Michał Ciura: „Do tej pory żałuję, że tak to szybko się skończyło”


Pierwsze kroki w „czarnym sporcie” stawiał w Częstochowie. W przeszłości reprezentował Polskę w międzynarodowych rozgrywkach w miniżużlu. W tej odmianie speedway’a rywalizował chociażby z Leonem Madsenem. Wróżono mu świetlaną przyszłość także w „dorosłej” jeździe w lewo. Niestety, m.in. problemy osobiste sprawiły, że przedwcześnie musiał zakończyć swoją karierę zawodniczą. Obecnie jest szczęśliwym mężem i ojcem dwójki dzieci. Mowa o Michale Ciurze, byłym jeźdźcu Włókniarza Częstochowa i Kolejarza Opole. Wychowanek „Lwów” udzielił nam wywiadu, w którym opowiada o swoich chwilach, przeżytych na żużlowych torach. Zapraszamy do lektury!

 

Jakie były Pańskie początki z żużlem? Jak się zaczęła u Pana przygoda z tym sportem?

– Można powiedzieć, że od małego interesowałem się motocyklami. Wokół domu – wraz z wiekiem – jeździłem na mniejszych i większych motocyklach. Przeważnie pożyczałem je od sąsiadów. Poza tym lubiłem też pograć sobie w piłkę nożną. W 1995 roku tata zabrał mnie na mecz Rakowa, który – jak dobrze pamiętam – grał wówczas z Widzewem Łódź. Z kolei w 1996 roku przyjechał do nas mój wujek i powiedział do mojego taty: „Jadę na żużel”. Zapytałem się wujka: „Co to jest żużel?”. Odpowiedział mi: „To sport, w których ścigają się na motorach”. Odparłem zatem, że chce jechać choćby nawet następnego dnia. Powiedział, że trzeba się wstrzymać, bo mecz odbędzie się dopiero w niedzielę.

Nastała niedziela i pojechaliśmy. Był to mecz Włókniarza z Polonią Bydgoszcz. Od razu, gdy zobaczyłem stadion, tą całą atmosferę panującą na nim, widowisko, stwierdziłem, że to jest naprawdę fajna sprawa. A jak już wystartowali – po nazwiskach poznawałem choćby Sławomira Drabika czy Janusza Stachyrę – i przejechali obok nas na pierwszym łuku, gdzie siedzieliśmy, spojrzałem na tatę i powiedziałem mu, że chcę jeździć i ścigać się tak jak ci zawodnicy. Tak mnie to wciągnęło, że w 1997 roku razem z kuzynem pojechaliśmy autokarem do Czech na turniej Grand Prix, gdzie jeździł właśnie Sławek Drabik. To sprawiło, że całkowicie zakochałem się w tym sporcie. Tym bardziej chciałem uprawiać żużel i znowu to powiedziałem tacie. Tata jednak wtedy mi mówił: „Póki co nie, bo jesteś za mały”. Ale kolejnego roku, kiedy trenerem w Częstochowie został Józef Kafel, swoją drogą kolega mojego taty, poznaliśmy też Sebastiana Ułamka. Wszyscy panowie – po dłuższej rozmowie – łącznie z moim ojcem, doszli do wniosku, że na początek przyda mi się jakiś mały motorek, abym mógł spokojnie sobie jeździć, rozjeżdżać się. Pojechaliśmy z tatą więc do Bydgoszczy, gdzie od pana Szuby kupiliśmy jeden z pierwszych motocykli miniżużlowych, z silnikiem Wsk (pojemność 125cc).

Zacząłem tym motorkiem jeździć na torze Włókniarza, bowiem wtedy tzw. „minitorów” jeszcze nie było. I już w wieku 10-11 lat zasiadłem na motocykl o pojemności 500cc. Tak czy inaczej byłem jeszcze za mały, żeby dalej próbować jeździć na tym motocyklu. W związku z tym namówiono mnie, abym wrócił do minimotocykla żużlowego i w tym kierunku najpierw się rozwijał. Nadal jednak nie było minitoru w Częstochowie, więc jeździliśmy do Gorzowa, gdzie trenerem był Bogusław Nowak, który, można rzec, wszystkiego mnie nauczył, jeśli chodzi o tajniki miniżużla. Gdy już na dobre się w to wkręciłem, myślę, że dobrze mi szło. Tym bardziej, że niemal od razu w Gorzowie startowałem w różnego rodzaju zawodach. Później jeździliśmy na mistrzostwa Europy razem z innymi chłopakami z reprezentacji Polski.

Aż w końcu udało nam się wystartować w mistrzostwach świata w mini żużlu w duńskim Vojens w 2002 r. Pamiętam, że w Danii ścigałem się z Leonem Madsenem (obecnym liderem Tauron Włókniarza Częstochowa – przyp. red.). Później wyszła inicjatywa, aby wybudować minitor żużlowy w Częstochowie. No i przy udziale ojców, także mojego, zawodników w mini żużlu wybudowano pierwszy tego typu obiekt przy Hucie. Następnie powstał minitor przy ul. Brzegowej, gdzie do tej pory odbywają się wszelkie turnieje. W pierwszych zawodach, które w ogóle na tym obecnym minitorze były zorganizowane, uważam, że zaprezentowałem się udanie. Prawie je wygrałem, lecz w finałowym biegu niestety zaspałem nieco na starcie i ostatecznie zająłem czwarte miejsce. Tak to się wszystko zaczęło.

Licencję na żużel klasyczny zdał Pan w 2004 r. Chodziły głosy, że pomógł Panu w tym Sebastian Ułamek, od którego otrzymał Pan m.in. motocykl. Może Pan to potwierdzić?

– Licencję zadawałem w 2004 r. na torze w Krośnie. Sebastian natomiast bardzo dużo mi pomagał czy to w sprawach sprzętowych, czy też udzielał mi podpowiedzi w wielu innych kwestiach. Co do motocykla, najpierw był on przekazany do Włókniarza. Potem tę maszynę, po Sebastianie, otrzymałem od klubu. Drugi motocykl natomiast kupił mi mój ojciec, również od Sebastiana. Tak więc miałem fajne dwa motory po tym zawodniku. Tak się to u mnie zaczynało w „dużym” żużlu, we Włókniarzu. Później z kolei, gdy rozpocząłem starty w lidze, dostałem już kolejny sprzęt, całkowicie nowe motory. Wręczył mi je pan Marian Maślanka (były prezes Włókniarza Częstochowa – przyp. red.). Pragnę z tego miejsca serdecznie za to mu podziękować, była to niezwykle przydatna pomoc.

Po zdaniu licencji, jeszcze w sezonie 2004, miał Pan okazję zadebiutować w barwach Włókniarza rozgrywkach Ekstraligi. Było to w czasie meczu 7. kolejki (16 maja) przeciwko Polonii Bydgoszcz na torze w Częstochowie. W tym spotkaniu Pan wprawdzie punktów nie wywalczył, ale już wtedy chyba Pan zebrał cenne żużlowe doświadczenie.

– Tak. Wtedy wyglądało to w taki sposób, że trener zdecydował postawić się na mnie ze względu na to, że na treningu przed tym meczem szło mi bardzo dobrze. I już bezpośrednio przed zawodami, w czasie próby toru, czułem się naprawdę super. Ale wyszła wtedy nagła sytuacja. Podczas gdy wyszedłem do przedmeczowej prezentacji, mechanik klubowy, Łukasz Janiec, zmienił mi przełożenie. Jak się okazało, założył mi zębatkę niżej niż wcześniej ona się znajdowała, mimo że prosiłem, żeby nic nie zmieniać. Postanowił jednak coś zmienić z nadzieją, że dzięki temu będzie lepiej. Przebieg tego wyścigu pamiętam, jakby miał on miejsce wczoraj, do tej pory mam to przed oczami. Start był wręcz idealny, a potem ten motor jakby mi „zdechł”. Po momencie startowym już nie byłem taki szybki, choć i tak starałem się gonić rywali. Jednak za bardzo się nie dało, bo mój motocykl nie miał za wiele mocy. Wciąż mam niedosyt, ponieważ ówczesny bieg mógł wyglądać zupełnie inaczej. No i właśnie, dopiero po tym jak wyjechałem z toru, majster powiedział mi, że tzw. „zęba” założył niżej. Ja się zapytałem: „Po co?” (śmiech). Debiut tak czy siak miło wspominam. W tamtym czasie ze strony gości jechali Krystian Klecha i Marek Cieślewicz, a z naszej – oprócz mnie – Michał Szczepaniak. Wiadomo, że mogło być lepiej, ale i tak robiłem co mogłem, zwłaszcza, że – jak to się w żużlowym języku mówi – „siedziałem na kole” Cieślewiczowi, który w tamtym juniorskim biegu był trzeci.

A pamięta Pan może, czy wówczas odczuwał jakąś presję w związku z tym, że – jakby nie patrzeć – dość szybko dostał Pan szansę zaprezentowania się w meczu ligowym? Czy może bardziej przejawiała się u Pana radość, że wreszcie ten debiut nastąpi?

– Mogę powiedzieć, że jedno i drugie. Radość z małą presją. Wtedy jednakże może presja nie była jakaś wielka, bo wcześniej jeździłem na minitorach. Byłem więc do tego już na swój sposób przyzwyczajony. W każdym razie, obojętnie przy jakich zawodach, malutka presja się pojawiała, w brzuchu muchy latały. Myślę jednak, że mimo wszystko można to było traktować, jako dobry objaw, bo chciało się przecież pokazać z jak najlepiej strony. Co do samego debiutu, pamiętam przynajmniej jeszcze jedną miłą rzecz. Chłopaki z naszej drużyny, jak np. Rune Holta czy Sebastian Ułamek, podchodzili do mnie i podtrzymywali mnie na duchu. Rune powiedział mi nawet: „Majki, full gas ” (ang. „Majki, pełen gaz” – przyp. red.). To było kolejne fajne przeżycie, jak wszyscy ci najlepsi zawodnicy wspierali młodego chłopaka, którym wówczas byłem ja, i życzyli tego, bym pojechał najlepiej.

Na stałe do składu Włókniarza Częstochowa wszedł Pan w 2005 r. Przez większą część sezonu tworzył Pan juniorską parę z Mateuszem Szczepaniakiem. Choć startował Pan niemal regularnie w przeciągu całego sezonu i przywiózł trochę tych punktów dla drużyny, to chyba nie do końca wszystko poszło po Pańskiej myśli?

– W sezonie 2005 dostałem nowiutkie motocykle z klubu. Przyszedł pierwszy trening i już na nim przekonałem się, że były one tak szybkie i spasowane, że jak chciałem się „składać”, to one jechały dalej prosto (śmiech). Były to naprawdę super maszyny, ale zawsze miałem jakiś problem z dopasowaniem się. Wiadomo zresztą jak to było i jest nawet na treningach. Jakie zawodnicy mieli wątpliwości co do ustawień przełożeń (do tej pory zresztą tak jest): „Było lepiej, a później nagle jest zupełnie inaczej”. Do tej całej niepewności dochodziła jakaś minimalna presja. Na dobrą sprawę jednak, patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, nie byłem wtedy jeszcze dostatecznie objeżdżony. W związku z tym sam też nie wiedziałem, jak to wszystko spasować. Miałem zaś pomoc oferowaną przez kolegów z zespołu, którzy zawsze coś podpowiadali: „co założyć, jak stanąć odpowiednio na starcie”. Był jednak odczuwalny u mnie ten brak doświadczenia. Przytrafiały mi się też upadki w czasie próbnych jazd. W końcu kiedy przystosowałem się, jak należy, wszystko zaczynało iść do przodu.

Następnie przyszedł czas na sparing z drużyną z Opola, gdzie startowałem m.in. ze Sławkiem (Drabikiem – przyp. red.), który sporo mi pomagał. W tym meczu towarzyskim było już wszystko dobrze. Trzy wyścigi wygrałem, w jednym byłem drugi, a w ostatnim jechałem właśnie ze Sławkiem. Wystartowaliśmy, ja byłem pierwszy, jadąc bardziej po szerokiej, a on drugi bliżej krawężnika. W pewnym momencie podniosło mi jedno koło motocykla, puściłem gaz i plecami uderzyłem o drewnianą bandę (wtedy nie było jeszcze dmuchanych band). Po tym wypadku przez chwilę nie oddychałem, dość mocno mnie przytkało. Jeszcze wcześniej zanotowałem upadek, tyle że całkowicie przed ligą, gdzie miałem wyrwany bark. Zaś po tym wypadku, gdzie miałem problemy z plecami, zamiast chęci do ścigania nagle zaczęły mi przychodzić takie myśli, jak np.: „A może jednak wystartuje, pojadę, jakoś to będzie”. Zacząłem jakby kalkulować. Wówczas nie było tak jak w dzisiejszych czasach, że sami psychologowie chodzą za zawodnikami, nawet po całym parku maszyn, i pytają się: „Co się dzieje?”. Odczuwalna była też presja w związku z zamiarem uzyskania odpowiedniego wyniku, także w lidze. Do tego gdzieś w głowie był minimalny strach. Nie kleiło mi się to w ogóle z jazdą.

Kontynuowałem tak czy inaczej jazdę, rozgrywki ligowe. Wygrałem nawet wyścig juniorski w pojedynku w Zielonej Górze (14. kolejka – przyp. red.), po czym ze łzami szczęścia w oczach wjeżdżałem do parkingu. To było kolejne wspaniałe przeżycie, zwłaszcza, że przywiozłem „trójkę” na wyjeździe. Te wszystkie kontuzje, urazy namieszały mi jednak w głowie. Przez to wszystko popełniało się też błędy w życiu prywatnym. Nie było też za bardzo wtedy konkretnych osób, które mogły się zająć moim stanem psychicznym. Wprawdzie było wokół mnie sporo ludzi, którzy mi pomagali, ale nikomu nie mówiłem, co się tak naprawdę dzieje się w mojej w głowie. I zamiast odpocząć od tego, na spokojnie wszystko sobie to przemyśleć, robiłem coś na przekór. To był kolejny błąd, ale byłem w tamtym czasie młodym życiowo niedoświadczonym człowiekiem. Jeśli chce się być najlepszym, to nie ma miejsca na takie rzeczy w tym sporcie. Tak jak jednak mówiłem, wtedy nie było, jak teraz, czyli pełnego zawodostwa, a w ramach tego odpowiedniego sztabu ludzi, którzy w razie potrzeby mogliby się człowiekiem zająć, by mógł do siebie dojść. Bardzo często przeżywałem momenty, jak coś nie wychodziło, taki byłem i jestem. Ale prawda jest taka, że był to mój pierwszy pełny ligowy sezon. Nie powinienem zatem od siebie czegoś nadzwyczajnego oczekiwać. Nie chciałem przyjeżdżać drugi, trzeci lub czwarty, a wygrywać. Można powiedzieć, że były to moje przyzwyczajenia z minitoru, że tak ma być i tyle. Było niestety inaczej…

Potoczne mówi się, że na końcowy wynik pracuje cały zespół, bez wyjątków. Na pewno więc w jakiś sposób wspomógł Pan w zdobyciu dwóch brązowych medali w latach 2004-2005 przez drużynę „Lwów”. Przyzna to Pan?

– Zawsze starałem się pomagać chłopakom, czy na torze czy poza nim. Przeżywałem też upadki z udziałem kolegów z drużyny. Często Sebastianowi (Ułamkowi – przyp. red.) przytrafiał się pech w postaci upadków, które kończyły się zazwyczaj kontuzjami. Ze swojej strony pomagałem jak mogłem. To co wywalczyłem na torze, poszło na moje konto. Ten pierwszy brązowy medal z 2004 r. może zbytnio się mnie nie tyczył, gdyż wystartowałem tylko w jednym biegu w ciągu całego sezonu. Co do drugiego krążka, który wywalczyliśmy rok później, można powiedzieć, że już tutaj była większa w tym moja zasługa, choć szczerze powiedziawszy też nie jakaś wielka

Odnośnie jeszcze sezonu 2005, przypomina mi się mecz we Wrocławiu, gdzie mieliśmy praktycznie wygrane spotkanie. Nie mogłem sobie darować pewnej sytuacji. W jednym z biegów, bodajże jedenastym, razem z Rune Holtą stanęliśmy naprzeciwko Tomkowi Gapińskiemu; wykluczony w pierwszym podejściu został Jarek Hampel. Ja spojrzałem się na Tomka, nie zauważając jednocześnie, że coś się działo z jego motocyklem, że w zasadzie mu gasł. Dotknąłem przypadkowo taśmy, za co również byłem wykluczony. Tomek to wykorzystał i do następnej powtórki gonitwy wyjechał na innym motorze. I gdyby nie ten mój „ruch”, a byśmy normalnie wystartowali wszyscy w trójkę w drugim podejściu i razem z Rune zwyciężyli w tym biegu obojętnie jakim rezultatem, to najprawdopodobniej zremisowalibyśmy bądź może nawet wygrali cały mecz. Tymczasem przegraliśmy dwoma punktami. Nie ukrywam, że tę potyczkę bardzo przeżywałem i chyba do dzisiaj nie mogę sobie darować tego błędu.

Szukając możliwości dalszego rozwoju, w sezonie 2006 zasilił Pan szeregi Kolejarza Opole. Jednak z pewnością nie tak wyobrażał Pan sobie przejście do tego zespołu. Wystąpił Pan w jednym meczu i do tego w jednym wyścigu, po czym postanowił Pan zakończyć karierę. Dlaczego zdecydował się Pan na taki krok?

– Po zakończonym sezonie 2005, jak już wspominałem, miałem problemy właściwie z samym sobą. Uciekałem tam gdzie nie powinienem. Tak czy siak chciałem przepracować zimę i też to uczyniłem. Jednak motocykle, które otrzymałem z klubu na rok 2005 nie należały już do mnie, w związku z czym przez jakiś czas nie miałem sprzętu. Z racji tego tata kupił mi motor od Sławomira Drabika. Był to dobry sprzęt, lecz trzeba było w niego ładować sporo pieniędzy, a tych brakowało. Natomiast w Opolu jak to wówczas w Opolu. Tam też nie było za dużo pieniędzy, a ja dysponowałem tylko jednym swoim motocyklem. Później ta maszyna padła i za bardzo nie było możliwości, by go odpowiednio wyremontować. I powiem szczerze, że byłem zły na to wszystko. Obraziłem się na ten sport, że nie było pieniędzy, że to się tak działo. Postanowiłem, że kończę z żużlem. Bo jeśli mam jeździć na czymś, co nie działa i tym samym daleko z tyłu za pozostałymi zawodnikami, mija się to z celem. A w Kolejarzu Opole nie miałem zbytnio możliwości się rozwinąć i uznałem, że dam sobie z tym spokój, co później okazało się bardzo moim poważnym błędem. Mogłem przecież inaczej do tego podejść, robiąc sobie choćby rok przerwy. Mógłbym potem zadzwonić do prezesa Mariana Maślanki, porozmawiać z nim, że chciałbym od nowa spróbować sił w żużlu. Jednak, jak wspominałem, byłem młodym człowiekiem, niedoświadczonym życiowo. Po latach stwierdzam, że był to najgorszy błąd w moim życiu. Do tej pory żałuję, że tak to szybko się skończyło…

Po zakończeniu kariery żużlowca odciął się Pan od tej dyscypliny sportowej, czy może pozostał przy niej tyle, że w innej roli?

– Wraz z końcem kariery, ukończyłem szkołę. Później przyszło mi wezwanie do wojska, do którego wstąpiłem. Odbyłem służbę. Po wyjściu z wojska zastanawiałem się: „Co dalej mam robić?”. Ostatecznie zostałem mechanikiem zawodnika Unii Leszno, Adama Kajocha. W jego teamie pracowałem przez rok. Po przepracowanym sezonie wróciłem w rodzinne strony. Poznałem swoją obecną żonę, w której się zakochałem. Chciałem znów odpocząć od żużla, poukładać sobie na nowo życie. Zdecydowałem zatem normalnie pójść do pracy. Trochę pracowałem u rodziców, a później w innej firmie.

Poza tym co słychać u Michała Ciury. Czym były zawodnik m.in. Włókniarza Częstochowa aktualnie na co dzień się zajmuje?

– Jestem stolarzem. Wytwarzam różne rzeczy z drzewa, m.in. domki narzędziowe, podłogi drewniane. To jest też moje hobby. Fajnie się w tym czuję. Mam siedmioletnią córeczkę i pięciomiesięcznego synka. Ze świata żużla utrzymuję dobry kontakt ze Sławkiem Drabikiem. Mniej więcej co dwa tygodnie się spotykamy, napić się kawy. To jest fajna historia, bo to dzięki postaci Sławomira Drabika zakochałem się w żużlu, po czym ścigałem się z nim w jednej drużynie. Nic się nie zmienił, cały czas jest w porządku facetem. Pozdrawiam go serdecznie. Chcę ponadto podziękować za wszystko swojej żonie. Kiedy mnie dopadły osobiste problemy, nie wiedziałem co z sobą zrobić, ona cały czas podtrzymywała mnie na duchu. Mówiła mi, że trzeba cały czas iść do przodu, pracować nad sobą. Dzięki niej wyszedłem z tych problemów. Kocham ją z całego serca, tak jak swoje dzieci.

Chciałbym w tym miejscu przytoczyć jeszcze co najmniej jedną sytuację. Byłem niedawno właśnie u Sławka i powiedziałem mu: „Musisz jeszcze pożyć przynajmniej z 20 lat, żeby mi małego wychować, jeśli będzie chciał w przyszłości jeździć na żużlu” (śmiech). Odparł na to: „Nie ma problemu”. Jeśli więc Oskar w przyszłości będzie chciał jeździć na żużlu, to wiemy już w czyje ręce trzeba będzie go oddać (uśmiech). Z drugiej strony córka, która uwielbia Raków, chciałaby, żeby jej brat został piłkarzem. Ale jak to będzie, zobaczymy. Być może nie będzie chciał uprawiać ani żużla ani piłki nożnej i obierze inną drogę.

Czy obecnie interesuje się Pan żużlem? Śledzi Pan wyniki drużyny, której jest Pan wychowankiem, a więc Włókniarza? A może uczęszcza Pan na mecze „Biało-Zielonych”?

– Po zakończeniu kariery co jakiś czas chodziłem na mecze. Pamiętam, jak, podczas jednego spotkania (było w okresie kiedy punkty dla Włókniarza zdobywał jeszcze m.in. Grigorij Łaguta), wystartowali spod taśmy i chwilę po tym pojawiły się u mnie łzy w oczach. Oznaczało to złość, a także smutek z racji tego, że już nie ścigam się na torze żużlowym. Przestałem więc chodzić na zawody. Oglądam za to regularnie w telewizji każdy możliwy mecz, jak również zawody z cyklu Grand Prix. Kibicuję naszym „Lwom” cały czas. Jak wygrają, bardzo się ucieszę. Z kolei jak kiepsko im idzie, odczuwam niedosyt.

Przypominają się czasy gdy sam jeździłem. Było tak choćby w trakcie meczu 4. kolejki tegorocznej PGE Ekstraligi we Wrocławiu, gdzie Włókniarz był bliski wygranej, a przegrał dwoma punktami. Do tego dochodziły urazy Kacpra (Woryny – przyp. red.), który znowu dość mocno poturbował się. Był to mecz do wygrania, ale wiadomo też jak dobrze w bieżącym roku jeździ ekipa Sparty. Mimo że aktualnie jestem kibicem, to w momencie, kiedy przegrywamy, czuję, jakbym sam jeszcze jeździł. Tak jak mówiłem, kiedy wygrywamy, bardzo się cieszę, a kiedy przegrywamy, płaczę, jak wszyscy.

Dwa lata temu byłem na treningu na stadionie Włókniarza. Powiedziałem wówczas panu prezesowi, Michałowi Świącikowi, że to jest mój dom. Wszak wychowałem się na tym obiekcie. Zawsze gdy tam jestem, łezka w oku się zakręci…

Jak ocenia Pan obecną postawę Tauron Włókniarza Częstochowa?

– Włókniarz generalnie w tym roku spisuje się dobrze. Początek sezonu niekoniecznie jednak taki był. Widać było, że chłopaki nie byli do końca dopasowani ze sprzętem, jak również wystarczająco objeżdżeni. Wydaje mi się, że gdyby tak od początku sezonu się prezentowali, jak teraz, w tabeli „Włókniarze” by byli jeszcze wyżej aniżeli obecnie. Na inaugurację w Grudziądzu z GKM-em zremisowali, a też wygrana była praktycznie na wyciągnięcie ręki, podobnie jak we wspomnianym pojedynku we Wrocławiu. W innej sytuacji możliwe, że „Lwy” zajmowałyby drugie miejsce ex aequo z Motorem Lublin.

W ostatnim meczu w Częstochowie z Apatorem Toruń (6. kolejka PGEE, dn. 28 maja br., wygranym przez Tauron Włókniarza 49:41 – przyp. red.) chłopaki pokazali kawał dobrej jazdy. Przepiękne zawody, jedne z piękniejszych od dawna. To, co w tym meczu wyprawiał Leon Madsen, musiało wywoływać mocne oklaski. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że jeździł w spotkaniu, jak stary, dobrze też nam znany, Mark Loram. Od samego początku mogliśmy być pewni zwycięstwa naszych zawodników w tym starciu, choć zespół potracił trochę punktów w wyniku przypadkowych defektów Maksyma (Drabika – przyp. red.). Potem Maks pojechał na zawody do Szwecji, gdzie zdobył czysty, piękny komplet 15-stu „oczek”, wygrał nawet dwa razy z Bartkiem Zmarzlikiem. Tak więc chłopaki są na ten moment bardzo rozjeżdżeni. Oby tylko nie było jakichś przykrych sytuacji w postaci kontuzji, defektów w najważniejszych momentach danego meczu, czy całych rozgrywek, a myślę, że będzie na koncie Włókniarza kolejny medal. A jakiego koloru? Przekonamy się.

Czyli Pana zdaniem drużyna Włókniarza jest w stanie zdobyć na koniec rozgrywek ligowych medal DMP. Ale czy liczy Pan po cichu na piąte złoto w historii klubu? Od ostatniego, w tym roku, minie 20 lat.

– Bardzo na to liczę. Uważam, że są w stanie tego dokonać. Potyczkę z Platinum Motorem Lublin u siebie przegraliśmy, ale prawdę mówiąc Włókniarz tam na wyjeździe może wygrać. Trzeba cały czas mieć się na baczności także przed Betard Spartą Wrocław, choć wiemy, że na jej torze „Biało-Zieloni” czują się dobrze. Pokazali to pod koniec kwietnia. A, wybiegając nieco dalej w przyszłość, przed nami jeszcze play-offy. Jak już mówiłem, jeżeli wszystko chłopakom będzie pasowało, pomijane będą defekty, upadki etc., wszystko po prostu zagra, to wydaje mi się, że jest duża szansa na złoto. To jest sport i każdy może wygrać. Tak czy inaczej, wierzę głęboko, że to nasza drużyna w końcowym rozrachunku okaże się najlepsza.

Wspominał Pan, że dwa lata temu był Pan na treningu Włókniarza Częstochowa. Rozumiem zatem, że cały czas utrzymuje Pan kontakt z klubem?

– Oczywiście kontakt jest, z zawodnikami czy z osobami z klubu, jednakże sporadyczny. Nie zawsze jest czas, żeby się spotkać. Jak już mówiłem, niekiedy gdy jadę do centrum miasta pozałatwiać jakieś swoje sprawy, to przy okazji zdzwonimy się ze Sławkiem Drabikiem na jakąś kawę lub pogadać. Zwłaszcza, że mieszkamy stosunkowo niedaleko siebie. Co do osób w klubie, bardzo dobrze znam się z prezesem Michałem Świącikiem. Jak jeszcze uprawiałem żużel, to on wtedy też działał w klubie. Na stadion przy Olsztyńskiej w Częstochowie zawsze jest mi miło zajrzeć. Przy każdej niemal wizycie łezka w oku się zakręci. Prezes też mówił niejednokrotnie do mnie: „Jest to Twój dom” i to potwierdzam za każdym razem. Jako kilkuletni chłopak praktycznie codziennie bywałem na tym stadionie. Jak nie miał mnie kto zawieść, sam wsiadałem w autobus i jechałem na stadion. Czasami przesiadywało się na tym obiekcie całymi dniami. Dostawałem też osłonkę na motor.

A jest Pan gościem w siedzibie klubu? Jeśli tak, to jak często?

– Ogólnie do klubu, szczerze mówiąc, za bardzo nie zaglądam. Jeśli tam pojadę, to głównie obejrzeć trening, poobserwować jak chłopaki jeżdżą. Byłem jednak kilka tygodni temu w klubie kupić synkowi body w kolorystyce Włókniarza. W samym klubie zmieniły się osoby funkcyjne. Są tam teraz w większości młodzi ludzie, których za bardzo nie znam i zbytnio nie kojarzę. Z obecnych osób, które są w klubie, poza prezesem, znam dobrze jeszcze tylko chyba Jarka Dymka (menadżera Włókniarza – przyp. red.), Darka Łapę i Krzyśka Stempla (klubowych mechaników – przyp. red.). Z nimi również, jak się spotkamy, np. gdzieś w sklepie, utniemy sobie krótką rozmowę, ale to już raczej poza klubem.

Kończąc naszą rozmowy, chciałby Pan kogoś pozdrowić? Wspomniał już Pan o swojej żonie, a także Sławomirze Drabiku i Marianie Maślance. Czy jest jeszcze może ktoś, komu chciałby Pan podziękować?

– Pozdrawiam wszystkich kibiców Włókniarza. Trzymajcie mocno kciuki, żeby zespół „Lwów” był najlepszy w Polsce w tym roku. Dziękuję swojej rodzinie za to, że jest ze mną cały czas, żonie, dzieciom, a przede wszystkim rodzicom, za to że wierzyli we mnie i pomagali mi w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Obyśmy żyli w zdrowiu i szczęściu, a wszystko będzie w porządku.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

– Dzięki również.

Rozmawiał: Norbert Giżyński

Na zdjęciu: Michał Ciura z córeczką i synkiem

Fotografia pochodzi ze zbiorów Michała Ciury

Podziel się:

4 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *