Prawda zamiatana pod dywan


Im dłużej trwa zamieszanie wokół sprawy wyniesienia przez Bronisława Wildsteina listy nazwisk z archiwum IPN, tym coraz większe zdziwienie mnie ogarnia, gdy obserwuję reakcję niektórych polityków i publicystów.

Bo zarówno nie widzę absolutnie żadnego powodu do tego, by Wildsteina potępiać ani też nie sądzę, by były dziennikarz “Rzeczpospolitej” miał być za to nadmiernie gloryfikowany. W jego postępowaniu nie ma przecież nic heroicznego ani, tym bardziej, czegoś nagannego. Jak powiedział historyk z IPN, Antoni Dudek gdyby Wildstein był benedyktyńskim mnichem i przepisywał systematycznie listę, po pewnym czasie miałby taki sam zbiór, jaki znalazł się na jego płycie CD. Ponadto publicysta nie przyznaje się do zamieszczenia spisu w internecie, co w sumie jest raczej prawdą, jednak wcale nie musi być równoznaczne z tym, czy mu akurat na tym nie zależało, aliści to już inna para kaloszy…
Nie będę się przed Państwem dalej uzewnętrzniał, na temat tego, co mnie dziwi a co nie, bo zakładam, że większość Czytelników tej gazety jest po stronie tych Polaków, którzy z niedowierzaniem słuchają dzisiaj podupadłych autorytetów, plotących coś trzy po trzy o “narodowym szambie”, “puszce Pandory” czy “historii hańby narodowej”. Zaprawdę, jeżeli ktoś powtarza takie bzdury, bez względu na swoje przekonania, to już używając takich określeń wyrządza moralną krzywdę swojemu narodowi, bo po prostu kłamie.
Dla mnie najważniejszą sprawą jest ogólnonarodowa dyskusja, która wywołana została dzięki temu, co zrobił Bronisław Wildstein. Fascynujące jest również jej tempo oraz nieoczekiwane zwroty akcji, które w całej sprawie następują. Oto jeszcze niespełna dwa tygodnie temu moralna mapa sceny politycznej III RP niczym znaczącym nie różniła się od tej z początku lat dziewięćdziesiątych. W “obozie lustracyjnym” znajdowały się partie opozycji parlamentarnej, których głos o konieczności lustracji brzmiał jak wołającego na puszczy, z czego w kułak śmieli się liderzy partii rządzącej, wspierani przez liberalnych publicystów. Opozycjonistom, szczególnie tym prawicowym, z PiS-u i LPR-u, domalowywano gębę diabła lub w najlepszym wypadku przygłupa, biegającego z brzytwą po Polsce, nawołującego do publicznej rzezi “niewiniątek” z SB. W tym czasie byli esbecy i kapusie drzemali sobie smacznie pewni, że Giertych z Kaczyńskim skończą tak samo jak trzynaście lat temu Macierewicz i jego lista.
Tymczasem nieoczekiwanie opowiadającym się za lustracją i dekomunizacją politykom, przyszedł w sukurs publicysta z “Rzeczpospolitej” z elektroniczną kopią listy z IPN. Pomimo histerii wśród niektórych dziennikarzy oraz próby skompromitowania całej sprawy, okazało się nagle, że większość Polaków chce poznać swoją najnowszą historię, bez w względu na to, jakie tajemnice ona kryje.
I co mamy niespełna dwa tygodnie po ujawnieniu tzw. “listy Wildsteina”? Wszak pozornie nic się nie zmieniło: ci sami liderzy, politycy i publicyści, te same problemy, takie same argumenty za i przeciw lustracji, ci sami – w końcu -Polacy. Jednak coś się zmieniło. Okazało się, że zamiatanie “pod dywan” przez lata problemu lustracji i dekomunizacji było działaniem wbrew woli Narodu, a pragnienie poznania prawdy narosło do tego stopnia, że ponad siedemdziesiąt procent Polaków tego właśnie od polityków dzisiaj oczekuje.
Można oczywiście używać argumentu, że niespełna trzydzieści procent społeczeństwa opowiada się jednak przeciw lustracji i nawet zadać pytanie: dlaczego taka postawa też się wśród nas ujawniła? Prawdę mówiąc nie wiem. Ale może odpowiedź na to pytanie kryją archiwa Instytutu Pamięci Narodowej.

ARTUR WARZOCHA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *