała tu “szkoła życia”: wzorcowa placówka opieki nad dziećmi niepełnosprawnymi.

Pelcery, Moty, mostek kacapski

Pierwotne nazwy fabryk utrwaliły się w nazewnictwie codziennym. Pelcery (Wełnopol), Moty (Elanex) wygrywały zdecydowanie z późniejszymi. Co dziwne, np. “pelcery” od Augusta Peltzera, belgijskiego założyciela, nazywano tym imieniem tylko kilka lat. O wiele dłużej obowiązywały nazwy “Francuska Spółka Włókiennicza: Stradomskie Zakłady Przemysłu Wełnianego “1 Maja”, czy wreszcie “Wełnopol”. W Motach, od francuskiego inwestora Jeana Motte, nie udało się spolszczenie na zakłady im. M. Koszutskiej, ani zangielszczenie na Elanex.
Moty, to moty. A Częstochowa doczekała się nawet pomnika motka – przed Pelcerami. Choć niewtajemniczeni zwali go oscypkiem.Kacap – słowo trudne dziś do rozszyfrowania – było odpowiednikiem słowa “sowiet”, a sowiet, to z kolei człowiek radziecki. Mostek kacapski, to był wiadukt prowadzący pod torami kolejowymi od ul. Jasnogórskiej na Wilsona. A dlaczego? Są dwa wytłumaczenia. Tędy wjechać miały czołgi mjr. Chochriakowa 16 I 1945 r. Wiadukt był trochę ciasny, z równie ciasnym zakrętem u wjazdu, ale sowieckie czołgi w drodze na Berlin nie takie przeszkody forsowały. Było i drugie wytłumaczenie. Stał tu ponoć posterunek sowiecki, dający się mocno we znaki okolicznym mieszkańcom.
W każdym razie, choć etymologia nie do końca znana, nazwa się utrwaliła. Aż do czasów nam współczesnych, gdy rozwalono ten wiadukt i postawiono nowy, nad trasą Jana Pawła II.
Było, nie ma. Ślad został w pamięci. Nazwy czasem więcej mówią o historii niż strony podręczników. Z pomocą Czytelników może przypomnimy inne charakterystyczne częstochowskie miejsca i nazwy, istniejące i nieistniejące. Może zbierze się na przewodnik po miejscach pamięci lokalnej?

JAROSŁAW KAPSA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *