Meandry losu


Jest sprężysty. Widać, wysportowany. Wojskowa sylwetka, jak mawiały nasze babcie. Marcin Turek, lat 29, (rocznik 1976). Plutonowy, zawodowy wojskowy. Pierwszy Legionowski Batalion Dowodzenia przy Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej im. Tadeusza Kościuszki.

Tu, w 1995 roku, powołano go do służby zasadniczej. Miał 19 lat. Został na zawodowego. Wojsko było jego marzeniem. Przyznaje, że trochę ze strachu. Przed bezrobociem, ale także przed okrucieństwem, bezwzględnością i brutalnością własnego ojca. Marcin jest ambitny. Będąc w wojsku skończył technikum ekonomiczne. Zdał maturę. Nie uznawał hasła komunistów: nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera. Skończył jeszcze Szkolę Łączności w Zegrzu. Otrzymał stopień plutonowego. Stał się wysokiej klasy specjalistą – radiotelegrafistą i radiooperatorem. Nie było radiostacji, której nie umiałby obsłużyć. Od najprostszych, po te o zasięgu do 1500 km, a także radiostacji najwyższego wtajemniczenia – radiostacji utajniających. Dlatego był niezbędny w batalionie dowodzenia przy sztabie dywizji. Ze stopniem plutonowego, siedział już na górnej półce w hierarchii wojskowej elity kościuszkowców. Nie policzy, ile razy stał na warcie, ale jedną pamięta dokładnie. W Wielkanoc roku 1997 zgłosił się na ochotnika do trzymania warty przy Grobie Chrystusa w kościele garnizonowym w Legionowie i służył do Mszy św., którą odprawiał ówczesny biskup polowy WP generał Sławoj Leszek Głodź. I druga “warta”, nieco dłuższa. Dla Matki Bożej Częstochowskiej. Była to pielgrzymka Wojska Polskiego na Jasną Górę w sierpniu 1998 roku. Od kościoła św. Anny w Warszawie szło 650 żołnierzy Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Nie zapomni tej warty do końca życia. Tego śpiewu żołnierskiego: “Roty”, “Bogurodzicy”, “Boże coś Polskę”, “Pierwszej Brygady”. Kiedy śpiewali przemierzając pielgrzymi szlak, miejscowi we wszystkich miasteczkach i wsiach płakali. Kiedy dochodzili już do Jasnej Góry Alejami Najświętszej Maryi Panny, ludzie klaskali, obdarzali kwiatami, wciskali kanapki.
W żołnierce przeplatały się chwile podniosłe, momenty religijne ze zwykłą codziennością. Pewnego razu, na warcie, ledwie obronił się kolbą kałasznikowa przed złodziejami węgla. Po amatorów węgla przyjechały karetki pogotowia. On dostał pochwałę. A potem jako ochotnik pojechał do Srebrenicy w dawnej Jugosławii. W tym czasie odkryto masowy grób sześciu i pół tysiąca muzułmanów, zamordowanych przez Serbów. Po pół roku plutonowy Marcin Turek wrócił do jednostki w Polsce. Przyszedł rok 2002 i radość, że jesteśmy w NATO. – Cieszyłem się ze swoich kwalifikacji. Żołnierz zawodowy, po maturze, ukończona szkoła łączności w Zegrzu, nauka angielskiego – wspomina Marcin. Ale radość okazała się przedwczesna. Zaczęły się redukcje. 30 września 2002 roku wezwał go dowódca, podziękował za wzorową służbę i życzył powodzenia w cywilu. Nie miał pleców i został “odstrzelony” do cywila. Stanął przed ścianą. Powróciły koszmarne wspomnienia z dzieciństwa i widmo powrotu do domu ojca. Wszystko się nagle zawaliło. Kiedy chciał otworzyć drzwi do mieszkania okazało się, że są zmienione zamki. W urzędzie dowiedział się, że ojciec go wymeldował. Napisał podanie o wymeldowanie syna, uzasadniając to faktem, że nie wie co się z nim dzieje od 1995 roku. Podpisali się pod tym wszyscy sąsiedzi. Chyba ze strachu, bo pamiętali, że ojciec był milicjantem, dzielnicowym i mimo, że czasy się już dawno zmieniły, wszyscy się go bali. A przecież wszyscy wiedzieli, że Marcin był w wojsku. Wcześniej ojciec wymeldował jeszcze siostrę. Był dla swoich dzieci bezduszny. W dwa tygodnie po śmierci mamy, w kwietniu 1988 roku, (Marcin miał dwanaście lat) sprowadził do domu przyjaciółkę. Narastała atmosfera szykan, psychicznego terroru, pojawiło się karanie biciem za najmniejsze nawet uchybienie. Włączyła się do tego aktywnie mieszkająca z nimi konkubina ojca. Marcin zaczął uciekać z domu, do rodziny, alarmując o tym, co się dzieje. Z Warszawy wrócił z wujem Krzysztofem, bratem ojca, który ujął się za dziećmi. Przez pól roku było spokojniej, ale potem terror się nasilił. Słyszał ciągle: “ja tu rządzę, a ty gówniarzu masz słuchać i robić co ci każę”. Marcin uparcie odpowiadał ojcu: “mamę miałem tylko jedną i ta pani nie będzie mną pomiatać”. Starego doprowadzało to do szewskiej pasji. Taki koszmar trwał aż do pełnoletności Marcina.
Kiedy pokazywał w szkole ślady pobicia, nauczyciele “urobieni” przez ojca dzielnicowego przecież, stwierdzali, że to jest epizod wychowawczy, konieczny w przypadku rozwydrzonego, młodego człowieka. Ojciec doskonale maskował swoją brutalność, dbał o pozory, a sama jego funkcja – stróża “ludowego porządku” – gwarantowała mu niejako uległość otoczenia. W siódmej klasie Marcin w desperacji ucieka do dziadków do Mstowa. Codziennie dojeżdża do szkoły w Częstochowie. Dziadkowie występują do sądu o odebranie ojcu praw rodzicielskich. Rozprawa ma karykaturalny finał. Ojciec podstawił rzekomych świadków, którzy zeznają przeciw chłopakowi, robiąc z niego w oczach sądu niemal notorycznego przestępcę. Jeszcze raz nad sprawiedliwością biorą górę milicyjne wpływy ojca, który przed sądem wypada kryształowo: porządny obywatel, urzędnik państwowy, milicjant, dbający o dom wdowiec. Marcin dostaje kuratora i pozostaje w piekle domu rodzinnego.
Dziś, kiedy sięga do przyczyn takich zachowań ojca, upatruje je w jego kształceniu. Ojciec w połowie lat siedemdziesiątych skończył szkolę podoficerską MO w Gliwicach. Tam został skażony. Była to szkoła ZOMO i ORMO. Tam wpajali mu nienawiść i podejrzliwość do otoczenia, uczono brutalności, jako metody rozwiązywania kwestii spornych między ludźmi, dyscyplinowania ich i załamywania. Jest jednak coś, co ojcu zawdzięcza. To zamiłowanie do czytania. W domu, w piwnicy, na parapetach, w szafach, na półkach przy ścianach, wszędzie są książki. Ponad pięć tysięcy woluminów. Czytanie jest jak nałóg. Do dziś Marcin “połyka” książki. Zaczynał od szkolnej klasyki: Sienkiewicz, Prus, Kraszewski. Obecnie to: Jack Higgins, Robin Cook, Wołoszański, Erich von Deniken i Norman Davis.
Mając 26 lat, po zwolnieniu z wojska do cywila, nie miał wstępu do domu rodzinnego i wylądował w przytulisku. Ojciec wyrzekł się syna, ale syn nie wyrzekł się ojca… Próbował nawiązać z nim kontakt. Dzwonił z życzeniami świątecznymi, prosił o pomoc w znalezieniu pracy. Zawsze słyszał tylko trzask pospiesznie odkładanej słuchawki. Kiedy spotykają się na ulicy, ojciec przechodzi na druga stronę. Mimo to, Marcin ojcu nie chce mówić źle. Jest jednak w nim ogromny żal i ból. Niezabliźniona tęsknota za utraconym dzieciństwem. Wie, że nie był idealny, ale też wie, że jak każde przeciętne dziecko zasłużył na inne dzieciństwo. Teraz przyszło mu uczyć się życia od początku, bo wojsko oduczyło go samodzielności. Tam był rozkaz i wszystko na rozkaz, i wszystko pod nos: spanie, jedzenie, czyste odzienie.
Wreszcie spotkał człowieka życzliwego. Pan Janusz uczy go murarki i samodzielności. Ma czas na rozmowy z Marcinem. Na coś, czego chłopak w swoim życiu nie zaznał… Broni się jak może przed chorobą bezdomności. Ma nadzieję na odmianę losu. Wie, że mu się to uda. Jest z rodziny długowiecznej. Jego pradziadek, Franciszek Kopytkiewicz żył sto pięć lat. Urodził się w 1844 roku, zmarł w 1949. Służba w wojsku carskim, w Konstantynopolu ponad 10 lat. W wieku 60. lat ożenił się z 19-letnią Antoniną Przyjecką, która dała mu troje dzieci. Prababka zmarła w wieku 49 lat, pradziadek miał wtedy 90 lat, drugi raz się nie ożenił, ale założył w Mstowie Ochotniczą Straż Pożarną.
Patrzę na Marcina, który nie rozstaje się z książką. “Męczy” teraz Normana Davisa, jego dzieło “44” i jest mu wstyd, że prawdę o naszej historii napisał Anglik, że w Polsce nie znalazł się żaden sprawiedliwy i odważny historyk. Że zaparli się prawdy o naszej historii. Tak, jak jego zaparł się ojciec.

PIOTR PROSZOWSKI

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *