CISI MOCARZE DUCHA


Alkohol wypłukuje z organizmu potas, magnez i wszystkie życiodajne pierwiastki. Za sprawą ognistej wody człowiek staje się żywym trupem. Podobnie telewizja. Wypłukuje groźniej, bo mózgi, uczucia, wrażliwość. Rujnuje fundamenty człowieczeństwa i czyni nas na podobieństwo zwierzęcia. Wtłacza w naszą pod i świadomość model człowieczej karykatury nas samych – hominida, ludokształta. Wypastowany do granic blasku, pręży się w reklamach na ekranach ów “idol”. Umięśniony, muskularny do nieprzyzwoitości, w swojej sile i mocy. I gdzieś tam w tym kiełbowisku mięśni i muskulatury plącze się, jak niepotrzebny rekwizyt, mózg. Może jeszcze nie ptasi, ale na pewno już goryli. Wypłukuje TV wrażliwość, uczuciowość i duchowość, chce z nas uczynić posłuszne każdemu rozkazowi robotony – pokemony zgumisiałe.

A przecież obok nas istnieje inny świat. Świat cichych mocarzy ducha, których mocą jest natchnienie od Boga, katolicka duchowość, głębia wiary i bez reszty pełne zawierzenie i oddanie Bogu. Dla nich na ekrany wszechmanipulacyjnej machiny wstęp jest wzbroniony. Piszę o misjonarzach. Polska katolicka, Kościół Polski dali światu ponad 2000 cichych mocarzy ducha, głoszących Dobrą Nowinę w każdym niemal zakątku świata. 68-miu z nich to księża ze zgromadzenia Pallotynów. Pracują prawie na wszystkich kontynentach świata. Są w Nowej Gwinei – Papui (Australia i Oceania), w Korei Południowej (Azja) w Rwandzie, Zairze, Kamerunie, na Wybrzeżu Kości Słoniowej (Afryka) w Brazylii, Kolumbii, Wenezueli, Meksyku (Ameryka Południowa). Najtrudniejsze placówki misyjne to te w Afryce oraz w Australii i Oceanii, nieustannie wstrząsane walkami plemiennymi. Służba misyjna wymaga jednoznacznych wyborów i radykalizmu wiary. Kapłani wybierający dzieło misyjne w swej posłudze muszą się wyrzec wszystkiego, co z tego świata, najmniejszej nawet części komfortu codzienności, który dla nas jest tak oczywisty, jak by był od zarania świata. Wybierają samotność, ale i nadzieję, że te ludy wśród których głoszą Dobrą Nowinę, wejdą na trwałe na drogę Bożego Zbawienia, drogę Wiary Chrystusowej.
Ksiądz Jan Rykała, Pallotyn po 10 latach powrócił z placówki misyjnej w Papui – Nowej Gwinei. Duszpasterzował tam w dwu parafiach – głównych rejonach wyspy: w Boram a potem w Turingi. Parafie obejmowały b. rozległe terytoria o średnicy 50-60 km. Na terenie każdej znajdowało się 10 kościołów, do których przychodzili wierni z 20-30 wiosek. Dlatego też – mówi ksiądz misjonarz Jan Rykała – w ciągu miesiąca nie jest możliwe obsłużyć wszystkie parafie eucharystyczną posługą. Papuę – Nową Gwineę zamieszkuje około 500 plemion, które mówią 500 językami. Zdarza się tak – opowiada ksiądz Jan – że wystarczy przejechać kilka zaledwie kilometrów i już spotykam inny język. Dlatego też m. in. na potrzeby misyjne stworzono ponad plemienny język, który nazywa się pidżi – english, którym, po wielu, wielu latach praktykowania, można się w zasadzie porozumieć wszędzie. To jest język melanezyjski, który jest odbiciem tamtej kultury i mentalności. Część słów to pojęcia lokalne, część z angielskiego, niemieckiego i łaciny. Takie ich i nasze esperanto, dzięki któremu możemy się porozumieć.
P.P.: Jak ksiądz przyzwyczaja się z powrotem do polskiego jesienno – zimowego zimna?
Ks. J. R. – Z tym nie mam problemu. W tym klimacie, w Polsce się urodziłem. Trudniej było przyzwyczaić się do tamtych warunków przed 10 laty. W Papui panuje klimat równikowy. Każdego dnia, przez cały rok jest taka sama temperatura +35oC w cieniu i 40 do 45oC w słońcu. W nocy jest zdecydowanie “chłodniej”. Temperatura spada do 26-28oC. Papuasi żyją wedle rytmu natury. Nie ma prądu, światła. Dzień zaczynamy ze wschodem słońca o 6.30, 7.00 i kończymy kiedy nastaje wieczór. Nie ma telefonów. Żadnej łączności ze światem zewnętrznym. Jedyną możliwością jest radio misyjne. Codzienna radiokonferencja wszystkich misjonarzy z miejscowym biskupem i wszystkimi misjonarzami, otrzymujemy komunikaty z diecezji, wymieniamy między sobą uwagi. Po konferencji misjonarz jedzie do kościoła albo do szkoły katolickiej. Szkoły takie są w każdej parafii. Po Mszy Świętej odbywamy spotkanie z grupami liderów i wspólnot parafialnych. Trwają one czasem po kilka godzin. Drogi są w opłakanym stanie. Budowane w latach 60., nie remontowane. Dość powiedzieć, że na pokonanie 10 km trasy trzeba często godziny czasu. Tropikalny klimat, ulewy i susze, zrobiły swoje. Po deszczu lepiej maszerować pieszo, chociażby 20 km. Zbliżanie się misjonarza do wioski, oznajmia dzwon. A dzwon w Papui to albo pusta butla po gazie, albo felga od samochodu.
PP.: Co najbardziej zaskoczyło księdza w tym odległym od Polski o 18 tysięcy kilometrów kraju?
Ks. J. R.: Papua to kraj kontrastów. Widziałem Papuasa, który ubrany tak jak jego pra, pradziadowie, półnagi z przepaską z przodu i taką gałązką, która nazywa się tanget, na pośladkach, wszedł w mieście do banku, gdzie – a jakże – ma konto i pobierał kartą płatniczą z bankomatu pieniądze. Tu zderzają się dwa światy i to jest bardzo charakterystyczne dla Papui – Nowej Gwinei. Współistnieją dwie epoki. Epoka kamienia łupanego z epoką komputerów. A przecież są to epoki odległe o tysiące lat. W Nowej Gwinei spotkały się i są razem. Ciekawe jest też to, że jeszcze w 1982 roku odkryto plemię, które nie widziało białego człowieka. My, misjonarze pracujemy z dala od miast, których jest tu niewiele. Pracujemy w buszu, gdzie sposób życia żyjących tam plemion nie zmienił się od stuleci. Żyją tak, jak ich praprzodkowie. Czasem jednak przy szałasie, stoi talerz anteny satelitarnej. Tylko nieliczni bogacze mają własne agregaty prądotwórcze.
PP.: Co jest największym zagrożeniem dla misjonarza?
Ks. J.R.: Na pewno samotność. Każdy z misjonarzy, ze względu na pracę jaką prowadzi jest sam. I z tym trzeba sobie poradzić. Mamy wprawdzie do pomocy lokalnych liderów, ale przepaść kulturowa jest ogromna. Nie można – bez późniejszego uszczerbku dla siebie – wchodzić w bardzo bezpośrednie relacje przyjaźni, spoufalenia się z tamtymi ludźmi. Oni przyjaźń rozumieją zupełnie inaczej. U nas przyjaźń to wzajemna pomoc. Natomiast Papuas, jeżeli uzna kogoś za przyjaciela, to uważa, że jego mienie (tego przyjaciela) należy do Papuasa. Problem samotności pogłębia się w związku z brakiem jakiejkolwiek możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym. Trzeba być naprawdę b.b.b. silnym i odpornym człowiekiem na tę destrukcję samotności. Trudnymi momentami dla misjonarza są też ich wyniszczające wojny międzyplemienne. Na terytorium mojej parafii żyje pięć plemion, które te wojny regularnie toczą. W czasie pokoju bardzo dobrze z nimi współpracuję, mają do mnie zaufanie. Dlatego, kiedy zaczyna się wojna, jeżdżę do nich, usiłuję mediować, nakłaniać do zgody. Najczęściej bezskutecznie. Bo te wojny to ich odwieczny rytuał. I wtedy misjonarz jest potrzebny tylko do znoszenia i transportu rannych z pola walki.
PP.: Spotykał się ksiądz z plemionami, wśród których panują zabobony, szaman, czarownik? Albo też z sytuacją, kiedy trzeba było liturgię uelastycznić, “nagiąć” niejako do tamtego obyczaju?
Ks.J.R.: U schyłku XIX wieku dominowała w pracy misyjnej doktryna, że wszystko co pochodzi z lokalnej kultury jest złe, więc należy to zniszczyć. Jednak w miarę pracy misyjnej, bogatszych doświadczeń, narastało przekonanie, że to co jest dobre w miejscowej kulturze można włączyć do przekazu wiary, do celebracji wiary w obecności Chrystusa, właśnie pośród tamtych ludzi. Zaczęto wprowadzać inkulturację. Wyrazem “adaptowania” miejscowego obyczaju do Eucharystii, są wprowadzone do Uroczystej Liturgii Mszy Świętej procesje taneczne. Ludzie przebrani w ludowe stroje z akompaniamentem ich instrumentów muzycznych tańczą, śpiewają, przyprowadzając najpierw księdza do ołtarza, potem w tańcu przynoszą Biblię, potem dary. Po Komunii Św. tańcem wyraża się forma dziękczynienia. W wystroju kościoła są także elementy kultury lokalnej. Droga Krzyżowa nie jest w formie obrazów, tak jak u nas ale w formie rzeźb w drzewie wykonanych przez lokalnych artystów. Tabernakulum jest niekiedy w formie małego domu duchów. Jest to rodzaj szałasu o odpowiednim kształcie. W ten sposób ci ludzie czują bliskość Chrystusa. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Drogę wcielenia Chrystus już przeszedł. Najpierw z kultury żydowskiej został wcielony w kulturę grecko-rzymską a potem w inne kultury europejskie. Dzięki wykorzystaniu elementów lokalnej kultury, wiara jest przyjmowana jako coś swojego, bliskiego.
P.P.: 10 lat pracy misyjnej w dalekiej Papui. O co przez te 10 lat wzbogaciła się osobowość księdza, duszpasterza misjonarza.
Ks.J.R.: Myślę, że pracując wśród ludów obcej kultury, pośród ludzi, którzy myślą inaczej, nauczyłem się głębokiej pokory. Człowiekowi ukształtowanemu w naszej kulturze wydaje się, że wiele wie. Natomiast tam staje bezradny wobec miejscowych problemów. W takim momencie dotykam swego ogołocenia, słabości, niemożności. Papuasi przy tym wszystkim są bardzo dumni. Kiedy jechałem na urlop, przychodzili do mnie i płakali. Nie dlatego jednak, że ich opuszczam, bo wiedzieli że wrócę, ale dlatego, że z takiego wspaniałego kraju, kraju dobrych ludzi, jakim jest Papua – Nowa Gwinea wyjeżdżam do kraju w którym jest tak zimno. Ich dumą jest głębokie przekonanie, że to co jest w ich kraju, jest najlepsze na świecie.
P.P.: To całkowite przeciwieństwo naszej papuziej mentalności. Czego księdzu będzie w Polsce brakowało?
Ks. J.R.: Tego, co towarzyszyło mi w Papui każdego ranka kiedy się budziłem, świadomości, że już na mnie czekają. Może nie tyle na mnie, ile na spotkanie z Chrystusem. Że jestem im tak bardzo potrzebny. Ale to rodziło się w pełnej determinacji. Często w słońcu przy 40-kilku stopniach ciepła szedłem pieszo z torbą z akcesoriami liturgicznymi w plecaku i z tykwą wody do gaszenia pragnienia 20-25 km. Na początku było wspaniale, ale nieco później, kiedy rozpoznawałem rzeczywistość, entuzjazm przeradzał się w zwątpienie. Zacząłem rozumieć, że nie przewrócę świata do góry nogami a to co-jak mi się wydawało – robiłem jak najlepiej, przynosiło wręcz odwrotne rezultaty. I pojawiał się podszept złego: czy moja praca ma sens? W życiu misjonarza są takie okresy, że toczy się w nim bardzo intensywna, wewnętrzna walka, żeby przetrwać, żeby się nie dać. Trzeba też walczyć z malarią, którą roznoszą dziesiątki tysięcy komarów. Misja daje wielką szansę każdemu kapłanowi, księdzu, aby mógł sobie odpowiedzieć na pytanie: czy rzeczywiście jestem prawdziwym, wiarygodnym Sługą Bożym…

PIOTR PROSZOWSKI

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *