Chcę, abyśmy się unieśli na skrzydłach…


Rozmawiamy ze znanym aktorem, a także nowym dyrektorem artystycznym Teatru im. A. Mickiewicza – Piotrem Machalicą

Swoim recitalem z repertuaru Okudżawy i Brassensa zachwycił, zauroczył i rozśmieszył Pan publiczność. Nie można sobie chyba wyobrazić lepszego początku pracy nowego dyrektora?
-Tak jak powiedział dyrektor naczelny, Robert Dorosławski był to ryzykowny pomysł. Nie przyjechałem tutaj, aby się pokazać i lansować. Chciałbym, żeby ludzie przychodzili tu częściej, bo w końcu mają tylko jeden teatr. Zależy mi, aby satysfakcję miał cały zespół i widownia. Mam nadzieję, że te moje marzenia się ziszczą. Z drugiej strony nie każdy wie, kim jestem, więc pomyślałem, że faktycznie warto zrobić recital. Jestem bardzo zżyty z twórcami, których repertuar śpiewam. Można by nawet powiedzieć, że są one moimi osobistymi utworami, a wręcz metaforami mojego życia. Te teksty określają w jakiś sposób mnie, mój gust, stosunek do ludzi. Recitalem przedstawiłem się częstochowskiej publiczności.

Czyli muzyka jest pasją, nie wykonywanym zawodem?
– Od dziecka miałem marzenie, żeby mieć swój zespół. Kiedy dorastałem nie było zespołów rockowych. Słuchaliśmy kapel big-bitowych. Śpiewanie wpisane jest w zawód aktora, nie na darmo w szkołach teatralnych uczą śpiewu, ale ja śpiewanie po prostu lubię. Nie mówię, że to umiem, ale sprawia mi ogromną przyjemność.

Często słyszy się, że teatr w Częstochowie nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Czy ma Pan w planach jakieś nowatorskie rozwiązania repertuarowe?
– Żeby taką opinię wytworzyć, trzeba by było orientować się, co teatr proponuje, a często jest tak, że opinie wydawane są na wyrost przez osoby, które nie chodzą do teatru. Dziś ludzie są nieco znużeni, po pracy albo idą spać, albo włączają telewizor i przeskakują po stu sześćdziesięciu kanałach. Nie ma problemu, kiedy w mieście jest kilka teatrów, ale gdy jest tylko jeden, trzeba skonstruować go tak, żeby nie był jedynie komercyjny. Jest wiele współczesnych i klasycznych dzieł, które trafią do każdego widza. Pyta Pani o moje plany… Odpowiedź jest prosta, chciałbym aby był to teatr różnorodny. Aby współpracowali z nami zarówno młodzi, utalentowani reżyserzy i aktorzy, jak i twórcy doświadczeni z pokaźnym już dorobkiem. Aby klasyka mieszała się tu ze współczesnością, komizm ze wzruszeniem, abyśmy poptrafili wspólnie wytworzyć naprawdę twórczą atmosferę i może … – choć to trochę nieskromne – byśmy unieśli się trochę na skrzydłach.

W takim razie powinnam zapytać, jak ocenia Pan poziom kulturalny w Częstochowie?
– Jestem daleki od jakichkolwiek ocen. Nie chcę oceniać tego, co było wcześniej. Wydaje mi się tylko, że ktoś tu czegoś zaniechał i zmalało zainteresowanie teatrem. Każde przedsięwzięcie jest ryzykiem. Na pewno będę starał się odświeżyć ducha tego teatru.

Jako młody człowiek chciał Pan zostać najpierw kierowcą tira, później duchownym, a w końcu został Pan aktorem. Czy o wyborze profesji zdecydowalo to, że dorastał Pan w rodzinie artystycznej?
– To nie było bez znaczenia. Od dziecka kręciłem się przy teatrze. Jeździliśmy razem z ojcem do Jeleniej Góry, Zieloniej Góry, Poznania, Białegostoku. Wtedy wyglądało to tak, że aktorzy jeździli za reżyserami czy dyrektorami. Aktorstwo nie było moim marzeniem, ale także nie bardzo wiedziałem, co chciałbym w życiu robić. W końcu przyszedł moment, kiedy musiałem podjąć decyzję. Przystąpiłem do egzaminu do szkoły teatralnej bez większej wiary w sukces, ale udało, i to za pierwszym podejściem. Były to cudowne lata. Studenckie, młodzieńcze…. Choć z domu wyniosłem wiedzę, że zawód ten jest z założenia niesprawiedliwy i nikomu nic się z góry nie należy. Dlatego przez całe swoje dotychczasowe zawodowe życie starałem się nie spoczywać na laurach, nie odcinać kuponów. Może dlatego w mojej pracy nie było żadnych dłuższych przestojów. Jeżeli nie grałem w teatrze, to brałem udział w koncertach, kabaretach. Zdarzały się role filmowe.Te wszystkie działania wzbogaciły mnie zawodowo i dały szerszą perspektywę spojrzenia.

Czy może Pan powiedzieć, że ówczesny dyrektor Teatru Powszechnego w Warszawie – Zygmunt Hubner wprowadził Pana na scenę?
– Kiedy kończyłem studia, poza Teatrem Powszechnym nie było żadnego innego, w którym chciałbym grać. Poszedłem więc do Zygmunta Hubnera i spytałem, czy nie widziałby mnie w swoim zespole. Przyjął mnie na rozmowę i po tygodniu dał odpowiedź twierdzącą i tym samym szansę, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Takich ludzi i dyrektorów, jakim był Zygmunt Hubner, jest naprawdę niewielu.

W 1991 roku wystąpił Pan w “Polowaniu na karaluchy” Janusza Głowackiego. Był to czas, kiedy Polacy masowo wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych, wierząc, że tam zrobią karierę. Pan nie wyjechał…
– Faktycznie parę osób wyjechało. Jednym się udało bardziej, innym w ogóle. Tak naprawdę można powiedzieć, że udało się tylko Joannie Pacule, która mieszka tam do dziś. Ja nigdy nie miałem takiej potrzeby, nie przychodziło mi to nawet do głowy. Oczywiście chciałem kilka razy emigrować z kraju, ale nie żeby uprawiać tam zawód aktora.

Były spektakle, sztuki, później przyszedł czas na serial “Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Czy ten film otworzył Panu drzwi do kariery?
– Nie używajmy takich dużych słów, jak kariera. Po prostu pracuję w tym zawodzie i mam dużo szczęścia. Jestem wdzięczny losowi za to, że mnie tak dopieszcza. A czy ten serial mi pomógł? Myślę, że trochę tak. Zagrałem księdza Wawrzyniaka. Sporo czytałem o tej postaci. Wydaje mi się, że odegrałem go wiarygodnie,
Aktorstwo, to rodzaj powołania, przekazywania pewnej prawdy, idei. Jakie przesłanie ma Pańskie aktorstwo?
– Nie umiem tego do końca zwerbalizować. To musi być otwarcie się przed ludźmi, podejmowanie nowych wyzwań, a przy okazji fantastyczna zabawa. Teatr, to nie jest zakład pracy, choć podlega pewnym formalnym normom. To magiczne miejsce, i dobrze jest, gdy wszyscy zatrudnieni odnajdują tę magię.

Całkiem niedawno zagrał Pan w filmie “Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, który wzbudził skrajne emocje wśród widzów. Dlaczego zdecydował się Pan zagrać i jak Pan odebrał ten film?
– Zdecydowałem się zagrać w tym filmie, ponieważ niezwykle sobie cenię osobę Marka Koterskiego. W jego filmach zagrałem trzykrotnie i były to epizody, ale z radością się na nie zgadzałem. Jeśli chodzi o film “Wszyscy jesteśmy Chrystusami” mogę powiedzieć tylko tyle, że uciekałem z kina, bo było mi wstyd mojego wzruszenia i łez. Każdy odbiera ten film indywidualnie. Dla mnie opowiada o nieuchronnych losach ludzkich, o przypadkowości życia.

Ostatnio w filmach animowanych użyczył Pan swojego głosu Wilkowi w “Czerwonym Kapturku – Prawdziwej Historii” i Aslanowi w “Opowieściach z Narnii”. Jak postrzega Pan to doświadczenie?
– Kiedy zaczynałem pracę w tym zawodzie bardzo dużo się dubbingowało, na przykład angielskie teatry telewizyjne. Zajmowała się tym świetna reżyserka duubingowa Zofia Dybowska-Aleksandrowicz. U niej stawiałem pierwsze kroki w duubingu, niestety, czułem się w tym fatalnie. Dodatkowa trudność polegała na tym, że jeśli nie trafiłem do synchronu, trzeba było zaczynać wszsytko od nowa. Zaniechałem więc przygód z duubingiem. No i nagle padła propozycja użyczenia głosu Wilkowi. Po castingu, taśmę z nagranym głosem wysłano do USA i tam zaakceptowano moją stylizację. Duubing w filmach animowanych jest nieco łatwiejszy, trzeba tylko zmieścić się w czasie, od kiedy bohater zaczyna mówić, do momentu, w którym kończy. Teraz posiadamy także o wiele lepsze możliwości techniczne. Zresztą tym razem podszedłem do tego “na luzie”.

W jednym z wywiadów powiedział Pan: “Jestem absolutnie strasznie szczęśliwym człowiekiem, a przy tym potwornie smutnym”. Skąd ten smutek?
– Jedni mają w sobie radość, inni smutek. Ja należę do tej drugiej grupy. Zawsze taki byłem. Ojciec mówił mi, że jako dziecko często chodziłem zamyślony, tak mi już zostało. Co nie znaczy, że nie potrafię się cieszyć. Potrafię.
Rozmawiała

SYLWIA GÓRA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *