13 miesięcy walczyli o wejście do własnego domu


Eksplozja na Kawodrzy

Gdy Jolanta i Marian Zajder z synem Mariuszem chcieli wejść do kupionego ponad rok temu domu przy ul. Motyli na Kawodrzy, zajmujący go były właściciel Bogdan Orlik podpalił na strychu benzynę. Eksplozja wybiła wszystkie okna w pomieszczeniu. Szczęściem nie wybuchła pozostawiona przez desperata również na poddaszu butla z gazem, bo mogło dojść do prawdziwej tragedii. W budynku znajdowało się sześć osób, w tym troje małych dzieci. Czy winnym tego zdarzenia jest tylko człowiek, który już dawno nie powinien tam przebywać? Dlaczego prawo chroni tego typu osobników, którzy z premedytacją, zupełnie legalnie, zajmują nie swoją własność? Czy można było temu zapobiec?

Miłe złego początki
Państwo Jolanta i Marian Zajder zostali poproszeni przez syna Mariusza, który wtedy przebywał w Wielkiej Brytanii w celach zarobkowych, o zakupienie w jego imieniu domu. Po powrocie miał się do niego wprowadzić wraz z narzeczoną. Transakcja była w ramach ich ślubnego prezentu.
Małżeństwo trafiło na ofertę Wandy i Bogdana Orlików w jednej z agencji nieruchomości. Chcieli się oni pozbyć posiadłości w związku z rozwodem. Na początku wszystko przebiegało w miłej atmosferze. Obie rodziny gościły się wzajemnie, utrzymywały normalne stosunki. Nie było problemów z obejrzeniem domu, planowaniem jego urządzenia. Orlikowie zgodnie nie stwarzali żadnych trudności.
Podpisanie umowy przed notariuszem nastąpiło 17 sierpnia 2007 r. Budynek kosztował małżeństwo 275 tys. zł, 125 tys. zainkasował Pan Bogdan. Pani Wanda wyprowadziła się, jej były mąż poprosił o dwa miesiące na znalezienie nowego miejsca zamieszkania.– Wtedy nie widzieliśmy w tym nic dziwnego. Nam się nie spieszyło, bo syn jeszcze nie wracał z zagranicy, więc zgodziliśmy się. Zresztą nasze stosunki do tamtej pory były bardzo pozytywne – wspomina Jolanta Zajder.
Lokal został opuszczony z początkiem następnego miesiąca. Jeszcze 17 września Pan Marian bez problemu wszedł na teren posesji, by dokonać pomiarów pod remont. Kilka dni później przyszedł niespodziewany list od Bogdana Orlika.

Początek walki
– Pan Bogdan napisał, że nie zamierza się wyprowadzać i chce odstąpić od umowy sprzedaży – mówi J. Zajder. Ponownie wprowadził się z nową żoną, która notabene mieszkała z nim już wcześniej, i dwójką dzieci, trzecie było w drodze. W tym czasie B. Orlik zdążył się już wymeldować spod tego adresu. Zmienił zamki w furtce, na podwórku latały groźne psy, budynku pilnowali obcy mężczyźni. W tym momencie rozpoczęła się walka nowych właścicieli o odzyskanie niedawno nabytej nieruchomości.
Państwo Zajder wystąpili do sądu o nadanie aktowi notarialnemu klauzuli wykonalności, poczym skierowali sprawę do komornika celem egzekucji, w postaci eksmisji byłego właściciela. Termin dobrowolnego opuszczenia domu wyznaczono do 21 stycznia 2008 r. Orlik odwołał się, ale sąd nie przyznał mu racji.
Niedługo potem komornik Andrzej Bejm zawiesił postępowanie, orzekając, iż gmina powinna wskazać lokal tymczasowy albo Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej skierować dłużnika i jego domowników do przytuliska. Pani Jolanta z mężem, choć sama była już zameldowana na Kawodrzy, zaczęli działać i dzięki ich staraniom wyznaczono dwa tego typu miejsca. Były właściciel jednak ich nie zaakceptował.
Tym razem odwołanie złożyli poszkodowani nabywcy nieruchomości. Jednak sąd nie przychylił się również do ich skargi, wskazując, że przepisy Kodeksu postępowania cywilnego wykluczają obecnie w ogóle eksmisję „donikąd” oraz nakazują zorganizowanie lokalu tymczasowego, gdy opróżniony ma być lokal służący zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych dłużnika. Choć zaznacza też, że normy te sprawiają trudności interpretacyjne, a w tym przypadku doprowadziły do sytuacji niecodziennej. W uzasadnieniu postanowienia czytamy: „(…) Ochrona zatem objęła wszystkich dłużników, niezależnie od przyczyny, jaka legła u podstaw ich obowiązku, dotyczy także osób, które lokal zajmują samowolnie czy też wobec których orzeczono eksmisję z powodu znęcania się nad rodziną. Nie sposób zauważyć, że państwo, które ustanawia tak wysokie standardy ochrony osób eksmitowanych, powinno zapewnić możliwość ich realizacji. (…) Dochodzi do paradoksalnej sytuacji, że osoba odmawiająca opuszczenia nieruchomości czy lokalu mieszkalnego (który np. wcześniej sprzedała i otrzymała zapłatę) jest objęta ochroną kosztem wierzyciela, który de facto traci na nieokreślony czas możliwość wykonywania swego prawa własności. Na to jednak organ egzekucyjny nie ma żadnego wpływu (…).
W tym samym orzeczeniu sąd nakazuje jednak komornikowi prowadzenie dalszych czynności, jako że lokale wskazane zostały.

Poseł interweniuje
Mimo znalezieni mieszkań zastępczych, Orlikowi nie było w głowie wyprowadzenie się. Oba nie uzyskały jego akceptacji. W związku z kolejnymi komplikacjami na drodze do odzyskania swojej własności państwo Zajder zwrócili o pomoc do posła Prawa i Sprawiedliwości Szymona Giżyńskiego. Parlamentarzysta wystosował pismo do prezesa Sądu Rejonowego w Częstochowie Ryszarda Myrdy z wnioskiem o objęcie nadzorem postępowania komorniczego. Odpowiedź była odmowna, sędzia, jak argumentował, nie dopatrzył się podstaw do „objęcia postępowania w tej sprawie specjalnym nadzorem ani tym bardziej wyciągania konsekwencji służbowych”, gdyż strony nie złożyły do niego osobiście żadnych skarg.
Poseł Giżyński, wspólnie z posłanką Platformy Obywatelskiej Haliną Rozpondek, poinformował o całej sytuacji również ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Jak się dowiedzieliśmy, trwa postępowanie wyjaśniające.
Jednak problem był nadal. Państwo Zajder niejednokrotnie przychodzili po dalsze rady do dyrektor biura poselskiego Grażyny Matyszczak. Szymon Giżyński poprosił o interwencję miejskiego radnego z Prawa i Sprawiedliwości Marka Domagałę. W związku z tym, że w normalnym trybie wyznaczenie tymczasowego mieszkania przez gminę trwa siedem – dziesięć lat, rajca zwrócił się bezpośrednio do prezydenta Tadeusza Wrony. Wniósł o maksymalne skrócenie terminu oczekiwania, wskazując, że „nieudolność organów Państwa w tej sprawie jest porażająca”. – I udało się. W ciągu siedmiu dni dostałem pismo o przeznaczeniu na ten cel lokalu o powierzchni 30 m kw. w kamienicy przy AL. NMP – twierdzi M. Domagała.
Ale kuriozum trwało. Okazało się, że kolejną niedogodnością uniemożliwiającą wykonanie komornikowi Andrzejowi Bejmowi egzekucji na Orliku były znajdujące się na posesji psy. – Nie wiedział, co z nimi zrobić – przytacza z niedowierzaniem radny. – Z powodu nieletnich dzieci wystąpił również do sądu rodzinnego, co zabrało kolejny miesiąc czasu – dodaje J. Zajder.

Thriller medyczny na finał
Pomimo przedłużających się i wciąż nowych problemów formalnych w końcu doszło do ustalenia pierwszego terminu egzekucji na 25 września br. Do eksmisji jednak nie doszło. Komornik Bejm przedstawił pismo biegłego sądowego z zakresu medycyny, że ze względu na poważny stan zdrowia dłużnika opuszczenie przez niego nieruchomości jest niewskazane. Potwierdziła to obecna na miejscu lekarz z pogotowia.
Kolejna próba eksmisji została ogłoszona na 24 października. Tym razem, oprócz wierzycieli i komornika, wokół posesji zgromadzili się policjanci, straż pożarna oraz ekipa telewizyjna. Państwo Zajder postanowili zapiąć wszystko na ostatni guzik. Przybył również, poinformowany przez dyrektor biura posła Szymona Giżyńskiego Grażynę Matyszczak, radny Marek Domagała.
Mimo wszystko wydawało się, że scenariusz sprzed miesiąca powtórzy się. O godz. 8.00 do domu weszli komornik, dwóch policjantów i lekarz Maria Włodawska ze szpitala na Parkitce. – Gdy pani doktor chciała odjechać, zapytałam ją o stan zdrowia Bogdana Orlika. Nie chciała odpowiedzieć, ale przyznała, że nadaje się on do hospitalizacji. Jednak gdy wyszedł komornik, stwierdził, że do eksmisji ponownie nie dojdzie, a przewiezienie dłużnika do szpitala byłoby zagrożeniem dla jego życia. Tak przedstawił opinię doktor Włodawskiej – opisuje pani Zajder. Trzeba nadmienić, że na miejscu obecna była również karetka pogotowia z nowoczesnym sprzętem i czteroosobową załogą.
W tym momencie wtrącił się radny Domagała. – Sytuację uważałem za skandaliczną. Nie było żadnego powodu, żeby do eksmisji nie doszło. Jeżeli dłużnik był tak ciężko chory, należało go przewieźć do szpitala i w tym czasie lokal opróżnić. Zapytałem komornika wprost, czy to on decyduje o przeprowadzeniu eksmisji czy lekarz. Poprzepychaliśmy się mocno na słowa – relacjonuje.
Państwo Zajder w końcu zdecydowali się sami wejść na teren posesji i poprosili ślusarza o przepiłowanie zamka w furtce. Gdy ten zabrał się do pracy, nagle doszło do eksplozji na dachu domu. Zgromadzeni stali osłupieni, naokoło leżały odłamki szkła z powybijanych okien, z których unosiły się kłęby dymu. Strażacy od razu przystąpili do działania.
– Najbardziej byłem zdumiony zachowaniem policjantów. Stali i nie interweniowali. Zapytałem czemu, skoro wewnątrz jest sześć osób, w tym trójka małych dzieci. Odpowiedzieli, że przecież nie ma żadnych krzyków. Ja im na to, że właśnie to mnie najbardziej martwi. Później się okazało, że czekali na brygadę antyterrorystyczną, ale taka bezczynność i tak była niedopuszczalna – przytacza M. Domagała.
– Przyjechało mnóstwo ludzi z różnych instytucji i urzędów, prokurator. Gdy pojawili się antyterroryści, państwo Orlikowie wyszli z domu i udali się jak gdyby nigdy nic do sąsiadów – mówi pani Jolanta. Bogdana Orlika zatrzymano na miejscu, później został tymczasowo aresztowany na trzy miesiące. Grozi mu do dziesięciu lat więzienia za spowodowanie zagrożenia dla życia i zdrowia wielu osób. Jego żona odmówiła zajęcia mieszkania przy Al. NMP, została odwieziona do Ośrodka Interwencji Kryzysowej przy Rejtana. Dopiero po zakończeniu akcji komornik przystąpił do czynności związanych z eksmisją.
Sam wybuch był spowodowany podpaleniem przez Orlika benzyny na poddaszu. Szczęściem nie doszło do eksplozji znajdującej się w pobliżu butli z gazem. – Gdy przybył płk Stanisław Słyż z Wydziału Zarządzania Kryzysowego, Ochrony Ludności i Spraw Obronnych Urzędu Miasta, stwierdził, że gdyby to się stało, mogły być ofiary śmiertelne – twierdzi M. Domagała. Skończyło się na ranach powierzchownych jedynie u samego sprawcy.
Jednak sprawie należałoby się przyjrzeć szerzej. Czemu przedmiotowe postępowanie eksmisyjne trwało tyle miesięcy? I jak przy obecności tak wielu służb mogło w ogóle dojść do tak dramatycznego finału? – Zdesperowany, stary człowiek przez długi okres czasu grał na nosie wszystkim władzom. Naraził na szkodę wielu ludzi. Bezczynność organów zastanawia. Moim zdaniem takimi sprawami powinna zajmować się prokuratura – konkluduje radny Domagała.

Niepewności ciąg dalszy
Mimo że nareszcie państwo Zajder odzyskali kupiony ponad rok temu domu i nawet rozpoczęli w nim prace remontowe, strach przed kolejnymi, możliwymi zdarzeniami ich nie opuszcza. – Nadal bardzo się boimy. Podczas czynności eksmisyjnych pani Aneta chodziła za nami i po cichu groziła, zastraszała. Słyszeliśmy, że pochodzi ona z nieciekawego środowiska i przechwalała się jakich to nie ma znajomości. Pan Orlik również nie ukrywał, że był ORMO-wcem – przyznaje z lękiem w głosie pani Jolanta.

Tadeusz Dołęga

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *