CI, KTÓRZY ODESZLI


Dzień Wszystkich Świętych. Na grobach zapalamy znicze symbolizujące pamięć o tych, którzy odeszli. Wbrew prawom biologii, człowiek żyje tak długo, jak długo trwa po nim pamięć… Przypomnijmy kilka osób, przyjaciół naszej “Gazety.

ANDRZEJ GAŁA
We wrześniu zeszłego roku odszedł od nas Andrzej Gała. Współzałożyciel “Solidarności” huty “Częstochowa”, aktywny uczestnik “solidarnościowej” konspiracji. To osobiste doświadczenie, w połączeniu z wrodzoną miłością do historii stworzyło z Andrzeja niestrudzonego badacza przeszłości. Dotknął przy tym obszaru nieruszanego przez zawodowych historyków – dokumentował formy konspiracji antykomunistycznej w Częstochowie w latach powojennych. Tłumaczył, że interesuje go konspiracja, jako forma walki o Niepodległość. Jego dziełem stało się opracowanie unikatowych zbiorów dokumentów, m.in. kwatermistrzowskich Inspektoratu Częstochowskiego AK, cudem odnalezionych w willi przy Kilińskiego, dokumentów oddziału AK “Warszyca” Sojczyńskiego, zbioru oficera wywiadu Armii Polskiej kpt. Stanisława Ostaszewskiego. Nie mniejszą wartość miało zbieranie przez Andrzeja Gałę relacji świadków historycznych wydarzeń, mrówcza praca konfrontująca je z zachowanymi innymi
źródłami.
Był autorem kilku ważnych książek. Najważniejszymi była pierwsza publikacja “Niepodległościowe Podziemie Zbrojne Częstochowy i okolic 1944-56” (pierwsze całościowe kompendium w tym zakresie) oraz wydany w 1999 r. zbiór dokumentów “50 lat Niepodległościowych działań zbrojnych na ziemi częstochowskiej 1906-1956”. Z dumą też możemy określić go jako współpracownika naszej “Gazety”. Na naszych łamach od 1992 r. opublikował wiele ważnych artykułów dotyczących historii.

HENRYK DAWID
Także w zeszłym roku odszedł od nas inny nasz przyjaciel, Henryk Dawid. Rzemieślnik, przedsiębiorca, społecznik. Był przykładem przedsiębiorcy w najlepszym tego słowa znaczeniu. Człowiekiem, który w najmniej sprzyjających warunkach potrafił rozwijać produkcję, który na przekór wszystkim i wszystkiemu chronił nie tylko stworzone przez siebie miejsca pracy, lecz także wartości polskiego rzemiosła.
Trudno zapomnieć dyskusje z panem Henrykiem. Dyskusje często ostre. Odkrywało się w nich niebanalne poglądy. Pan Dawid nie tylko chronił polski przemysł, dążył do tego, by stawał się on prospołeczny. By pracodawca miał stale na względzie dobro i godność swoich pracowników. Był przy tym, co często wyjątkowe u przedsiębiorców, upartym “ekologiem”. Sam tu dawał przykład modernizując swój zakład tak, by najmniej szkodził środowisku.
I jeszcze jedna cecha, dziś już zapominana. Był wierny pewnej misji kapitalizmu, obowiązkowi społecznej dobroczynności. Tak, jak w XIX w. za honor przedsiębiorcy uważali budowanie domów dla robotników, szpitali, ochronek, tak pan Dawid dzielił się swymi dochodami z najbiedniejszymi. Każda sensowna inicjatywa społeczna – czy to w zakresie pomocy dzieciom, czy fundowaniu sprzętu medycznego do szpitali – mogła liczyć na jego poparcie. Opowieści o panu Dawidzie brzmią jak nieprawdopodobne anegdoty. Był bodajże jedynym człowiekiem w Polsce, który własnym sumptem wybudował drogę publiczną i przekazał miastu. Sąsiedzi, chcąc się odwdzięczyć, wnioskowali, by nazwać ją ulicą Dawidów. Niestety, ten pomysł trafił na mur niechęci urzędniczej. Jak to, “swojej” drogi nie ma ani prezydent, ani wojewoda, a taki Dawid ma mieć… I tak ta urzędnicza zawiść nie pozwoliła się nam, społeczeństwu, odwdzięczyć za to, co dla nas zrobił ten jeden, uparty człowiek.
Niestety, po panu Dawidzie przyszło nam żegnać kolejnego przyjaciela.

JANUSZ LANDECKI
Odszedł Janusz Landecki, prezes Izby Rzemieślniczej. Rzemieślnik z tradycjami, legenda częstochowskich rzemieślników. Jego zasługą było utrzymanie silnego stowarzyszenia drobnych przedsiębiorców, stworzenie skutecznego lobby działającego na ich rzecz.
Przeprowadził Cech przez trudny okres. Z instytucji obligatoryjnie zrzeszającej rzemieślników, rozdzielającej deficytowe środki produkcji i dbającej o sprawy socjalne – do silnego, dobrowolnego stowarzyszenia pracodawców. Dzięki niemu liczył się głos tej grupy zawodowej, przedsiębiorcy mogli skutecznie wpływać na rozwiązania przyjmowane przez władzę.
My pamiętamy Go jako przyjaciela wspierającego “Gazetę”. Widział w niej ważne forum regionalne. Miejsce, gdzie można i powinno reprezentować się głosy “soli miasta i regionu” – przedsiębiorców. Posiadał przy tym szczególny dar jednania ludzi; otwarty sposób bycia, życzliwość dla każdego, połączone z porządną rzemieślniczą solidnością i uczciwością – u większości ludzi budziło to sympatię. Nic dziwnego, że nawet ideologiczni przeciwnicy kapitalizmu ulegali argumentacji szefa Cechu Rzemiosł.
Po każdym z Nich pozostanie pustka. Nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych. Z bólem przyjęliśmy wieść o ich odejściu. Nie zapominamy przyjaciół. Zapalimy na ich grobach symboliczny znicz.

HENRYK BEJM (1953 – 2001)
Ta śmierć wprawiła w szok mieszkańców Lublińca. Tych związanych ze sportem i tych, którzy traktowali go dość obojętnie. Postać Henryka Bejma odcisnęła bowiem bardzo głębokie piętno na historii tego regionu. Piłkarz, trener, wreszcie działacz Sparty był przy swoim ukochanym klubie właściwe zawsze, gdy ten go potrzebował. A potrzebował go wielokrotnie. Alfons Doleżych jeden z kolegów Henryka Bejma wspomina go jako człowieka niezwykle aktywnego.
– Znaliśmy się świetnie, bo w pionierskich czasach na naszej ulicy zakładaliśmy gaz, budowaliśmy drogę i kanalizację. Sport, a w szczególności piłka nożna, był dla niego ogromnie ważny. Przeszedł przez wszystkie szczeble futbolowej kariery – od juniora do seniora. Potem zabrał się za pracę trenerską, wreszcie za działalność na niwie organizacyjnej. Zawsze jednak przy sporcie.
O Henryku Bejmie z uznaniem wypowiadają się także działacze częstochowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej. Sekretarz Marek Więcławski, twierdzi, że był on osobą, dla której dane słowo miało nadrzędną wartość.
– Gdy wszedł do zarządu naszego okręgu, wiedziałem, że pozyskaliśmy do pracy człowieka kompetentnego, którego doświadczenie bardzo się nam przyda.
Pod koniec 2000 roku Henryk Bejm, piastujący drugą kadencję funkcję prezesa Sparty oraz wiceprzewodniczącego lublinieckiej Rady Miasta otrzymał sygnał o dość poważnych nadużyciach finansowych w swoim klubie.
– To wyraźnie go podłamało – dodaje Więcławski. – Szczególnie, że sprawa ujrzało światło dzienne, a całe odium spływało na prezesa.
W styczniu rozmawialiśmy z Henrykiem Bejmem, który pod koniec rundy jesiennej 2000 musiał także wcielić się po raz kolejny w rolę szkoleniowca pierwszego zespołu.
– Taka sytuacja nie potrwa długo – mówił nam wówczas. – Jesteśmy tuż przed zebraniem zarządu, które zmieni wiele spraw. W kwietniu niczym grom z jasnego nieba spadła na wszystkich wiadomość, że Henryk Bejm nie żyje. 6 kwietnia żegnał go pogrążony w bólu niemal cały Lubliniec. Dlaczego odszedł? Wielu do dziś zadaje sobie to pytanie.

LESZEK FIGIEL (1945-2000)
Rozpoczynał swoją dziennikarską karierę w “Gazecie Częstochowskiej”, 34 lata temu. To tu uczył się zawodu, z którym nie rozstał się do końca życia. Przez lata był redaktorem technicznym “Częstochowskiej”, a pod koniec lat 80-tych został jej naczelnym. – Zawsze parł do przodu, zawsze starał się wszystko usprawniać i to mu wychodziło – wspomina Zbigniew Nowak, były dziennikarz i współpracownik Figla. – Unowocześniał bazę, dzięki jego zabiegom mieliśmy pierwsze, małe magnetofony; dobre maszyny do pisania, dobry telex, samochód dla redakcji, był świetnym menedżerem.
Później Leszek Figiel związany był z “Trybuną Śląską”, został dyrektorem jej częstochowskiego oddziału. Tu też znalazł pole do zmian – siedziby (z ul. Kilińskiego w III Aleję), sprzętu (komputery) i struktury dziennika. Ostatnie pół roku swojego życia poświecił tygodnikowi “Wieczór”.
Wszyscy pamiętają go jako człowieka niezwykle pracowitego, twórczego, energicznego i koleżeńskiego. Twierdził, że jego nazwisko usprawiedliwia każdy żart. Chętnie dzielił się swoim doświadczeniem z młodszymi kolegami. Nigdy się nie wywyższał, choć był wymagającym przełożonym; swoich podwładnych traktował jak członków tej samej paczki, których łączy wspólny cel – gazeta. Dbał o swoich pracowników, o ich sprawy socjalne. Leszek Figiel urodził się w Starczy, zmarł 15 lipca 2000 roku w Blachowni, gdzie mieszkał przez ostatnie lata. Zostawił żonę, dwie córki i dwoje wnucząt.

JÓZEF CELT (1947-2001)
Ze swoim ukochanym tenisem zetknął się stosunkowo późno, bo podczas studiów w warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Świeżo upieczony żak nie miał już jednak wielkich szans na zrobienie kariery zawodniczej, która z pewnością mu się marzyła. Wraz z innym entuzjastą tego sportu, Mirosławem Popczykiem, zabrał się za intensywne szkolenie – zgłębianie techniki i zasad gry. Studia zakończył z tytułem magistra i dyplomem trenera tenisa II klasy.
Gdy wrócił do rodzinnej Częstochowy rozpoczął pracę w charakterze nauczyciela w Szkole Podstawowej nr 7. Łączył ją z działalnością szkoleniową w częstochowskiej Victorii. Józefa Celta można więc było regularnie spotkać na kortach zlokalizowanych przy ul. 3 Maja, gdzie spod jego ręki wyszło wielu przyszłych zawodników. Jednym z nich był Tomasz Liberda, wielokrotny mistrz Częstochowy. Z rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy trenował pod okiem Celta.
– Miałem chyba 16 lat, gdy zacząłem pobierać tenisowe lekcje u pana Józefa. On mnie ukształtował jako zawodnika. Był wymagający, ale u wszystkich swoich wychowanków miał duży posłuch.
Dziś trudno wymienić byłoby nazwiska wszystkich adeptów tenisa, którzy przewinęli się przez jego ręce. Największe jednak nadzieje wiązał ze swoim synem Dawidem. Chłopak od najmłodszych lat wykazywał smykałkę do sportu. Ojciec chciał, aby Dawid został, jakżeby inaczej, tenisistą. Jako zawodnik, chociaż w minimalnym stopniu, zaspokoiłby wówczas jego młodzieńcze ambicje. Dawid, owszem, nauczył się machać rakietą, ale mając 10 lat dał się poznać, jako utalentowany… piłkarz. Na pewien czas został nawet futbolistą częstochowskiej Victorii, ale koniec z końcem miłość do tenisa zwyciężyła.
Na początku lat 80-tych Józef Celt został zaangażowany do pracy w Instytucie Wychowania Fizycznego Politechniki Częstochowskiej. Ryszard Janas, kolega z instytutu, zapamiętał go jako…
– Osobę niezwykle jowialną, z ujmującym uśmiechem. Generalnie, niemal wszyscy studenci lubili zajęcia wychowania fizycznego, a co za tym idzie, lubili i nas, wykładowców. Celt nie był w tej mierze jakimś wyjątkiem.
Pan Józef próbował także swoich sił w handlu. Otworzył mały sklepik ze sprzętem sportowym, gdzie można było się zaopatrzyć w profesjonalne rakiety, buty sportowe, z czasem sprzęt narciarski – wszystko marki Head. Wykorzystując związki Heada z czołową rakietą końca lat 80-tych, Timem Mayottem i jego bratem prowadzącym interesy w Częstochowie, zaprosił amerykańską gwiazdę pod Jasną Górę.
– To spotkanie było dla niego jakby ukoronowaniem tego wszystkiego, co zrobił dla tenisa. Mayotte rywalizował na korcie ze wszystkimi najlepszymi na świecie: Connorsem, McEnroem, Lendlem czy Beckerem. Celt miał na wyciągnięcie ręki wielki tenis, wręcz go dotykał. Nic więc dziwnego, że był podekscytowany tą wizytą – przypomina Liberda.
Kilka lat temu Celt otworzył własne korty przy ul. Krakowskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie obiektu piłkarskiego. Wolał rozpocząć działalność na własny rachunek, bo nie po drodze mu było z niektórymi działaczami sekcji tenisowej Victorii z ul. 3 Maja. Miał plany, lecz śmiertelna choroba przykuła go do łóżka. Mimo wielkiej woli życia, nie był w stanie już się z niego podnieść. Zmarł na początku roku. Zapadnie w naszej pamięci jako wspaniały trener i nauczyciel.

WOJCIECH KRZĄPA (1951 – 2001)
Uważni kibice czarnego sportu w Częstochowie z pewnością dobrze pamiętają postać Wojciecha Krząpy. Podczas meczów ligowych, imprez towarzyskich pan Wojciech pełnił na obiekcie częstochowskiego Włókniarza funkcję chronometrażysty. Potem przekwalifikował się na kierownika parku maszyn, z czasem spróbował swoich sił pod taśmą w roli kierownika startu. Z żużlem związana była także jego żona, Jolanta Krząpa, która prowadziła sekretariat zawodów.
Przyjacielem Wojciecha Krząpy był zawodnik, dziś trener zawodników Radsona Malmy Włókniarza, Andrzej Jurczyński.
– To był spokojny, uczciwy człowiek. Znaliśmy się bardzo dobrze, zresztą trudno było się nie znać, skoro “wpadaliśmy” na siebie przez wiele lat moich startów.
Sportowe fascynacje żużlem Wojciech Krząpa zaszczepił także u swoich dzieci. Maciej Krząpa jest wiernym kibicem częstochowskich “lwów”. Córka, Magdalena, oprócz dopingowania zawodników Radsona Malmy Włókniarza, interesuje się wyścigami i rajdami samochodowymi. Zresztą, sama próbowała w nich swoich sił.
Wojciecha Krząpę pożegnaliśmy w kwietniu tego roku.

ARTUR OCIEPA (1970-2001)
Informacja podana w serwisach prasowych, radiowych i telewizyjnych była lakoniczna. 2 kwietnia w wypadku drogowym w Bukowinie Tatrzańskiej zginął lekkoatleta, maratończyk, wychowanek Budowlanych Częstochowa Artur Ociepa. Śmierć poniósł także trener polskich zawodników, Wacław Piątkowski. Nasza ekipa wracała z zawodów na Węgrzech, w których Ociepa zajął ósme miejsce.
Trudno było uwierzyć, że okrutny los zabrał nam na zawsze człowieka o twardym charakterze, niestrudzonego, ambitnego, który niemal całe swoje życie związał ze sportem. Trudno też można było wyobrazić sobie rozpacz rodziny, która straciła wspaniałego męża i ojca.
Ociepa rozpoczął swoją przygodę z lekkoatletyką już w szkole podstawowej. Jego pierwszym trenerem w SP 41 w Częstochowie był Marek Kasiński. Później utalentowany nastolatek trafił pod skrzydła Marka Wójcika, zapalonego biegacza, ówczesnego prezesa klubu.
W szkole średniej – w IV LO im. H. Sienkiewicza w Częstochowie – przyszły pierwsze ważne sukcesy juniorskie – medale w biegach przełajowych, w rywalizacji na 2000 m z przeszkodami, udział w meczach międzypaństwowych, powołanie do kadry narodowej.
Ociepa parł do przodu, choć nie było mu łatwo. Budowlani Częstochowa borykali się z poważnymi problemami natury finansowej. Sport seniorski odsuwano w niebyt, a Artur chciał w nim zaistnieć. Po podjęciu studiów w częstochowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie zawodnik nie porzucił myśli o bieganiu. Wytrwale trenował, a gdy w 1996 roku, w Kolejarzu Katowice powołano do życia silną sekcję biegaczy
długodystansowych nie wahał się z nią związać. Była to decyzja ze wszech miar słuszna. Wkrótce Ociepa wystartował w swoim pierwszym biegu na dystansie 42 km 195 m, Maratonie Warszawskim (dawny Maraton Pokoju) i ku zaskoczeniu wszystkich obserwatorów… odniósł jakże wspaniałe zwycięstwo.
– To był wręcz wymarzony początek – wspomina także były lekkoatleta Budowlanych, kolega i przyjaciel Artura, Jacek Swodczyk. – Ale w Kolejarzu, później przemianowanym na Ekspres, pojawiła się grupa naprawdę zdolnych maratończyków. Był on, byli Artur Osman i Grzegorz Głogosz. Widać było między nimi zdrową rywalizację.
Ociepa zaczął liczyć się w kraju. W mistrzostwach Polski we Wrocławiu wywalczył tytuł wicemistrzowski. Sportowy apetyt rósł w miarę pokonywania kolejnych szczebli sportowej kariery.
Mimo, że formalnie związany z klubem z Katowic zawodnik mieszkał i trenował w Częstochowie. Podjął też pracę w charakterze nauczyciela wychowania fizycznego w miejscowym Zespole Szkół Mechaniczno-Elektrycznych przy ul. Targowej.
– Zimę z 2000 na 2001 rok przepracował bardzo mocno. Mówił mi: zobaczysz Jacek, będzie super. Miał poważne plany, chciał coś osiągnąć, choć czasami pojawiały się problemy, choćby kontuzje.
Zawsze jednak wracał do biegania – dodaje Swodczyk. Dramatu nikt się nie spodziewał. Spadł jak grom z jasnego nieba – nieoczekiwanie. Ugodził w całe częstochowskie środowisko lekkoatletyczne. Najboleśniej jednak w najbliższych…

BRONISŁAW RADOMSKI (1922-2000)
Urodził się w 1922 roku w Samborze (dzisiejsza Ukraina). Studia, w Instytucie Medycznym we Lwowie, ukończył już w czasie wojny, w 1944 roku. 6.01. 1945 roku został aresztowany przez NKWD za “przynależność do polskiej, faszystowskiej organizacji zbrojnej pod nazwą Armia Krajowa”. Po trwającym 9 miesięcy procesie został skazany przez Wojskowy Trybunał Wojsk MGB na 10 lat więzienia. Pierwsze 5 lat spędził w obozach pracy na Uralu, w Kazachstanie. W listopadzie 1949 roku okrętem “Aleksander Newski” przewieziono go do portu Nagajewo na Kołymie, 5 km od Magadanu. W czasie zesłania pracował jako lekarz, głównie w ambulatorium chirurgicznym i w karetce pogotowia. Z jego inicjatywy została powołana w obozie organizacja AK – “Praca”, która pomagała więźniom. Wrócił do Polski w grudniu 1955 roku. W Częstochowie zamieszkał wraz z rodziną w 1967 roku. Pracował zawodowo, jako specjalista chorób skórnych i wenerycznych w tutejszych przychodniach aż do emerytury, do roku 1991. Nigdy nie zapomniał jednak o swoich rodakach na Wschodzie. Przez wiele lat pełnił funkcję wiceprezesa Związku Sybiraków w Częstochowie; w 1991 roku został prezesem częstochowskiego Oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo – Wschodnich. To dzięki niemu, dwa razy w roku – przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy – do Polaków, mieszkających na Ukrainie wyruszały konwoje z darami. Zmarł 15 stycznia 2000 roku.
– Bardzo wiele mu zawdzięczamy – mówi Artur Lewicki z TMLiKPW. – Ta renoma jaką się cieszymy dzisiaj w mieście, to jego zasługa. – Będąc lekarzem wielokrotnie udzielał bezinteresownej pomocy naszym członkom, ich rodzinom i wszystkim innym potrzebującym – wspomina Wacław Baczyński, prezes częstochowskiego Oddziału TMLiKPW. – To, że był człowiekiem tak życzliwym, niezawistnym, chętnym do działania jest niezwykłe, biorąc pod uwagę m.in. i to, że 10 lat przesiedział na Kołymie, na Syberii – dodaje Artur Lewicki. – O zmarłych zawsze mówimy dobrze, choć nie zawsze na to zasługują, doktor Bronisław Radomski zasłużył sobie na to wyjątkowo.

RAFAŁ STODÓŁKA (1977-2001)
W sobotę, 20 października 2001 r., nic nie zwiastowało wydarzeń, które miały nastąpić następnego dnia. Załoga daewoo lanosa w składzie: kierowca Andrzej Spława – Nejman (Automobilklub Polski – Warszawa) – pilot Rafał Stodółka (Automobilklub Częstochowski) jechała w Rajdzie Warszawskim, eliminacji do mistrzostw Polski, widowiskowo i szybko.
– Rozmawialiśmy w przerwie między przedostatnim a ostatnim odcinkiem specjalnym. Obaj byli bardzo z siebie zadowoleni, choć wiedzieli, że nie mogą dobrać się do skóry najlepszym, bo w klasie A rywalizowały znacznie silniejsze auta od ich lanosa – wspomina prezes Automobilklubu w Częstochowie, doskonale znany kierowca rajdowy Marek Kusiak.
Kusiak w sobotę obejrzał aż siedem z dziewięciu “oesów”. Wieczorem wrócił jednak do domu. W niedzielę, przed południem odebrał nieoczekiwany telefon. Informacje przekazane przez rozmówcę były enigmatyczne i nieścisłe. Pod Białołeką wydarzył się tragiczny wypadek, w którym śmierć poniósł jakiś częstochowianin. Dopiero później dotarła oficjalna wieść, że ofiarą Rajdu Warszawskiego jest Rafał Stodółka.
24-letni Stodółka w październiku miał bronić pracę magisterską na częstochowskiej Politechnice. O starcie w Rajdzie Warszawskim dowiedział się, nie jak sugerowano w niektórych środkach masowego przekazu, dzień przed zmaganiami, ale już podczas Rajdu Wisły.
– Był zachwycony tym, że zadebiutuje w mistrzostwach Polski- przyznaje Kusiak. – Zadowoleni byli także rodzice, którze bardzo wspierali go w jego samochodowych zamiłowaniach.
Rafał Stodółka wstąpił w szeregi członków Automobilklubu Częstochowskiego przed pięcioma laty. W grupie naborowej, wspólnie z nim znalazła się córka wspomnianego tu Marka Kusiaka i syn innego częstochowskiego rajdowca Zdzisława Brymory. Po uzyskaniu licencji wyścigowej, najpierw próbował swoich sił w zawodach okręgowych, m.in. Rajdzie Barbórki, rozgrywanych dla początkujących zawodników. Szło mu nieźle, lecz był to zaledwie przedsmak prawdziwego ścigania.
Ów przedsmak Stodółka wyczuwał również, gdy związał się z Andrzejem Spławą-Najmanem i Pawłem Żakiem. Ci ostatni walczyli w rajdowych Pucharze Peugota, a następnie, przez dwa sezony, w Pucharze Lanosa. Stodółka pomagał im serwisować auto i był faktycznym sportowym szefem tegoż zespołu.
Rajd Warszawski miał być dla niego bramą do samochodowego raju, gdzie czekali najwięksi tego sportu. Przed Rafałem Stodółką żegnanym przed niespełna tygodniem w kościele św. Maksymiliana Kolbego w Częstochowie przez setki przyjaciół, znajomych i rodzinę, stanął jednak otworem inny raj: niebiański. Paradoksalnie, młody pilot i kierowca trafił do niego z uśmiechem na twarzy. Bo taki uśmiech ujrzeli na twarzy syna rodzice, gdy przyszło im zidentyfikować zwłoki Rafała. Stodółka do końca cieszył się, że przyszło mu stanąć w szranki rywalizacji z takimi asami kierownicy, jak Krzysztof Hołowczyc czy Janusz Kulig. Takim, uśmiechniętym, życzliwym dla innych pozostanie też w naszej pamięci.

REDAKCJA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *