Ocalić od zapomnienia


Piszę w trudnych dla mnie okolicznościach życiowych, bowiem odeszła do wieczności moja najukochańsza Żona. Przeżyliśmy razem 66 lat – a to szmat czasu, i wiele historycznych momentów.
Odległa historią jest okoliczność, że w naszym mieście buszowali Szwedzi, oblegając klasztor paulinów na Jasnej Górze.

Z tą okolicznością wiąże się mój opis „okopów szwedzkich”, zajmujących obszar pomiędzy ulicami św. Elżbiety, ks. Kordeckiego, bł. Jolanty i Kapucyńską. Przed wybuchem II wojny światowej planowano przez teren tych okopów przeprowadzić jeszcze jedną drogę, i nawet rozpoczęto niwelowanie terenu aż do wąskiej uliczki, chyba św. Jacka, łączącej z ul. św. Barbary, tuż za zakrętem za kościołem i domem państwa Bystry. Związane z tym równanie terenu odsłoniło podziemne tunele, biegnące w kierunku Jasnej Góry.
Do jednego z tych tuneli wczołgał się sąsiad nasz, pan Bajer, inwalida kopalniany mieszkający przy ul. św. Elżbiety nr 11. Grono dzieciaków przyglądało się temu przedsięwzięciu z wielkim niepokojem. – „Czy wróci? – Hurra!” – wykrzyknęła gromada na widok nóg, a po chwili kolan i reszty całego tułowia. Pan Bajer zdyszany, po chwili opowiadał, że korytarz po którym się czołgał przy świetle latarki, wciąż był taki sam, trochę ciasny, ale po kilkunastu metrach jego ciało wymagało odpoczynku i czołgał się daleko, lecz zaczęło brakować mu powietrza. Postanowił wracać. Nie było możliwe wykręcenie się, zatem pozostawała tylko droga cofania w niezmienionej pozycji. Następowały chwile wątpliwości, zwłaszcza kiedy przypomniał sobie, że ma astmę. „Oby nie zaczął kaszleć, bo wyczerpie się tlen w skąpym powietrzu” – przychodziły na myśl pouczenia, jakie otrzymywali górnicy. To ostrzeżenie procentowało w takich krytycznych chwilach. Wszyscy z otwartymi buziami słuchali tych wypowiedzi. Na koniec upominał, abyśmy tam nie wchodzili, bo może nie być odwrotu.
Goniąc po tych okopach, czasem zbierałem dla ciotki zioła takie jak macierzanka, rozchodnik, to znów inne drobne kwiatuszki z których wiła wianki, a następnie sprzedawała w pobliżu kościoła; to znów biegaliśmy z litrową butelką, do której wrzucaliśmy złapane chrabąszcze z krzykiem przed Mamą, kto ma więcej, aby rano wytrząsać je naszym kurom! A było na co się popatrzeć, jak goniły za nimi, jak im smakowały!
Byłem także świadkiem oberwania chmury, w wyniku czego na ogrodzie zatopił deszcz kilkanaście kurczaków i to całkiem dorosłych, które nie zdążyły schować się przed tą nawałnicą. W wyniku tej ulewy nowo wybudowany odcinek drogi na ul. bł. Jolanty tuż za ul. ks. Kordeckiego spowodował, że zapadła się droga o średnicy ok. 5 metrów i głębokości 2, a może 3 pięter. Na dnie widać było z góry masę olbrzymich kości o długości może ok. 1 metra. Kilkadziesiąt samochodów ziemi trzeba było dla zasypania takiej próżni. Brrrr, aż się włos jeżył.
Ulica ks. Kordeckiego w Częstochowie
Ulica ta to niemal wizytówka rozwoju naszego miasta w okresie dwudziestolecia. Takie jest moje odczucie, ukształtowane w oparciu o te zjawiska, jakie działy się na moich oczach i w upływającym czasie. Budowano drogi, utwardzano nawierzchnie, instalowano rowy odwadniające i oświetlenia oraz nieśmiało zieleńce. Dziś to wszystko nikogo nie dziwi, niemal tego nie zauważamy, ale 90 lat temu przywykliśmy do tego widoku.
Ulica przy której mieszkałem wówczas to mała, ślepa, krzywa, spadzista i boczna uliczka od ul. ks. Kordeckiego, nosząca pierwotnie nazwę „Podgórna”. Uliczka nieutwardzona, nieoświetlona, bez chodnika, zarośnięta trawą i chwastami, bez bieżącej wody, bez kanalizacji, z czasem otrzymała nazwę ul. św. Elżbiety. Była ulicą boczną od ul. ks. Kordeckiego, która z kolei stykała się z ul. św. Kingi, przy której była glinianka. Powyżej, na niewielkiej płaszczyźnie kilku hektarów, ulokowano cegielnię. Glinę barwy szarej nazywano iłem. To z niej, po modyfikacji w wyniku uplastycznienia robiono, a raczej kształtowano mechanicznie cegły. Te z kolei po wysuszeniu wypalano w wysokiej temperaturze, dzięki czemu uzyskiwały kolor barwy pomarańczowoczerwonej. Nasza posesja sąsiadowała z tą cegielnią. Dziś na miejscu tej cegielni stoi maleńka kaplica, a obok kościół parafialny pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego. Glinianka zniknęła zasypana ziemią. Jako 15-letni chłopiec pracowałem w tej cegielni fizycznie w początkach okupacji niemieckiej, wywożąc czerwony miał, będący ubocznym produktem po wypalonej cegle. Cegielnia ta należała do dwóch wspólników: Besterman i Sieradzki. Nasza ulica była odgradzającą od terenów cegielni i tzw. „okopów szwedzkich”. Stało tam zaledwie kilka domów, a z kuchennego okna widać było wieżę klasztoru jasnogórskiego.
Ulica ks. Kordeckiego rozpoczynała bieg od skrzyżowania z placem jasnogórskim od północy, od południa z ul. św. Barbary, sama rozpoczynając bieg na zachód. Utwardzoną powierzchnię miała od wyżej wymienionego skrzyżowania do ul. św. Teresy, a dalej polną drogą. W połowie swej długości następował duży spad ok. 30 stopni, aż do kolejnego skrzyżowania z ul. św. Kingi, przed którą po lewej stronie usytuowana była wyżej wspomniana cegielnia. Z tej cegielni wywożono cegły w kierunku Jasnej Góry zaprzęgami składającymi się z czterech koni i furą załadowaną cegłami w ilości 500 sztuk, ważącymi 2 tony.
Droga w kierunku klasztoru nie była utwardzona i z wielkimi koleinami i zapadliskami, że wóz z czterema końmi z najwyższego wzniesienia tej drogi nie był widoczny. Po północnej stronie tej ulicy była wysoka na kilka metrów skarpa, a po środku niej, w otoczeniu kilku skał górował drewniany krzyż. Od ziemi do wysokości ok. półtora metra był obity grubymi deskami ratującymi pion oraz chroniącymi przed przewróceniem na skutek starości. Obicia tego dokonał nasz sąsiad, pan Gruszka, który od wielu lat dzierżawił teren od państwa Zyzików (naprzeciw ulicy św. Elżbiety), aż do dzisiejszej ulicy noszącej nazwę Oleńki, a od północy sięgając niemal do zbiornika woźnego.
Kiedy przyszło do równania drogi na przyszłą ulicę ks. Kordeckiego, rozpoczęto od wysadzania skał na północnym zboczu. Te roboty poprzedzono przewróceniem krzyża, w wyniku czego tkwiący w ziemi rdzeń krzyża połamał skorupę naczynia, a z niej posypały się złote monety. Ja ich nie widziałem, ale mieszkańcy naszej ulicy szeroko to komentowali. Rzekomo dwóch robotników pobiło się o znalezisko, w to włączył się trzeci, a jeszcze kolejny zawiadomił policję.
Policjant natychmiast przyjechał na rowerze, wszystkich trzech aresztował, wraz ze znaleziskiem przyprowadził do komisariatu. Powiedzenie „gdzie dwóch się bije (…)” zostało zmodyfikowane: „gdzie trzech się bije, tam następny korzysta”. Czy choćby dostali znaleźne – mocno wątpię, gdyż jak wielu oczekiwało, informacja prasowa była podobno głucha.
Wystające ze skarpy skały były nawiercane, załadowywane dynamitem i wysadzane w otworze, a teren niwelowany. Samochody ciężarowe zwoziły tłuczeń, spychacze równały kopce kamienia, a walce poruszały się ociężale, prasując białe wapienne kamienie. Tak utwardzano przyszłą ulicę, aż przyszedł dzień, kiedy niebo się otworzyło i nastąpiło oberwanie chmury. Ulewny deszcz opłukał kamienie i drzewa, a po ogrodach kurczaki potopiła woda, tworząc jedną, olbrzymią ścianę. Tak ulewny deszcz na naszej posesji spowodował oberwanie się ziemi nadmiernie miękkiej, tworząc wyrwę o pojemności od kilku do kilkunastu wagonów. Podobnie na ul. Salomei, tuż obok górnej uliczki Kordeckiego – na środku nowego odcinka położonej twardej nawierzchni zapadła się świeża droga o średnicy 3-4 metrów i głębokości kilku metrów. Na dnie tej jamy olbrzymia, niewiadomej grubości sterta kości o niespotykanej grubości i długości. Po utwardzeniu tej ulicy – służyła dla pojazdów i dla pieszych i zwierząt, łącząc się przy ul. św. Teresy w jednolitą ulicę ks. Kordeckiego.

WACŁAW WYDRYCHIEWICZ

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *