“Ten zawód powinno się wykonywać z pasją i z powodu pasji.” Wywiad z Agnieszką Łopacką, aktorką częstochowskiego Teatru im. Adama Mickiewicza


Aktorzy Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie to nierzadko wszechstronnie uzdolnione osoby o szerokim spektrum zainteresowań. Nie inaczej jest w przypadku Agnieszki Łopackiej, aktorki, znanej przede wszystkim ze spektakli “Czyż nie dobija się koni?”, “Mayday” i “Pannonica”. Podczas rozmowy, jaką z nią przeprowadziliśmy, zarówno podzieliła się z nami swoimi doświadczeniami ze wszystkich wymienionych sztuk, jak i opowiedziała o swoich pozostałych pasjach.

Jest Pani częstochowianką?

– Nie, jestem dolnoślązaczką, bo pochodzę ze Świdnicy. Jestem bardzo związana sentymentalnie z regionem Dolnego Śląska, tzn. z samą Świdnicą oraz Wrocławiem. Lubię tam wracać i za każdym razem, gdy tam jestem, czuję się, jakbym korzeniami czerpała substancje odżywcze z tamtej ziemi.

Rozumiem zatem, że Pani rodzinne strony inspirują Panią, czy to w życiu prywatnym, czy to w życiu zawodowym?

– Wydaje mi się, że powrót do dzieciństwa zawsze jest w jakiś sposób inspirujący – zarówno dobrze, jak i źle, w zależności od tego, jakie to dzieciństwo było. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że ja mam dobre wspomnienia, związane ze Świdnicą. Nadal zresztą mieszka tam moja siostra. Kiedy jadę tam, czuję, że jest troszeczkę inaczej – ożywają wspomnienia z dzieciństwa i dawne pasje. Lubię spędzać tam czas i cieszyć się tamtą energią.

Jak to się stało, że zainteresowała się Pani aktorstwem?

– Odkąd pamiętam, bardzo lubiłam czytać. Nauczyłam się czytania dość wcześnie, bo już w wieku 2 lat. W przedszkolu byłam prowadzona do innych grup, żeby dzieciom poczytać bajki. Mnie samą literatura wręcz pochłaniała. Bardzo lubiłam czytać wierszyki i wcielać się w postaci księżniczek – przebierać się za nie i je odgrywać. W przedstawieniach przedszkolnych występowałam dużo i chętnie. Ponadto często znałam na pamięć role moich koleżanek i kolegów, więc jeśli kogoś zabrakło, np. z powodu choroby, łatwo było zrobić zastępstwo, ponieważ ja to wszystko umiałam. Cieszyły mnie występy. Pamiętam też, że oglądałam popularny wówczas serial Pippi Långstrump i wmawiałam wszystkim moim koleżankom, że to właśnie ja gram główną bohaterkę. Opowiadałam im nawet jakieś zdarzenia z planu filmowego, które podsuwała mi – niewątpliwie bujna wówczas – fantazja! (śmiech)

A jak trafiła Pani do częstochowskiego teatru?

– Skończyłam wtedy szkołę filmową w Łodzi – to była jedyna szkoła, do której zdawałam i miałam szczęście dostać się za pierwszym razem. Był to zarazem czas, kiedy w środowisku aktorskim panowało powszechne przekonanie, że zagranie w reklamie lub serialu jest skalaniem idei powołania aktorskiego i że powinno się grać wyłącznie w najlepszych teatrach i u najlepszych reżyserów. Z jednej strony taki idealizm jest potrzebny, żeby nie zatracić tego, co ważne w tym zawodzie, zwłaszcza w natłoku komercji i bylejakości, z drugiej, w tamtym czasie trochę hamował nam możliwości rozwoju. Z tego też powodu bezpośrednio po studiach z mojego roku dostał się do teatru jedynie pewien kolega, który dostał propozycję współpracy w teatrze w Zakopanem oraz ja. Sama bardzo chciałam spróbować sił w prawdziwym teatrze – wiedziałam, że to będzie coś innego niż np. odgrywanie mojej matki przez koleżanką w moim wieku. Chciałam też usamodzielnić się finansowo, gdyż moja mama była wtedy bardzo poważnie chora. Wiedziałam również, że powrót do mojej ukochanej Świdnicy nie będzie dla mnie dobry, z tego względu, że nie ma tam zawodowego teatru. Miałam także świadomość, że im szybciej wejdę w życie zawodowe, tym lepiej, z kolei przerwa tuż po studiach mogłaby skutkować tym, że powrót do zawodu byłby trudny, dlatego chciałam zacząć od razu. Dostałam propozycję pracy w telewizji we Wrocławiu jako reporterka, aczkolwiek uznałam, że na to przyjdzie czas, a wolałam wypróbować w praktyce wiedzę i umiejętności wyniesione ze szkoły, innymi słowy – po prostu zająć się aktorstwem. Otrzymałam propozycję od dyrektora Teatru Nowego w Łodzi, który zachwycił się moją rolą dyplomową. Było to o tyle niecodzienne, że w czasie, kiedy byłam na studiach, dyrektorzy już nie zapraszali absolwentów do swoich teatrów, co przedtem było dość powszechną praktyką. Właściwie, to nie do końca było zaproszenie – ja jedynie usłyszałam, że dyrektor był pod dużym wrażeniem mojej roli i za namową moich profesorów poszłam do jego teatru na rozmowę. Na początku powiedział mi, że nie może nikogo zatrudnić, ale kiedy przypomniałam mu, kim jestem – w pierwszej chwili mnie nie skojarzył – stwierdził, że chętnie mnie zatrudni, o ile teatr nie pójdzie do remontu, a takie pogłoski do niego docierały. Remont miałby się wiązać z tym, że cały zespół teatru zostaje zwolniony, w tym on sam. Tak rzeczywiście się stało – dyrektor, Jacek Chmielnik, znany aktor filmowy, wraz z całym zespołem zostali zwolnieni na dwa lata. Ja, mimo to, nadal chciałam realizować swoje postanowienie o jak najszybszym wejściu na drogą zawodową.

Za sprawą polecenia przez mojego profesora dostałam propozycję w teatrze w Koszalinie, ale w gablotce na korytarzu szkolnym wisiało też zaproszenie od Henryka Talara, który pełnił wówczas funkcję dyrektora Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Propozycja ta zainteresowała mnie po pierwsze, ze względu na samą postać Henryka Talara, a po drugie dlatego, że Częstochowa była miastem położonym bliżej mojego rodzinnego domu, w związku z czym zdecydowałam się pojechać na rozmowę. Co prawda usłyszałam wtedy, że dyrektor zatrudnił już ośmioro absolwentów szkół aktorskich, lecz zainteresował się moją osobą i poprosił o ponowny kontakt we wrześniu [wraz z początkiem nowego sezonu artystycznego – przyp. red.]. We wrześniu dostałam propozycję zrobienia dwóch zastępstw za jedną z aktorek oraz wejścia w nowo tworzony wówczas spektakl Lot nad kukułczym gniazdem w reżyserii Łukasza Wylężałka. Tak też się stało i udało mi się dołączyć do zespołu częstochowskiego teatru.

Jedną z charakterystycznych sztuk, w jakich można było Panią zobaczyć w ostatnich latach, jest Czyż nie dobija się koni?. Proszę powiedzieć, jak wyglądały przygotowania do tej sztuki i jakie są Pani wrażenia po zagraniu w niej.

– Bardzo lubiłam grać ten spektakl. Wyreżyserowała go Magdalena Piekorz, która wówczas pełniła rolę dyrektora artystycznego naszego teatru. Znałam jej filmy i dużo sobie obiecywałam w związku ze współpracą z nią, ale z drugiej strony, znałam też pierwowzór filmowy Czyż nie dobija się koni? i wiedziałam, że jest tam tylko jedna istotna rola kobieca i kilka pomniejszych, zlewających się w jeden tłum. Zastanawiałam się więc, jak sobie z tym poradzi pani dyrektor, jednak okazało się, że rozpisała wszystkie role tak, by każdy z aktorów dostał szansę zaistnienia na scenie. Szanse te były mniej więcej wyrównane, natomiast pani Magdalena Piekorz poprosiła nas, byśmy napisali sobie życiorys swojej postaci i wyobrazili ją sobie jako człowieka z krwi i kości. Moim partnerem scenicznym był Robert Rutkowski, a że my od zawsze bardzo się lubiliśmy, to szybko znaleźliśmy wspólny język i zaczęliśmy tworzyć historię pary, biorącej udział w maratonie tańca, o którym zresztą jest ta sztuka. Dopracowywaliśmy to potem na scenie, czy to ustalając słownie, czy to odgrywając jakąś sytuację, a że Magdalena Piekorz była bardzo otwarta i doceniała to, że życie naszych postaci nie kończy się w momencie zejścia ze sceny, wiele z naszych propozycji weszło do scenariusza. Koniec końców rola mojej postaci rozrosła się do jednej z głównych i dużą satysfakcję sprawiało mi, gdy wchodziłam na scenę ze wszystkimi aktorami, a schodziłam jako ostatnia.

Poza tym, bardzo lubię tańczyć. W przeszłości uczyłam się tańca w mojej rodzinnej Świdnicy, ponadto mam uprawnienia instruktora tańca towarzyskiego i narodowego I stopnia. Taniec zawsze był moją wielką pasją, w związku z czym ucieszyłam się, że mogłam zagrać w sztuce, w której odgrywa on istotną rolę, i w której moja umiejętność pracy ciałem bardzo zaprocentowała.

Obecnie można zobaczyć Panią w spektaklach Pannonica i Mayday. Proszę powiedzieć, na czym polega różnica między jednym i drugim, jako graniu w dramacie i komedii?

– Przede wszystkim, Mayday to klasyka farsy. Granie w takiej sztuce nie daje możliwości zgłębienia psychologicznego postaci, ale w zasadzie nie na tym ma ona polegać. Chodzi raczej o to, ile radości daje zagranie w takim spektaklu i o niesienie radości widzom. Bez wątpienia była to najzabawniejsza sztuka, w jakiej było mi dane zagrać. Reakcje publiczności, zarówno tej w Częstochowie, jak i w Teatrze „Bagatela” im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego w Krakowie, gdzie też miałam okazję występować, dała mi możliwość obserwowania, jak ten spektakl się zmieniał w zależności od miejsca, gdzie był grany. Zupełnie jak dwoje dzieci, które, oddzielone od siebie, rozwijają się w diametralnie różny sposób. Granie w tej sztuce w Krakowie było dla mnie o tyle trudniejsze, że mimo faktu, iż była to ta sama sztuka, odróżniały ją dość istotne detale, mające wpływ na jej całokształt. Myślę, że dobrym porównaniem będzie sytuacja, w której kierowca np. taksówki od 20 lat jeździ tą samą trasą i zna ją jak własną kieszeń, a nagle, z dnia na dzień, zostają zmienione zasady poruszania się po niej. I na tym właśnie polega w tym wypadku największe wyzwanie – żeby pozbyć się własnej rutyny i być czujnym. Poza tym jednak Mayday to rozrywka w czystej formie, a za radość, którą dostarczamy ludziom, są oni niezwykle wdzięczni. Zawsze sprawia nam radość, gdy widzowie śmieją się do rozpuku, a jeszcze ciekawiej jest, gdy zdarzają się osoby, które mają tak zaraźliwy śmiech, że nawet, gdy ogół widowni przestaje się śmiać, za sprawą tych osób znów zaczyna. Wtedy i my musimy dokładać dużych starań, by nie dać się porwać tej fali śmiechu.

Co do Pannoniki zaś, to muszę przyznać, że wiele lat czekałam na tego typu rolę. Co prawda w ostatnim czasie miałam okazję zmierzyć się z kilkoma postaciami kobiecymi, jednak Pannonica de Koenigswarter z domu Rothschild jest mi najbliższa. Jest to postać historyczna, zatem spektakl został oparty na jej biografii, a jednocześnie jest to moja wizja tej osoby i jej świata. Ta rola wymaga, by przez półtorej godziny, kiedy jestem na scenie, utrzymać uwagę widza i przybliżyć mu historię kogoś tak fascynującego. Miałam ostatnio przyjemność uczestniczyć w festiwalu „Jazz nad Odrą”, gdzie usiłowałam przekonać organizatorów do tego, by móc włączyć w przyszłoroczną edycję spektakl Pannonica. Przekonałam się wówczas, że nazwisko, które niewiele mówi przeciętnemu zjadaczowi chleba, jest doskonale znane i rozpoznawane wśród jazzmanów. Bo baronowa de Koenigswater była nie tylko prawdziwą mecenaską jazzu, ale także osobą przełamującą wszelkie stereotypy, zarówno jako kobieta, jak i osoba z wyższych sfer. Choć mogła stale żyć w luksusie, potrafiła z wielu wygód zrezygnować na rzecz swojej pasji, samorealizacji i wolności osobistej. Granie tej postaci sprawia mi wielką satysfakcję. Zawsze, gdy tuż przed wejściem na scenę zbieram myśli i koncentruję się, rozmawiam z nią i mówię: „Nica, bądź ze mną”. Lubię sobie wyobrażać, że ona wtedy ze mną jest i że się do mnie uśmiecha. Myślę, że się lubimy. (śmiech)

Poza teatrem ma Pani niemało ról serialowych. Proszę powiedzieć, na czym polega różnica między grą w teatrze, a grą przed kamerą?

– Różnica jest znaczna. Przede wszystkim, gra na scenie, zwłaszcza dużej, wymaga zupełnie innych środków ekspresji. Najprostszym przykładem jest rozglądanie się – na scenie nierzadko muszę obrócić się całym ciałem, by widzowie zorientowali się, że właśnie tę czynność wykonuję, podczas gdy w przypadku filmu wystarczy odpowiednie zbliżenie na ruch gałek ocznych, by widz w kinie to zauważył. Ponadto podczas kręcenia filmu my, aktorzy, mamy założone mikroporty, które rejestrują dźwięk, co bywa zwodnicze, bo coraz częściej słyszę narzekania ludzi, że kiedy oglądają film, nie mogą zrozumieć tego, co aktorzy mówią. Chyba faktycznie czasem zapominamy, że mówienie ciche i w efekcie może nawet bardziej naturalne nie powinno nas zwalniać z mówienia wyraźnego. To prawdziwa sztuka znaleźć balans pomiędzy sposobem mówienia, który odda postać, a zarazem daniem widzowi szansy na zrozumienie tego, co ona mówi. W filmie nie mamy także chronologii zdarzeń, tzn. kręcenie scen jest uzależnione od lokalizacji i tego, jacy aktorzy w nich grają. I tak np. najpierw mogę kręcić scenę śmierci mojego bohatera, a dopiero późnej jego, dajmy na to, wesele. Dużo dłużej również trwa proces tworzenia filmu, choćby przez fakt, że samo przygotowanie do kręcenia pojedynczej sceny zajmuje od godziny do nawet półtorej trzeba dostosować plan filmowy, ustawić światła, poprawić charakteryzację itd. Mamy co prawda do dyspozycji kilka, niekiedy nawet kilkanaście dubli, natomiast nie wszystkie sceny grane są jedna po drugiej. W teatrze mamy tak, że kiedy po zagraniu danej sztuki wrócę do domu i przemyślę sobie, co i jak zagrałam bądź poznam kogoś, kto da mi do myślenia, mogę za każdym razem inaczej zagrać daną postać, zmienić w niej coś bądź ją rozwinąć. W moim wypadku było tak z Pannoniką Rothschild, ponieważ podczas wspomnianego festiwalu „Jazz nad Odrą” poznałam dwie osoby, które znały ją osobiście i które podzieliły się ze mną kilkoma ciekawostkami na jej temat. Dzięki temu jestem w stanie podejść do każdego spektaklu na świeżo i dać z siebie jak najwięcej.

Słuchając Panią, nie mogę nie pozwolić sobie na pewną obserwację, a mianowicie, ma Pani ciekawy głos. Proszę powiedzieć, czy myślała Pani o roli dubbingowej lub byciu lektorem?

– Zajmowałam się już i jednym i drugim – nagrywałam dubbing, ale też byłam lektorem, a nawet pracowałam w radiu i nagrywałam audiobooki. Moja praca głosem zaczęła się jeszcze w czasach liceum, kiedy mój kuzyn założył agencję reklamową. Jako, że byłam pod ręką, byłam pierwszym wyborem pod kątem ich nagrywania. Szybko okazało się, że klienci zwracają uwagę na mój głos i nierzadko prosili, żebym to właśnie ja nagrywała im reklamy. Później, na studiach, dorabiałam sobie poprzez pracę w kilku rozgłośniach radiowych. Najmilej wspominam pracę w Polskim Radiu Łódź, gdzie poznałam kilku starszych, prawdziwych radiowców, którzy nauczyli mnie niejako myśleć dźwiękiem. W tamtym czasie zaczęłam też pracę jako lektor filmowy. W Polsce, niestety, dominuje przywiązanie do męskich głosów i to zarówno w dubbingu, jak i w związku z zawodem lektora, dlatego kobiety czytają głównie filmy dokumentalne – przyrodnicze lub historyczne – i, ewentualnie, zwiastuny filmowe, a ja również nie byłam tu wyjątkiem. Niemniej, bardzo pokochałam pracę z mikrofonem, a moim wielkim niespełnionym – jeszcze – marzeniem jest założenie własnego studia dźwiękowego. Co prawda problemem mogą być kwestie techniczne, ale myślę, że skoro opanowałam jazdę samochodem, to i z programami do nagrywania dźwięku sobie poradzę. (śmiech) Ta praca jest niewątpliwie twórcza i to na każdym polu, w szczególności przy dubbingu, gdzie za pomocą głosu tworzę całą postać oraz przy nagrywaniu audiobooka, gdzie kreuję w zasadzie cały świat przedstawiony. To ostatnie jest o tyle ciekawe, że ta sama książka, przeczytana przez różne osoby, zawsze zostanie przedstawiona inaczej. Zresztą, wraz z kilkoma moimi kolegami z teatru wzięłam kiedyś udział w pewnym eksperymencie, w trakcie którego wszyscy mieliśmy nagrać te same wiersze Juliana Tuwima. I rzeczywiście, okazało się, że każda interpretacja wyszła inaczej, choć pochwalę się, że wyróżnieniem dla mojej było zaproszenie mnie na ogólnopolskie obchody Dni Tuwima, właśnie w roli autorki audiobooków, co stanowi przykład tego, jak odmienny może być odbiór różnych nagrań tego samego tekstu.

Dopytałbym jeszcze o audiobooki – co, poza wierszami Juliana Tuwima, miała Pani okazję nagrać?

– Nagrywałam przede wszystkim klasyczne baśnie dla dzieci. Radość sprawiało mi także nagrywanie całych książek, takich jak Tajemniczy ogród czy Tajemniczy opiekun. Jestem też pomysłodawczynią i reżyserką audiobooka wydanego przez Muzeum Częstochowskie, poświęconego twórczości Haliny Poświatowskiej. Chciałam na nim opowiedzieć jej życie poprzez poezję, ale w taki sposób, jakby poszczególne utwory dopiero co rodziły się w jej głowie pod wpływem różnych okoliczności życiowych. Miałam wielkie szczęście, że pomysłem udało mi się zarazić wybitnych muzyków z Częstochowy, tj. Janusza „Yaninę” Iwańskiego, Mateusza Pospieszalskiego, Cypriana Baszyńskiego oraz Krzysztofa Majchrzaka, dzięki czemu płyta stała się interdyscyplinarnym przedsięwzięciem o różnego rodzaju walorach artystycznych.

Moje następne pytanie będzie nieco podchwytliwe. Mianowicie, gdyby Pani miała wybrać między teatrem a pracą głosem, co by Pani wybrała? I czy w ogóle byłaby Pani w stanie coś wybrać?

– Byłoby to niezmiernie trudne. Generalnie najszczęśliwsza jestem wtedy, kiedy mogę robić różne rzeczy, a jednocześnie, gdy mogę być przy tym twórcza, tymczasem każda ze wspomnianych form ma swoje minusy. Dla przykładu, w teatrze nie zawsze mamy wpływ na to, jakie role i w jakich spektaklach gramy, z kolei nagrywanie np. reklam czasami opiera się jedynie na przeczytaniu nazwy firmy i wymienieniu produkowanych przez nią artykułów. Praca lektora w głównej mierze polega na odczytywaniu listy dialogowej i byciu gdzieś w tle, a podczas czytania audiobooków jestem bardziej sobą, aniżeli wykreowaną postacią. Jednocześnie, każda z tych form oferuje różne możliwości i to właśnie kreatywność, na jaką można sobie przy nich pozwolić, jest czymś, co mnie fascynuje.

Czy w najbliższym czasie możemy się spodziewać jakichś nowych ról teatralnych, filmowo-serialowych bądź związanych z pracą za mikrofonem?

– To zawsze stanowi dla nas, aktorów, wielką zagadkę, ponieważ rzadko kiedy znamy swoje plany do przodu. Zresztą, wychodzę z założenia, że lepiej nie mówić za dużo o planach, które jeszcze nie zostały zrealizowane bądź po prostu są na etapie zamysłu, ponieważ, jak to powiedziała niegdyś moja agentka, dopóki nie ma się podpisanej umowy i nie znajdzie się np. na planie, można spodziewać się wszystkiego, bo w każdej chwili może nastąpić jakaś nieoczekiwana zmiana, choćby i wycofanie się twórców z jakiejś produkcji. To, o czym mogę napomknąć, to działania, związane z Zespołem Szkół Przemysłu Mody i Reklamy im. W.S. Reymonta w Częstochowie. Dzięki otwartości i kreatywności dyrekcji, prowadzę tam kółko teatralne, z którym nawet teraz przygotowujemy adaptację pewnej sztuki, której nazwy na razie nie mogę zdradzić. Realizujemy jednak wiele projektów autorskich, np. „Pszczołę w mieście”, kierowaną do częstochowskich przedszkoli i szkół podstawowych i związaną zarówno z edukacją najmłodszych, jak i założeniem pasieki miejskiej. W czasie tego projektu miałam okazję być autorką scenariuszy i reżyserką, ale także wcielić się w postać ogrodniczki Uli, która zyskała sympatię swoich małych rówieśniczek i rówieśników i wiem, że ten projekt będzie kontynuowany.

A jak w ogóle zaczęła się współpraca ze wspomnianą szkołą?

– Doszło do tego właściwie przez przypadek. Zostałam poproszona o zastępstwo przez kolegę, który musiał zrezygnować z tej pracy ze względu na problemy zdrowotne, a który uznał, że będę do tego najodpowiedniejszą osobą. W istocie, wywodzę się z rodziny o bardzo bogatych korzeniach pedagogicznych, ale sama przenigdy nie chciałam być nauczycielką. Mimo to, prowadzę obecnie zajęcia w szkole i to z fantastyczną młodzieżą, od której sama również się uczę. Przygotowuję nawet swój autorski program, mający na celu obudzenie w nich pewnego rodzaju samoświadomości, ale też nauczenie ich publicznego wypowiadania się i większej kontroli własnego ciała, szczególnie pod kątem mowy ciała. Nie zawsze jestem w stanie im to wpoić, aczkolwiek staram się pokazywać im nowe kierunki rozwoju, dzięki czemu nawet, jeżeli nie staną się wybitnymi mówcami, będą uzbrojeni w wiedzę bądź będą mieli wyrobione pewne nawyki, które zaprocentują w przyszłości.

Co Pani lubi robić w czasie wolnym, tj. takim, w którym nie zajmuje się Pani aktorstwem?

– Mam bardzo dużo pasji, którym oddaję się bez reszty. Na pewno moje ciało ma ogromną potrzebę ruchu. Ten ruch pozwala mi się wyciszyć, poukładać myśli i daje mi dużą satysfakcję. W związku z tym moją pasją są taniec, jazda na rowerze i pływanie. Uwielbiam kontakt z naturą, dlatego regularnie oddaję się długim, minimum półtoragodzinnym spacerom po polach i lasach z moim psem. Już od dzieciństwa mój czas wypełniają także wędrówki po górach. Interesują mnie ponadto ludzie i ich kultura, zarówno pod kątem kultury materialnej, jak i, że tak to określę, kultury wewnętrznej. Z tego powodu zdarza mi się rozmawiać z przedstawicielami różnych zawodów i ludźmi będącymi na różnych szczeblach drabiny społecznej, co nierzadko inspiruje mnie na co dzień. Jestem także wielką kinomaniaczką. Rzecz jasna, korzystam z serwisów streamingowych i mam bogatą płytotekę DVD z filmami w głównej mierze niszowymi, natomiast każda wizyta w kinie stanowi dla mnie wielkie święto. W przypadku Częstochowy jest to OKF „Iluzja”, ponieważ od dziecka mam ogromny sentyment do kin studyjnych. Lubię też czytać. Mam również wielką słabość do muzyki, szczególnie jazzowej. Uczestniczenie w koncertach na żywo i przeżywanie emocji, jakie budzi w człowieku muzyka, jest tym, co mnie pociąga.

Czy swoje pasje bądź miłość do aktorstwa będzie Pani przekazywała swoim dzieciom lub potomkom?

– Myślę, że już je przekazałam. Moja córka od 14. roku życia gra w filmach i serialach – gra w nich tak często, że w wakacje praktycznie nie schodzi z planu filmowego, tylko przechodzi z jednego na drugi. Zresztą, jest w tej chwili studentką II roku Akademii Sztuk Teatralnych im. St. Wyspiańskiego w Krakowie, więc zdecydowanie idzie w kierunku aktorstwa. Mój syn z kolei jest uczniem liceum plastycznego w Częstochowie w klasie o profilu „Multimedia i montaż filmowy”, a do tego w czasie wolnym zajmuje się montażem filmów, w tym teledysków dla raperów. Bierze także udział w różnego rodzaju szkoleniach online i doszkala się zarówno w sztuce montażu, jak i tworzenia efektów specjalnych. Wszystko to sprowadza się do pasji, o której przed chwilą mówiłam – kinie i filmie.

Jak mają na imię?

– Magdalena i Tymon.

Zmierzając do końca – jakich rad udzieliłaby Pani aktorom, którzy dopiero wstępują na ścieżkę zawodową?

– Trudno mi udzielać jednoznacznych rad. Może po prostu, by nie rezygnowali z marzeń i pasji, bo często jest to zawód zbyt okupiony niepowodzeniami, wyrzeczeniami i żmudną pracą, by uprawiać go wyłącznie dla pieniędzy. Ten zawód powinno się wykonywać z pasją i z powodu pasji. I tak samo, jak w przypadku muzyki, pasja znajduje odzwierciedlenie w, że tak się wyrażę, końcowym produkcie, co widz bez trudu wyczuwa. Rad udziela się ciężko o tyle, że rzeczywistość bardzo się zmienia i jeśli już, to możemy mówić raczej o wymianie doświadczeń, a tak się składa, że młodzi aktorzy są bardzo inspirujący również i dla mnie.

Rozmawiał Michał Siciński 

fot.: Justyna Komar

 

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *