Fenomen Gniatkowskiego III


Dzisiaj ostania część wywiadu z piosenkarką Krystyną Maciejowską, żoną Janusza Gniatkowskiego.

Czy dwoje piosenkarzy pod jednym dachem to nie nazbyt wiele?
– Nie. Janusz ode mnie nigdy nie wymagał, bym była gospodynią domową. Nigdy nie bylibyśmy razem, gdyby chciał, bym prowadziła dom, miała dzieci, dorobek. Ten kierunek mnie nie interesował. Chciałam mieć inne życie. Gotować nauczyłam się po wypadku Janusza. Wcześniej, jeżeli chciał coś zjeść, przygotowywał to sam. Nawet był czas, kiedy w trasę koncertową woziliśmy ze sobą maszynkę elektryczną i na niej pichcił. A jak smakowało mu jakieś danie w restauracji, przyrządzał je w domu.

Czyli jeszcze Pan Janusz miał jeszcze talent kulinarny?
– Po tatusiu, który był kucharzem. Janusz urodził się we Lwowie. Pamięta, że jego rodzice kochali muzykę, mama ciągle śpiewała, a tata po pracy grał wieczorami do tańca. Talent Janusza był dziedziczny i rozwinął się samorodnie. Moja rodzina była też bardzo muzykalna i naturalnie uzdolniona. Jeden wujek grał na trąbce, drugi na skrzypcach, ciocie śpiewały.

Nie dla Pani było zatem gotowanie, prasowanie…
– Miałam hopla na punkcie równouprawnienia – nie uznawałam podziału na role męskie i damskie. Chętniej zabierałam się do prac męskich, a wypisywałam z damskich. Na przykład boazerię w domu ja przybijałam, deski na podłodze robili brat Zbigniew z Januszem, całe wnętrze domu wykonaliśmy sami, w ramach rozrywki po pracy. Wracaliśmy po tych trzydziestu koncertach i relaksowaliśmy się przy zajęciach stolarskich. Wielu artystów tak odreagowywało – stawiali domy, odnawiali dworki.

Jeździliście Państwo wspólnie na tournee – w obie strony świata, na wschód i na zachód. Co wspomina Pani najcieplej z tych podróży?
– Pierwszy nasz wyjazd był niezwykle bogaty w przygody. Wyruszyliśmy pociągiem najpierw na Litwę, później wożono nas samolotami po całym Związku Radzieckim. To był jedyny kraj na świecie tak bogaty w obrazy i narodowości. Rano, gdy wylatywaliśmy z Archangielska, sypał śnieg, a po południu kąpaliśmy się już w Soczi w morzu.

Jak tam Państwa przyjmowano?
– Tam było się największą gwiazdą na świecie. Ludziom odebrano Boga, wolność, a artystę wystawiono na piedestał. Dla tamtejszych ludzi byliśmy powiewem Zachodu. Gdy przyjeżdżała estrada polska czy jugosłowiańska, to tak, jakby przyjechała Ameryka. Tłumy szły na koncerty, witano nas kwiatami. Grało się w ogromnych salach lub w plenerze. Gniatkowskiego znali, bo znali „Appasjonatę”. Jak tylko Janusz otwierał usta i zaczynał ją śpiewać, to miał już brawa. Ten utwór zyskał tam ogromną popularność.

A w Stanach ?
– Tam graliśmy głównie dla Polonii, która odbierała Gniatkowskiego jak swojego. W Stanach nas kochali, ale bardziej komercyjnie, na Wschodzie natomiast całym sercem i duszą, bardziej w stylu staropolskim – kiedy nie ma, czym przyjąć, ale chce się, by artysta był jak najbliżej. W domach mieli jedynie wódkę i czarny chleb. W Kazaniu artysta zaprosił nas do swojej siostry nad Wołgę, na wieś. Była to niezapowiedziana wizyta. Zacumowaliśmy w szczerym polu – popłynęliśmy statkiem rzecznym. Poszliśmy na przełaj przez piaski i nagle zobaczyliśmy pełno pni. Ciocia artysty wytłumaczyła nam, że był tu sad. Raz drzewa obrodziły, raz nie, a co roku trzeba było odpowiednią ilość owoców dostarczyć państwu. Przy jednym nieurodzaju musieli kupić owoce, przy kolejnym drzewa wycieli. Mieszkali w chałupie jak z bajki rosyjskiej, spali na zapiecku, jedli czarny chleb. Przywitał nas dziadek z długą, białą brodą, potem dowiedzieliśmy się, że był to emerytowany lotnik. To było tak niewspółczesne, nieprzystające do naszego świta, gdzie nie zboczyliśmy, natykaliśmy się na przygody. Natomiast Stany to była komercja, pieniądz, stoły uginające się od jedzenia, koniaki, whisky, sześć gatunków mięsa…

Piękną karierę Janusza Gniatkowskiego przerwał tragiczny wypadek. Jak to odbiło się na Państwa życiu?
– Wypadek przerwał wszystko. Nastały kompletna izolacja artystyczna i czas walki o życie i zdrowie Janusza. To zdarzenie porobiło luki w jego pamięci. Na przykład nie wie, skąd ja się wzięłam u jego boku. Być może stało się to dlatego, że zbyt dużo chcieliśmy i dostaliśmy od życia. Później trzeba było się przystosować do zupełnie nowej sytuacji.

Przerwa spowodowana wypadkiem ciążyła Pani?
– To bardzo odbiło się na mojej psychice. Najpierw stan wojenny – wszyscy wstrzymali koncertowanie. Potem wprawdzie wróciliśmy, bo estrada jeleniogórska zaproponowała Januszowi koncerty, ale to było ryzykowne. Wtedy, by nie ładować się w polityczne rozgrywki, nie mówić bez przerwy po czyjej jest się stronie, wymyśliłam program dla młodzieży „Tę pieśń dała ci historia”. Zaczęliśmy go robić w estradzie wrocławskiej. Znowu graliśmy w halach, ale dla młodych. Program był od Bogurodzicy, po pieśni legionowe. Robiliśmy to we dwójkę. Była to ciężka praca, bo grywaliśmy program do południa, a później normalne koncerty. Po paru latach musieliśmy zrezygnować, choć był to ogromny sukces i zawsze bardzo nam dziękowano. Autentycznie wzruszające było, gdy cała hala młodzieży śpiewała razem z Januszem: „Hu ha, hu ha, niechaj Polska zna, jakich synów ma”. Wykonując na zakończenie piosenkę „Dopóki w sercach naszych, choć polska kropla krwi”, mieliśmy łzy w oczach. To były fantastyczne przeżycia, żałuję, że nie wydaliśmy z tego płyty. Śpiewaliśmy nawet XIV-wieczną pieśń „Ojczyzno moja”. Potem z programem pojechaliśmy do Polaków za granicą – do Wiednia, Kopenhagi i wszędzie witany był fantastycznie.

Wszyscy podkreślają Pani heroiczną postawę i bezgraniczną miłość do męża. Dzięki Pani wytrwałości Janusz Gniatkowski powrócił nie tylko do życia, ale i na scenę.
– Festiwal, który organizujemy ma za zadanie przypomnienie o tym, że Gniatkowski był wyjątkowym artystą. Bo te 150 tysięcy publiczności na koncercie w Szczecinie nie powtórzyło się już nigdy w przypadku innych piosenkarzy. Sława Janusza przetrwała w sercach jego fanów w całej Polsce. Z wieloma utrzymujemy stały kontakt. Dostajemy mnóstwo dowodów sympatii, listów, telefonów z całego kraju, ba!, nawet odwiedzają nas w domu. Jeden mieszkaniec Puszczy Kampinowskiej przejeżdża co roku, by dostarczyć nam miód. W tym roku też już wpadł. Gdy nas nie ma, zostawia słoik przy drzwiach. Są to więzy, które Janusz stworzył wiele lat temu i które trwają. Ich moc świadczy o jego sile. Usłyszeliśmy opinię, że Janusz ma leczniczą zdolność bioenergoterapeutów i dlatego jest tak kochany i pamiętany. Podczas festiwalu, gdy zaczął śpiewać, ludzie wprost runęli w jego stronę, jakby był magnesem. Kiedy wykonywał „Za kilka lat, gdy się spotkamy”, mieliśmy zaledwie półtora metra kwadratowego wolnej przestrzeni. To był namacalny przykład, że ludzie go potrzebują, pomimo wszystko. Teraz głos Janusza nie brzmi jak dawnej, ale doczekaliśmy kolejnych występów i, w końcu, zainteresowania mediów. Radio Katowice było na sali podczas jubileuszu 80-lecia i nagrało cały koncert. Wyemitowano z niego 40 minut i to na żywo. To jest dopiero ewenement. Zachowali się pięknie, honorując jego debiut, bo zaczynał właśnie w Radiu Katowice, w 1954 roku. W przyszłym będzie kolejna okazja do jubileuszu – 55 lat na falach eteru.

Czyli będzie kontynuacja okazjonalnych koncertów?
– Warto to robić, czego dowiódł koncert jubileuszowy, na którym frekwencja przerosła oczekiwania wszystkich. Zapytałam pracowników technicznych, czy było kiedyś w Filharmonii tylu ludzi na koncercie. Odpowiedzieli, że nigdy. Czyli znowu coś się dzieje, magnes Gniatkowskiego nadal działa. Gdy w grudniu ubiegłego roku wystąpił w „Wideotece”, przed telewizorami zasiadło ponad dwa miliony ludzi. To dało mi do myślenia. Wcześniej sądziłam, że publiczność przyszła na festiwal, bo nic się w okolicy nie dzieje. A jednak okazało się, że chcieli właśnie posłuchać i spotkać Janusza.

Piosenki pana Janusza są pewnego rodzaju antidotum na obecną, muzyczną tandetę.
– Nie ma piosenki środka, za którą ludzie tęsknią. Do słuchania, przytulania, dawania radości, uśmiechu. A takie śpiewał Janusz. Ale oddawał w nich cały swój mocny charakter. Pewnego razu jeden z fanów usłyszał, jak Janusz się zdenerwował. „Nie wiedziałem, że pan Janusz jest taki impulsywny” – powiedział. Pomyślałam, że gdyby był taki spokojny, letni, bez emocji, to wówczas z pewnością ludzie nie słuchaliby go. Gdyby nie było tego wulkanu pod spodem, jego śpiewanie byłoby nudne. Człowiek, który występuje, musi mieć temperament. Januszowi go nie brakowało. To był choleryk o bardzo mocnym głosie. Miał osobistą siłę, dlatego tak dużo przetrwał. Był też odporny na zmęczenie. Przerzuty typu z Karlowych Warów do Białegostoku były naszą codziennością, a Janusz znosił to wyjątkowo łagodnie. Potrafił przez całą noc nie spać i pilotować kierowcę, a później wskakiwać na scenę.

Kto Państwa wspierał w trudnych chwilach po wypadku?
– Przyjaciele, lekarze. Janusz wymagał i nadal wymaga bezustannej opieki. Doktorzy mówili, że nie ma najmniejszych szans na uratowanie Janusza. Ale żyje i, co ważne, wrócił na estradę i do radia. Ale nadal jest ciężko. Każdy dzień może przynieść załamanie zdrowia. Musimy żyć według ścisłego harmonogramu, o odpowiedniej godzinie śniadanie, obiad, kolacja. Każda choroba jest zagrożeniem, musimy szalenie uważać.
Nadal walczę z Polskim Zakładem Ubezpieczeń o odszkodowanie na leczenie. Po wielu latach moich zmagań z przeciwnościami radców PZU, Sąd Najwyższy przyznał Januszowi odszkodowanie. Niestety ubezpieczyciel wniósł o kasację wyroku. I znowu oczekiwanie, i niepewność. Składanie nowych dokumentów. Ale to moja osobista walka – uważam to za swój obowiązek. Dla Janusza i dla wszystkich osób poszkodowanych w wypadkach, zwłaszcza przez siebie niespowodowanych. Tak jak było z Januszem. Samochód potrącił go na pasach, w sobotę. Nie było ślisko, nie było dużo ludzi. Do sądu zwróciłam się dopiero w 1999 roku, bo zwodzili mnie, że sprawa będzie załatwiona ugodowo. Czas mijał, potrzebowaliśmy pieniędzy na leczenie, a tych nie było.

Jak Pani przeżyła te trudne chwile, jak daje sobie Pani radę?
– Wcale nie przeżyłam. Mnie nie ma, musiałam się przeobrazić w zupełnie inną osobę. Z kobiety noszonej na rękach – w kogoś, kto na rękach nosi. Z kobiety chronionej przed wszystkimi nieszczęściami świata – w osobę, która chroni przed tragediami. To była przemiana osobowości – całkowita i bolesna.

Dziękuję za rozmowę.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *