POMIĘDZY KSIĄŻKAMI A ŻYCIEM


– Znamy się ponad dwadzieścia lat. I ta długa znajomość niech będzie dla Czytelników wytłumaczeniem formy wywiadu. Czy jesteś częstochowianką?
– Z urodzenia – nie. Z wyboru rodziców i mojego własnego. Urodziłam się w Milanówku pod Warszawą. Ojciec – inżynier rolnik miał korzenie wielkopolsko-zagłębiowskie; mama – jak to określano – “przy mężu”, rodzinnie związana była z Kujawami i Mazowszem. O przenosinach do Częstochowy zdecydowało zdrowie ojca. Na jego schorzenie lekarz zalecił pobyt w miejscu, gdzie jest czysta woda; a z czystej wody wodociągowej słynęła zaraz po wojnie Częstochowa. W Częstochowie też, od 1934 r. mieszkała siostra mojej mamy, żona kapitana WP Stanisława Ostaszewskiego. I tak, od 1949 r. zamieszkaliśmy w Częstochowie przy ulicy Dąbkowskiego. Zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej TPD przy Nowowiejskiego (dziś LO im. M. Kopernika). To była szkoła tzw. świecka, nastawiona na laicyzację. Pierwsza, w której zlikwidowano religię. Rodzicom to się strasznie nie podobało, więc przenieśli mnie do szkoły nr 25 na ul. Sułkowskiego. Po podstawówce – liceum im. H. Sienkiewicza.
– Zawsze czytałaś bardzo dużo. Czy to wpływ domu, szkoły, czy może własne przekonanie?
– Książki towarzyszyły mi od zawsze. Wcześnie nauczyłam się czytać, dzięki starszej siostrze, już w wieku 4 lat. Uwielbiałam czytać na głos.

– Znamy się ponad dwadzieścia lat. I ta długa znajomość niech będzie dla Czytelników wytłumaczeniem formy wywiadu. Czy jesteś częstochowianką?
– Z urodzenia – nie. Z wyboru rodziców i mojego własnego. Urodziłam się w Milanówku pod Warszawą. Ojciec – inżynier rolnik miał korzenie wielkopolsko-zagłębiowskie; mama – jak to określano – “przy mężu”, rodzinnie związana była z Kujawami i Mazowszem. O przenosinach do Częstochowy zdecydowało zdrowie ojca. Na jego schorzenie lekarz zalecił pobyt w miejscu, gdzie jest czysta woda; a z czystej wody wodociągowej słynęła zaraz po wojnie Częstochowa. W Częstochowie też, od 1934 r. mieszkała siostra mojej mamy, żona kapitana WP Stanisława Ostaszewskiego. I tak, od 1949 r. zamieszkaliśmy w Częstochowie przy ulicy Dąbkowskiego. Zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej TPD przy Nowowiejskiego (dziś LO im. M. Kopernika). To była szkoła tzw. świecka, nastawiona na laicyzację. Pierwsza, w której zlikwidowano religię. Rodzicom to się strasznie nie podobało, więc przenieśli mnie do szkoły nr 25 na ul. Sułkowskiego. Po podstawówce – liceum im. H. Sienkiewicza.
– Zawsze czytałaś bardzo dużo. Czy to wpływ domu, szkoły, czy może własne przekonanie?
– Książki towarzyszyły mi od zawsze. Wcześnie nauczyłam się czytać, dzięki starszej siostrze, już w wieku 4 lat. Uwielbiałam czytać na głos.
– A co czytałaś? Jaki wpływ na to mieli rodzice?
– Rodzice byli za tradycyjnym wychowaniem. Za klasyką polską – Sienkiewiczem, Kraszewskim. Żeromski już nie, Boy-Żeleński – broń Boże. Wpływali na mnie pośrednio, kupując i podsuwając odpowiednie książki. A ja czytałam wszystko. Kanon klasyki poznałam bardzo wcześnie. “Trylogię” w III klasie – dostałam ją na Komunię św. To do dziś moja ukochana książka, wzięłabym ją na bezludną wyspę. Lubię też powieści Iwaszkiewicza, dla pięknego języka. W podstawówce, w tajemnicy przed mamą, pochłaniałam książki Balzaca i Zoli. Żartowano, że przede mną dwóch rzeczy nie da się ukryć – książek i rodzynek.
– Czy to miłość do książek doprowadziła Cię do pracy w bibliotece?
– Nie. To, że ktoś dużo czyta nie znaczy, że będzie dobrym bibliotekarzem. Sama też tego nie planowałam. Mówiąc szczerze – po maturze nie wiedziałam co z sobą robić. Nie udało mi się dostać na polonistykę, co nadwątliło moją wiarę we własne siły. Znajoma mamy podpowiedziała mi, bym spróbowała pracy w bibliotece. I tak trafiłam tutaj. Po roku byłam już przekonana, że to jest moje miejsce. Rozpoczęłam pracę w 1969 r. Do 1977 pracowałam w wypożyczalni głównej, później w dziale instruktażowo-metodycznym. Potem przerwa do 1989 r., powrót do pracy – tym razem w wypożyczalni czasopism i znów, od 1999, w dziale instruktażowym.
– W 1977 r. trafiłaś do działu instruktażowego. Czy to nowe doświadczenie sprawiło, że stałaś się jedną z założycielek “Solidarności”?
– W pewnym sensie tak. Choć większy wpływ na mój wybór polityczny miało doświadczenie wyniesione z domu. W Milanówku, gdzie się urodziłam, już w końcu lat pięćdziesiątych, w kościele umieszczono tablicę poświęconą Emilowi Fieldorfowi “Nilowi”. To mój ulubiony bohater. Z domu wyniosłam wiedzę o Katyniu, o 17 września, procesie “16”. Część rodziny – mój wuj, kpt. Ostaszewski, brat ojca, mama – byli w AK, w okręgu sandomiersko-opatowskim. “Solidarność” w bibliotece powstała już w początkach września 1980 r. Faktycznie, grupa tworząca wywodziła się z działu instruktażowego. Szefem komisji zakładowej został Marian Rawinis, w gronie założycieli były Halina Sołdrowska, Basia Trząskowska… Swoje postulaty przedstawiliśmy na spotkaniu z dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego Stefanem Połturzyckim. Było to bardzo istotne spotkanie dla historii częstochowskiej “Solidarności”.
Wtedy, a było to tuż po rejestracji naszego związku w sądzie warszawskim, Połturzycki mówił o zamiarze wprowadzenia stanu wyjątkowego. Ta “szczerość” doprowadziła do protestu związku. Moim zadaniem było utrzymywanie łączności z protestującymi w “Ikarze”. To dla mnie było niezwykłe doświadczenie. Widziałam setki częstochowian stojących przed klubem MPK przy zajezdni, czekających na informację, żywo popierających “Solidarność”. Ta atmosfera “ikarowska” sprawiła, że poczułam, iż Częstochowa jest moim miastem, że częstochowianie są dla mnie najbliżsi. Że zależy mi na moim mieście.
– W 1981 r. zostałaś wybrana członkiem Prezydium ZR NSZZ “Solidarność”, podlegały ci wszystkie sprawy związane z kulturą.
– Po rezygnacji pierwszego przewodniczącego, Zbigniewa Bonarskiego i kilku innych członków prezydium zostałam wybrana do tymczasowych władz związku. Potem do Prezydium wybrali mnie delegaci Walnego Zjazdu Regionalnego. Czułam się ogromnie dumna, razem z Ryszardem Dylczykiem z MPK uzyskałam największą ilość głosów. Okazało się, że cieszę się uznaniem i u hutników, i u włókniarzy. Sprawy kultury… Dziś już mogę szczerze powiedzieć – nie mieliśmy jakiejś wizji zasadniczych zmian. Nie było nawet czasu na tworzenie i realizację takich wizji, chodziło raczej o przetrwanie związku. Moją ambicją było rozpropagowanie jak największej ilości książek wydawanych w drugim obiegu. Tworzyłam w Zarządzie Regionu bibliotekę. Ludzie szukali prawdy i wiedzy, chętnie sięgali po książkę. Organizowaliśmy także występy niezależnych artystów. To przede wszystkim robiła Agata Grzybowska. Stan wojenny zastał mnie przygotowującą ponowny występ Jacka Fedorowicza.
– A przed stanem wojennym był strajk bibliotekarzy?
– Tak. Choć nie należałam do jego organizatorów, byłam oddelegowana do pracy w Zarządzie Regionu. Strajk zorganizowali Marian Rawinis, Halina Sołdrowska, Basia Trząskowska. Chodziło o pozycję zawodową bibliotekarzy, o płace – niższe wówczas niż płace pielęgniarek. Budynek został oplakatowany, mieszkańcy mogli zapoznać się z naszymi postulatami. Strajk nie trwał do stanu wojennego, został wcześniej zawieszony.
– W odwecie za ten strajk zwolniono z pracy w bibliotece Ciebie, Mariana Rawinisa, Halinę Sołdrowską.
– Taka była cena za “Solidarność”.
– A ty dostałaś wyrok więzienia za przepisanie ulotki.
– Nie przyszli po mnie w nocy z 12 na 13 grudnia. Może nie byłam na liście przeznaczonych do internowania. O stanie wojennym dowiedziałam się przypadkim, na dworcu PKS – wybierałam się po karpie do Maluszyna. Pobiegłam do Zarządu Regionu. Drzwi były zapieczętowane przez milicję. Skontaktowałam się z Marianem Magierą, który wymyślił, by ci co zostali na wolności spotkali się na Jasnej Górze. Ulotkę przepisywałam w nocy z niedzieli na poniedziałek. Tekst wymyślił Krzysztof Biało, zredagował Marian Magiera. Był to apel o modlitwę i wsparcie dla aresztowanych. W poniedziałek po południu na Jasną Górę wtargnęła grupa SB w cywilnych ubraniach. Pobito i porwano sprzed Sali Rycerskiej Krzysztofa. Po tym napadzie opuściliśmy klasztor. Nie wiedziałam co dalej robić. SB szukała mnie w domu i w pracy. Dostałam pismo z biblioteki wzywające do natychmiastowego stawiennictwa pod groźbą zwolnienia dyscyplinarnego. Zdecydowałam się nie ukrywać. Na pierwszym przesłuchaniu SB-ek dał mi do podpisania deklarację lojalności, “że nie będę kontynuowała działalności antypaństwej”. Zmieniłam jej treść stwierdzając, zgodnie z przekonaniem, że nigdy nie prowadziłam działalności przeciw państwu polskiemu. I podpisałam. Myślałam, że będę bardziej przydatna na wolności, niż w obozie internowania. Kilka dni później zostałam aresztowana. SB-ek, por. Łabuś, już wiedział co robiłam na Jasnej Górze. To wystarczyło, by prokurator sporządził akt oskarżenia. Pierwsza noc w celi… Wcześniej funkcjonariuszka SB zmusiła mnie do przejścia przez upokarzającą rewizję osobistą, rozebranie do naga, przysiadów. Byłam tak tym zszokowana, że nie broniłam się. Do mojej celi nad ranem wsadzono pijaną prostytutkę Ritę. Śpiewała przez pół nocy. Mnie nie było tak wesoło. Rozprawa odbyła się 28 XII. Jej przebieg był haniebny. Nie pozwolono nam się bronić. Krzysztof Biało skazany został na 4,5 roku więzienia, Marian Magiera na 3,5, ja na 1,5 roku.
– Nowe, życiowe doświadczenie – więzienie.
– W Lublińcu siedziałam z Teresą Staniewską, organizatorką strajku w częstochowskiej spółdzielni i z Teresą Brol, działaczką “Solidarności” z Lublińca. Reszta pań – cela była 8-osobowa – to kryminalistki. Skazane za rozboje, kradzieże, malwersacje. Trzeba jednak przyznać, że kryminalistki traktowały nas z nadzwyczajnym szacunkiem. My też traktowałyśmy je jak towarzyszki niedoli. Później zostałyśmy przewiezione do więzienia w Fordonie, tam już siedziałyśmy w gronie “politycznych”.
– Na szczęście nie trwało to długo.
– Moja mama po procesie natychmiast skontaktowała się z mecenasem Mironem Kołakowskim. Mecenas, były poseł “Znaku”, robił wszystko, bym możliwie szybko wyszła na wolność. Wystąpił o rewizję do Sądu Najwyższego, napisał o ułaskawienie do Rady Państwa. I starał się na podstawie zaświadczeń lekarskich o uzyskanie, choćby czasowej, przerwy w odbywaniu kary. To mu się udało. W marcu 1982 r. byłam już na wolności. Przerwa w karze do czerwca. Bym nie musiała wracać do więzienia mecenas ulokował mnie w szpitalu w Krakowie. Przez dziewięć miesięcy musiałam nosić nogę w gipsie. Starania adwokata przyniosły pozytywny efekt. Przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński raczył mnie ułaskawić, kilka tygodni później powiadomiono mnie jeszcze, że objęła mnie amnestia. Dodam, że w latach 90-tych dostałam z sądu jeszcze jedno pismo – decyzję o rehabilitacji. Trzy różne decyzje w sprawie jednego wyroku otrzymanego za przepisanie ulotki na maszynie. To dla mnie miara absurdu, to dowód śmieszności sądownictwa PRL.
– Odzyskałaś wolność, ale utraciłaś pracę w bibliotece.
– Stefan Połturzycki, dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego, powiedział, że dla takich jak ja nie ma miejsca w instytucjach kultury. Nie pomogło nawet wstawiennictwo sekretarza PZPR. Zostałam pozbawiona możliwości pracy w bibliotece. I praktycznie także i w innych zakładach. Kilka miesięcy szukałam pracy. Wszędzie niby były wolne miejsca, wszędzie chcieli pracowników. Ale jak zobaczyli w dokumentach – skazana z mocy dekretu o stanie wojennym – szansa na pracę się kończyła. Na szczęście nie zawiodła solidarność. Ta z małej i z dużej litery. Ze związku dostawałam zapomogę. Moje koleżanki z biblioteki składały się na pomoc dla mnie. To była prawdziwie wielka pomoc, to było dobro, za które nie sposób się wypłacić. Czuło się dzięki temu, że człowiek nie jest sam. Że wokół ma przyjaciół. Dopiero po kilku miesiącach udało się znaleźć stałą pracę w biurze częstochowskiego Związku Piłki Nożnej. Prezesem był Leszek Tazbir, sam miał doświadczenia ze stanu wojennego. Jak usłyszał o moich problemach powiedział dosadnie, że ma w d… SB i przyjął mnie do pracy. Niestety, nie na długo. Ośmieliłam się pójść na proces Zbyszka Muchowicza, SB zrobiła z tego aferę. I znów musiałam szukać… Dzięki koledze z “Sienkiewicza” trafiłam do biura Ludowych Zespołów Sportowych. Z LZS przeniosłam się do Ośrodka Doskonalenia Kadr Medycznych. Dowiedziałam się, że będą tam organizować bibliotekę. Szef ośrodka dr Ireneusz Kaflik okazał się przemiłym człowiekiem. SB miał w tym samym miejscu co pan Tazbir. Bardzo dobrze pracowało się z nim; myślę, że i on był zadowolony z tego jak zorganizowałam mu bibliotekę.
– A do biblioteki wróciłaś w 1989?
– Cały czas utrzymywałam kontakt z koleżankami z pracy. Już w 1988 r. dawano mi do zrozumienia, że mogę wrócić. Ale ambicja nie pozwoliła mi ubiegać się o prawo rozpoczęcia tam pracy na nowo. Dopiero w 1989 r. Sejm wydał ustawę przywracającą pracowników zwolnionych w stanie wojennym. Poinformowałam więc dyrektorkę biblioteki wojewódzkiej, że wracam. I zostałam pracowniczką w czytelni czasopism. Było to w grudniu 1989 r.- Pół roku później zostałaś radną – przewodniczącą komisji kultury.
– To konsekwencja mojego zaangażowania w “Solidarność”, a w 1989 r. w prace Komitetu Obywatelskiego. Byłam kandydatką KO “Solidarność”, startowałam w Śródmieściu, uzyskałam dość duże poparcie wyborców. Nie było komisji kultury. Była wspólna komisja edukacji i kultury. Był w pierwszej kadencji układ w Radzie sprzyjający nowemu spojrzeniu na rozwój kultury lokalnej. Wierzyliśmy w samorządność, w to, że społeczeństwo lokalne ma obowiązek opieki nad własnym dorobkiem kulturalnym.
– Na początku miasto nie posiadało instytucji kulturalnych takich, jak: muzeum, filharmonia, BWA, biblioteki.
– Instytucja samorządowa promująca kulturę była dla nas konieczna. Uważaliśmy, że to niezbędne narzędzie, by cokolwiek zrobić. Trzeba było wybrać dyrektora oceniając jego program działań i proponowany program działań instytucji. Są to dwie różne sprawy, które muszą ze sobą współbrzmieć.
– I tak powstał Ośrodek Promocji Kultury “Gaude Mater”.
– Pierwszy festiwal “Gaude Mater” zorganizowała Filharmonia z inicjatywy Krzysztofa Pośpiecha. Uznaliśmy, że ten festiwal, to doskonała forma promocji Częstochowy na zewnątrz. Filharmonia ma swoje zadania, swoje tradycje. Festiwal potrzebował mocnych korzeni związanych z miastem. OPK “Gaude Mater” nie miało być jednak tylko biurem festiwalowym. Od początku myślenie o własnej instytucji kulturalnej zakładało wizję wielopłaszczyznową – uwzględniającą także promocję twórczości plastycznej, literatury. To miało być miejsce przyciągające ludzi młodych. I tak się stało. Ośrodek “Gaude Mater” całkowicie spełnił nasze oczekiwania. Ten sukces, to zasługa jego dyrektorki Małgorzaty Nowak.
– Drugim nurtem waszych działań było tworzenie systemu mecenatu miasta nad kulturą.
– Naszą ideą było, by zdolni częstochowianie swoją aktywnością wzmacniali Częstochowę. Konieczne było stworzenie naszym twórcom takich warunków, by chcieli tu pracować. Mecenat miasta to także wsparcie dla przygotowywanych przez różne instytucje wydarzeń kulturalnych. Niewątpliwie takim dużym wydarzeniem była wystawa grafik Bruno Schulza, pierwsza tej rangi wystawa w Częstochowie.
– Dążyliście także do przejęcia instytucji kulturalnych. Czy mieliście jakąś wizję ich rozwoju?
– Miasto przejęło filharmonię, muzeum i inne instytucje dopiero po zmianie ustaw. Nam zależało, by stało się to jak najszybciej. Przeciw temu był silny opór – nawet w mojej bibliotece. Dyrektorzy obawiali się kontroli radnych, obawiali się także zbyt dużej samodzielności. Bo samodzielność, to odpowiedzialność. Dyrektor musi wykazać się zarówno jako kreator, jak i realizator. A z tym różnie bywa.
– W 1994 r. nie startowałaś w wyborach samorządowych. Powiedziałaś, że twoim marzeniem jest wyjechać i hodować pszczoły…
– To był bolesny okres w moim życiu. Ciężka choroba męża zakończona jego śmiercią. Marzyłam o spokoju. Hodowla pszczół – tak, w ciszy, ekologicznie, w oderwaniu od męczącej rzeczywistości…
– Okazało się jednak, że nie sposób się oderwać od działań społecznych. Wycofałaś się z Rady, ale nadal byłaś stałym członkiem Komisji Kultury, przewodniczyłaś Radzie Dzielnicy Śródmieście, pracowałaś w Lidze Miejskiej i Fundacji Samorządna Częstochowa.
– Kto chce pracować społecznie temu bezrobocie nie grozi. Chciałam się dzielić z ludźmi swoim doświadczeniem. W Radzie Dzielnicy – staraliśmy się, by radni miejscy uwzględniali potrzeby Śródmieścia. Z Ligą Miejską udało nam się zorganizować szereg działań ważnych dla miasta, na przykład kwestę na cmentarzach na rzecz ratowania zabytkowych grobowców. Dzięki ofiarności społecznej udało nam się już uratować 5 pomników – 2 na cmentarzu św. Rocha, trzy na Kulach. W Fundacji Samorządna Częstochowa od pięciu lat jestem prezesem. Organizujemy kursy i szkolenia z zakresu prawa, podatków itp. zagadnień potrzebnych w pracy samorządowcom. Odpisy z wpłat na szkolenia pozwalają nam dofinansowywać różne formy działań społecznych. W tym roku mogliśmy wysłać 17 dzieci z ubogich rodzin, ufundować trzy stypendia dla uczniów z liceum plastycznego, muzycznego i samorządowego. Dla liceum samorządowego kupiliśmy parę lat temu tzw. fantoma do nauki ratowania życia w czasie wypadku, Zespołowi Szkół Specjalnych z ulicy Krótkiej pomogliśmy w zakupie rowerów treningowych, a szkole muzycznej – instrumentu. Nasza fundacja wspomogła także wydanie książek Andrzeja Gały o najnowszej historii. Jak sądzę, to co robię przydaje się miastu.- A plany na przyszłość? Czy wrócisz do polityki, będziesz startować w wyborach samorządowych?
– W polityce jestem. Pełnię funkcję wiceprzewodniczącej Ligi Miejskiej i wiceprzewodniczącej miejskiej organizacji RS AWS. Na bezrobocie w działalności społecznej nie narzekam. Pracuję w bibliotece i to też sprawia mi dużą satysfakcję. Zostać znów radną? I chciałabym, i nie. Przyznam się, kusi mnie coś innego. Może spróbuję swoich sił w pisaniu, chodzą za mną ciekawe pomysły.
– Dziękuję za rozmowę.

JAROSŁAW KAPSA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *