Zagrobelny nie spoczywa na laurach


ROZMOWY „GAZETY CZĘSTOCHOWSKIEJ”

W marcu ukazała się czwarta płyta Łukasza Zagrobelnego „Zagrobelny symfonicznie”. Artysta udzielił nam wywiadu, w którym zdradza kilka sekretów swojego życia.

Jak to się stało, że dyrygent chóralny zaczyna karierę wokalną i w krótkim czasie zna go już cała Polska?

– Nie w takim krótkim czasie, pracowałem na to parę ładnych lat. W tym roku mija dokładnie piętnaście lat, kiedy przyjechałem do Warszawy i zacząłem swoją przygodę z muzyką. Od wydania mojej pierwszej płyty minęło sześć lat. To jest ciężka praca, bardzo konsekwentna przede wszystkim, to droga z której nie można zbaczać, trzeba dążyć do tego, co się założyło.

Czy wykształcenie determinuje Pana ścieżkę artystyczną?

– Moje wykształcenie, to po części przypadek i patrząc na mój przykład nijak się ma do tego, czym się teraz zajmuję. Moje wykształcenie nie determinuje ścieżki artystycznej, nie musi tez wcale oznaczać, że jestem lepszym wykonawcą od ludzi, którzy śpiewają na scenie i nie mają wykształcenia muzycznego.

Tak na poważnie Pana droga wokalna zaczęła się chyba od koncertu debiutów w Opolu w 1999 roku. Czy ten moment uważa Pan za przełomowy w swojej karierze? Czy dał on szansę pełnego rozwinięcia skrzydeł artystycznych?
– Na pewno to był bardzo ważny dla mnie krok, ponieważ pierwszy raz wystąpiłem przed olbrzymią dla mnie wtedy publicznością. Był to koncert transmitowany przez telewizję i miałem świadomość, że ogląda mnie parę milionów ludzi. Nie należał do moich najszczęśliwszych występów. Wybrałem sobie dosyć trudną piosenkę, którą zaśpiewałem delikatnie mówiąc niezbyt doskonale. Koncert prowadziła Natalia Kukulska, która zaprosiła mnie później do występów u niej w chórkach. Ten koncert zobaczył również ówczesny kierownik teatru muzycznego Roma, który zaprosił mnie na przesłuchanie do musicalu „Miss Saigon” i od tego naprawdę zaczęła się moja zawodowa przygoda z muzyką.

Co chciał Pan udowodnić zgłaszając się do programu Idol w 2003 roku? Miał Pan przecież już na koncie kilka sukcesów estradowych w Teatrze Roma.
– Przede wszystkim chciałem, żeby poznała mnie szeroka publiczność. Chciałem zaistnieć w świadomości nie tylko tej wąskiej, teatralnej publiczności, ale świadomości milionów Polaków. To było też moje pierwsze zderzenie z tak dużą produkcją telewizyjną, tym jak wygląda realizacja takich programów. Wtedy różniły się one od dzisiejszych. Wydaje mi się, że większy nacisk kładło się przede wszystkim na muzykę i na osobowości muzyczne, a nie na wybór ludzi, którzy nie są dobrymi wokalistami, ale ciekawymi postaciami medialnymi.

Idol był chyba dość przykrym doświadczeniem, trochę jak zimny prysznic. Widzowie przecież nie zaakceptowali Pana. Z jakimi wnioskami opuszczał Pan program?

– Dużo w Idolu nie zwojowałem, ale doświadczenie zostało. Widzowie nie zaakceptowali mnie na moje własne życzenie, bo zachowałem się jak ostatni cymbał przekonany o swojej absolutnej doskonałości. Myślę, że każdemu taki kubeł zimnej wody jest potrzebny, bo to ważna lekcja. Kiedy się jest w tym zawodzie, trzeba być pokornym, trzeba słuchać ludzi, którzy są mądrzejsi, mają większe doświadczenie.

Może jednak udział w Idolu nadał tempo pana karierze. Po nim zaczęły się ważne dla Pana realizacje: Rok 2007 – płyta „Myśli warte słów”, rok 2008 – hit „Nie kłam, że kochasz mnie” nagrany z Eweliną Flintą (film pt. „Nie kłam kochanie”). Później ukazał się Pana album „Ja tu zostaję”, który pokrył się złotem w niespełna miesiąc po premierze. Może jednak Idol to był strzał w dziesiątkę, może pomógł spełnić sen o sławie i karierze?

– Przerwa między 2007 rokiem a Idolem była dosyć spora. Przymierzałem się do tego, żeby nagrać solową płytę z pełną odpowiedzialnością, z pełnym zaangażowaniem. Idol nie miał raczej wpływu, bo minęło zbyt dużo czasu. W swoim życiu spotkałem ludzi, którym się spodobałem, którzy napisali mi dobre piosenki, a potem pomogli je wydać, i z którymi pracuję do dzisiaj. Trafiłem na dobry moment, zostałem „kupiony” i kariera potoczyła się dalej.

Do sławy dochodzi się ciężką pracą, ale nie ukrywajmy, często ani talent, ani trud, nie pomagają, gdy brakuje protektora. Czy ma Pan ojca swojego sukcesu? Może „matkę”, wszak to łowczyni talentów Elżbieta Zapendowska jako pierwsza wyłowiła Pana z tłumu początkujących wokalistów.

– Na pewno Elżbieta Zapendowska nie jest matką mojego sukcesu. Przyjaźnimy się prywatnie. Uczyła mnie śpiewać, teraz też do niej przychodzę z moimi nowymi piosenkami, także na konsultacje wokalne. W zawodowym pojęciu nie pomogła mi i zresztą bardzo dobrze, bo przyjaźń i koleżeństwo są absolutnie bezinteresowne. Ela oczywiście dała mi warsztat wokalny, dała mi pojęcie o tym jak się powinno śpiewać, jak się prezentować na estradzie. Elżbieta jest dla mnie bardziej pomocą mentalną i bardziej służyła mi przyjaźnią, niż pomocą w karierze zawodowej.

Najnowsza płyta „Łukasz Zagrobelny – symfonicznie”, to już czwarta Pana płyta. Stwierdził Pan, że jest ona spełnieniem kolejnego muzycznego marzenia. Dlaczego ma ona takie szczególne znaczenie?

– Dlatego, że przede wszystkim jest to wydawnictwo live. To rejestracja koncertu, który odbył się we wrześniu 2012 r. z udziałem Polskiej Orkiestry Radiowej. Marzyłem od dawna, żeby zaśpiewać swoje piosenki z towarzyszeniem olbrzymiej orkiestry, bez elektronicznych instrumentów, nawet bez wspomagania się chórkami. Na płycie jest tylko orkiestra, mój głos i głosy moich gości, którzy pojawiają się w trzech utworach. Chciałem wydać płytę, która odwoływałaby się do takiej pięknej tradycji, która istniała w Polsce, że płyty nagrywało się z orkiestrami. Tak było w latach 50. i 60, że artyści przychodzili do studia, tam czekała na nich orkiestra i nagrywało się od początku do końca, nie fragmentami.

Czym, według Pana, ta płyta różni się od pozostałych?

– To zupełnie inna sytuacja niż nagrywanie płyty w studio. To rejestracja tego, co się stało tego wrześniowego wieczoru – wszystkich emocji, które wtedy we mnie były i tej energii, która wisiała wtedy w powietrzu i która biła od publiczności. Płyta nagrana w studio pewnie byłaby wycyzelowana, doskonała pod kątem wokalnym, ponieważ nagrywałbym partie wokalne aż do skutku. Ta płyta to przykład grania żywej muzyki.

W koncercie zarejestrowanym na płycie gościnnie wystąpiły trzy uznane artystki polskiej estrady: Grażyna Łobaszewska, Natalia Kukulska i Karolina Kozak. Jaki był klucz ich wyboru?

To są artystki bardzo dla mnie ważne. Z utworem Pani Grażyny Łobaszewskiej „Może za jakiś czas” przyjechałem kiedyś do Opola. Tak pokochałem ten utwór, że zacząłem śledzić karierę Pani Grażyny, która jest znakomitą wokalistką. Kiedy rozpoczęły się nagrania do mojego trzeciego albumu studyjnego „Ja tu zostaję”, bardzo chciałem, żeby ten utwór znalazł się w repertuarze.
Z Natalią Kukulska bardzo się zakolegowalem przez sześć lat naszej współpracy. Pomagała i zachęcała, żebym zrobił poważne kroki w kierunku solowej kariery. Karolina Kozak natomiast bardzo mi pomagała przy nagrywaniu mojej ostatniej płyty. Nie wyobrażałem sobie, żeby ich nie zaprosić do współpracy. To osoby, które są dla mnie bardzo ważne.

Czy nie zabrakło tam Eweliny Flinty?
– Postanowiliśmy sobie 2-3 lata temu, że zamykamy etap wspólnego wykonywania piosenki „Nie kłam, że kochasz mnie” .

Co ze swojego życia zalicza Pan do największych sukcesów?

– Myślę że to, że przez piętnaście lat żyję tylko i wyłącznie z muzyki, że w przeciągu sześciu lat, czyli od kiedy zacząłem solową karierę nagrałem cztery albumy. Sukcesem jest dla mnie to, że nie muszę godzić się na kompromisy, że nagrywam taką muzykę, z którą czuję się świetnie, że mam szczęście do ludzi, którzy mi bardzo pomagają, bez których nie byłbym w miejscu, w którym jestem oraz to że póki co kocham muzykę i muzyka odwzajemnia mi się tym samym.

Ma Pan w swoim dorobku wiele osiągnięć: debiut w Opolu, nagrody: ESKA Music Awards, Publiczności Festiwalu Krajów Nadbałtyckich w Karlshamn, nominację do
Fryderyka, płyty, przeboje. Co jeszcze przez Łukaszem Zagrobelnym?

– W najbliższym czasie czeka mnie na pewno letnia trasa koncertowa, czekają mnie być może koncerty z Orkiestrą Symfoniczną, bo chciałbym powtórzyć ten koncert, który odbył się we wrześniu, no i powoli zaczynam myśleć o kolejnej solowej płycie. Na pewno Łukasz Zagrobelny nie spoczywa na laurach. Żeby pozostać w show biznesie i nie zostać zapomnianym przez publiczność trzeba ciężko pracować.

Czy może zdradzić Pan swoje inspiracje muzyczno-artystyczne?
– Przede wszystkim staram się słuchać wokalistów, którzy dostali dar w postaci pięknego głosu, aczkolwiek nie odsuwam się od nowych rzeczy i nowych wokalistów, którzy pojawiają się na rynku. Słucham mnóstwa płyt z różnych gatunków i znajduję sobie takich artystów i takie wykonania, które mi najbardziej odpowiadają. Uwielbiam stare nagrania czy to polskich, czy zagranicznych wykonawców. Lubię Jamesa Ingrama,, a na drugim biegunie Andrzeja Zauchę, Bryana Adamsa. Bardzo lubię ostatnią płytę Bruno Marsa i albumy zespołu Hurts..

Czy utwór „Ja tu zostaję” był jakimś Pana manifestem?
– Nie, to po prostu jeden z moich ulubionych utworów z mojego trzeciego studyjnego albumu, który zaznaczył się na listach przebojów. To piosenka trochę przewrotna, pochodzi z płyty stanowiącej moją własną rewolucję muzyczną. Zmieniłem styl śpiewania i grania, i dobrze się z tym poczułem.

Czy w Polsce łatwo jest zrobić karierę muzyczną, wokalną?
–- Myślę że i tak, i nie. Stosunkowo łatwo jest zaistnieć na tak zwany jeden raz. Jeśli ma się dobrą piosenkę, to można znaleźć się na listach przebojów, tylko że trzeba być konsekwentnym i nagrywać kolejne, które są równie dobre albo lepsze od tej poprzedniej. Tu w większości przypadków pojawia się problem. Myślę, że jak się ma naprawdę dobrą piosenkę, która trafi w gusta Polaków, dość łatwo jest się przebić, ale problem polega właśnie na znalezieniu dobrego repertuaru.

Co by Pan radził młodych ludziom spragnionym kariery piosenkarskiej? Jak powinni rozpoczynać wspinaczkę do kariery?

– Przede wszystkim ważny jest talent. Talent to jest absolutna podstawa. Jeśli go brakuje lepiej jest zostać dobrym księgowym, prawnikiem, lekarzem niż złym piosenkarzem czy piosenkarką. Potem: warsztat i kształcenie wokalu, praca, ćwiczenia. Trzeba zacząć się pojawiać wszędzie gdzie się da, na festiwalach, na konkursach, nawet w programach telewizyjnych, bo jest szansa, że ktoś zauważy i zaproponuje współpracę, poprowadzi karierę.

Jaką cenę trzeba zapłacić za bycie artystą?
– Ten zawód daleki jest od takich, które dają poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji zawodowej, to zawód absolutnie nieprzewidywalny. Choć mam plany to nie wiem, co będę robił za pięć lat. Ale bycie artystą daje tyle emocji, chwil szczęścia, że to przewyższa inne mankamenty.

A kiedy koncert w Częstochowie?
– Nie mam pojęcia, ale jak tylko się pojawi taka propozycja na pewno zostanie ogłoszona na stronie internetowej i na Facebooku. Z wielką przyjemnością odwiedzę Częstochowę, bo ostatni raz byłem tu chyba cztery lata temu.

Jak postrzega Pan częstochowian i miasto?
– Mnie się Częstochowa kojarzy absolutnie z Jasną Górą. Byłem tu parę razy, w środku lata. To mistyczne miejsce, a widok z wieży jest niepowtarzalny.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała URSZULA GIŻYŃSKA
Współpraca ANNA GAUDY
FOTO: Darek Kawka

r

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *