Dr Renata Danel – wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów, pedagog, twórca i dyrektor Studia Wokalistyki Estradowej (SWE, www.swe.katowice.pl), przy AM im. K. Szymanowskiego w Katowicach 28 lutego 2012r. na zaproszenie Ryszarda Strojca, prezesa Centrum Inicjatyw Kulturalnych „Talent:” odwiedziła Częstochowę. W Regionalnym Ośrodku Kultury przybliżyła słuchaczom swoją autorską metodę stymulacji podniebienia miękkiego, jako jeden z elementów rozwoju techniki wokalnej. Podczas spotkania zaprezentowały się młode utalentowane wokalistki z regionu częstochowskiego: Angelika Kiepura, Ewa Kłosowicz i Iga Kozacka.
Z Renatą Danel rozmawia Urszula Giżyńska.
Pani doktor obserwowałam z boku pani reakcje podczas występu naszych młodych wokalistek. Czy mają szansę pójść w Pani ślady?
– Młodzież mamy utalentowaną. Te umuzykalnione dziewczyny, które usłyszeliśmy, są wizytówką Częstochowy. Takie latorośle należy wspierać. Dzisiejszy polski show-biznes jest postawiony na głowie. Wiele osób na jego piedestale mogłoby nosić walizki za zdolnymi wokalistami – z tak zwanej prowincji – którzy nie mieli możliwości przedostać się na szczyty. Te młode artystki mają już doświadczenia estradowe, daj im Boże, by je zauważyli decydenci.
Pani aktywność zawodowa objęła pełne spektrum artystyczne. Jest pani piosenkarką, kompozytorką, autorką tekstów, pedagogiem. Które z tych obszarów było, a które jest najważniejsze?
– Najważniejsze jest bycie dobrym człowiekiem, kochać i akceptować ludzi, być otwartym. Osoba zamknięta i niesympatyczna na scenie nie zaistnieje, bo nie będzie szczera do końca. Praca wokalisty, kompozytora czy autora tekstów ma służyć człowiekowi. Nie powiem nic odkrywczego, ale bez publiczności artyści nie istnieją. Podobnie jest z pracą pedagogiczną. Jesteśmy dla studentów, a nie studenci dla nas. Oburza mnie, z czym niestety spotykam na co dzień, że pedagogom wydaje się, iż są pępkiem świata. Wiem, że to co mówię, jest niepopularne, ale tak jest. A my możemy tylko Bogu dziękować, że mamy zdolną młodzież, która chce się uczyć, której możemy pomagać i rozszerzać jej horyzonty, którą możemy pozytywnie motywować, by z diamentów stały się brylantami. Tak postrzegam moją działalność na niwie pedagogicznej.
W wokalistyce przeżyłam już wszystko. Byłam dzieckiem szczęścia, ponieważ swoją przygodę z piosenką – nie karierę, bo karierę robi się w USA i na Wyspach – zaczęłam jako młoda dziewczyna. To zawód jak inne, ale o wiele trudniejszy. Rzemieślnik tworzy swoje dzieła, ale nie jest ciągle pod obstrzałem. A artysta jest bez przerwy oceniany przez publiczność. To zawód odpowiedzialny, ale i piękny.
W Pani repertuarze dominowała piosenka poetycka, soulowa, opowiadała Pani o miłości, marzeniach. Czyja poezja i muzyka Panią inspirowały? Kto był pani mistrzem?
– Inspiracji w moim życiu było bardzo wiele, ale całokształt artystycznej działalności – blisko 90 procent – to przede wszystkim moja autorska produkcja, moje dzieła od początku do końca. Byłam w trudnej sytuacji, bo koledzy po fachu – autorzy tekstów i kompozytorzy – wychodzili z założenia, że Renata Danel sama sobie zagra, zaśpiewa, napisze i skomponuje. I nawet, gdy prosiłam, by napisali dla mnie piosenkę, twierdzili, że lepiej dam sobie radę sama. Oczywiście zaśpiewałam kilka fantastycznych utworów, które nie są moimi kompozycjami. Jedna z nich to „Pada śnieg na me okno” – muz. Ryszard Poznakowski, słowa Bogdan Olewicz. Większe szczęście miałam z autorami tekstów, do moich kompozycji pisali i piszą do tej pory wspaniali twórcy. Aktualnie na wydanie płyty czeka materiał z tekstami Wojciecha Młynarskiego, Justyny Holm, Bogdana Olewicza i Marka Daszyńskiego.
Pierwsze nauki gry na fortepianie popierała Pani pod kierunkiem swojego taty. Jak wspomina Pani ten okres? Jakie wartości przekazał Pani tata? Które z nich ukształtowały Panią jako artystkę?
– Ten czas wspominam średnio, bo nienawidziłam ćwiczyć, jak każde dziecko. Grałam, a moje koleżanki biegały i bawiły się w podchody, klasy, berka. Wtedy – na szczęście – siadała przy mnie moja mądra mama i mnie pilnowała. Gdyby tego nie czyniła nie byłabym dzisiaj w tym miejscu. Bardzo kocham swoich rodziców – mamę za mądrość, tatę, za niezwykłą wrażliwość. Zawdzięczam im wszystko, co w życiu mam. To oni mnie nauczyli otwartości, optymistycznego podejścia do świata i ludzi.
Pani start artystyczny był imponujący. Jako szesnastolatka w 1976 r. zadebiutowała pani na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i wygrała Złoty Samowar. Rok później kolejny sukces – zwycięstwo w koncercie Debiuty w Opolu, gdzie zaśpiewała Pani autorską piosenkę „Nim przyjdzie jesień”. Czy te sukcesy udało się zdyskontować?
– Miałam szczęście do ludzi, a poza tym, w tamtych czasach warto było wygrać Opole. Moją nagrodą za zwycięstwo w „Debiutach” było roczne stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki, i jednocześnie opieka artystyczna Studia 2, którego twórcą i szefem był Mariusz Walter. Tam znalazłam w pełni profesjonalną opiekę, wszelakich specjalistów mogących ukształtować młodego człowieka wstępującego w zawód artysty. Najważniejszy był mój wielki mistrz – profesor Aleksander Bardini, który zajął się mną jak własną córką. Nauczył mnie interpretacji piosenki, posługiwania się tekstem, pomógł oderwać ręce od klawiatury fortepianu, do której byłam jak przyspawana – zawsze siedziałam, grałam i śpiewałam. Profesor Bardini nauczył mnie pracy na scenie z mikrofonem. Nauczył, co robić z rękami podczas śpiewania. Miałam wielką przyjemność pracować ze wspaniałym profesorem.
A co grało w duszy kilkunastoletniej wokalistki wstępującej na polskie sceny estradowe?
– Profesor Bardini zawsze mi mówił: „Pamiętaj dziecko, by ci się w głowie nie przewróciło.” To samo powtarzał mi Mariusz Walter. Byłam bardzo zadziwioną, młodą istotą, W tamtych czasach w Warszawie była jedna telewizja i jedno radio. I był to czas mojej dużej obecności w mediach – mówiło się, że jak otwiera się lodówkę, to wyskakuje Danel….? Dla młodej dziewczyny, która przyjechała z prowincji – urodziłam się i wychowałam w Czechowicach Dziedzicach, w małej 35-tysiecznej miejscowości koło Pszczyny – to był kosmiczny przeskok. Jeśli jednak z domu wynosi się pewne ważne dla życia wartości – a ja je wyniosłam – to nic złego zdarzyć się nie ma prawa. Jestem jedynaczką, ale mama tak mnie wychowała, że w głowie mi się nie przewróciło. I tak to trwa do dziś.
Świetny start nie odsunął Pani od wytężonej pracy i poszerzania wiedzy. Ukończyła Pani studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, Sekcja Wokalna w klasie Urszuli Mitręgi.
– Na egzaminy wstępne jechałam prosto z Opola. Śpiewałam wówczas w Koncercie Gwiazd i musiałam w amfiteatrze wziąć udział w próbie, bo reżyser – Jerzy Gruza, stwierdził, że jak ją opuszczę, to wylatuję z koncertu. W drodze do Katowic, w polach rzepaku, zepsuła się taksówka i ledwo zdążyłam stopem. W biegu przebierałam się w białą bluzeczkę i czarną spódniczkę, a i tak wpadłam spóźniona. Byłam przekonana, że za to mnie obleją. Z takim przekonaniem wróciłam do Opola i zdobyłam drugą nagrodę w Koncercie Gwiazd. Wydział na który zdawałam był prestiżowy, dostawały się na niego tylko dwie osoby. Moje nazwisko na liście dojrzała koleżanka, ja z przejęcia nic nie widziałam. Tata marzył, bym zdawała do szkoły muzycznej, więc gdy wróciłam z nagrodą i wiadomością o dostaniu się na studia muzyczne popłakał się ze szczęścia. Radość była tym większa, bo żył w przeświadczeniu, że wybrałam studia medyczne – o czym z kolei marzyła mama, niespełniony lekarz.
Prowadziła Pani bardzo aktywne życie estradowe. Koncerty, festiwale w kraju i za granicą – w Czechosłowacji Jordanii, Jugosławii, Kanadzie, Niemczech, Szwecji, USA, Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Odnosiła Pani sukcesy i nagle w 1987 roku zawiesiła Pani działalność artystyczną. Co wpłynęło na tę decyzję?
– Chciałam mieć dziecko. Chciałam być mamą. Czekałam na to długo. Dzisiaj jestem bardzo dumna. Mam syna, który jest moją podporą. Jest perkusistą, nagrał ze mną moją habilitacyjną płytę. Jest moim największym przyjacielem. Po tylu latach mogę powiedzieć, że jest facetem, który dawał i daje mi siłę do działania, dzięki któremu bardzo wiele w moim życiu się zdarzyło, również z moją pracą naukową. Gdyby nie mój Tomek, nie wiem czy bym podołała? Dzięki synowi – jestem.
Na aktywną ścieżkę artystyczną powróciła Pani w roku 1995, nagrywając płytę z tekstami Anny Bernat. Czy zatęskniła pani do śpiewania?
– To była sytuacja nadzwyczajna. Anka była jedną z ulubionych poetek śp. prof. Aleksandra Bardiniego. Zadzwoniła do mnie mówiąc, że ma kilka dobrych tekstów. A zainspirował ją do tego profesor, który pytał: „A co tam u Renaty?”. Jak usłyszałam, że prof. Bardini jest ciekaw, co u mnie słychać, stwierdziłam, że czas najwyższy wrócić. Nagrałyśmy z Anią autorską płytę. Jej promocja miała miejsce w marcu 1995 r. w Klubie Lekarza w Warszawie i był na niej profesor Bardini. Była to dla mnie wielka radość, satysfakcja i wzruszenie. Choć było wielu moich przyjaciół i kolegów z tzw. branży, on był najważniejszy. Było to nasze ostatnie spotkanie, bo profesor był już bardzo chory.
W 2011 r. nagrała Pani płytę „Silna”, która była pierwszą w Polsce płytą habilitacyjną z piosenki.
– Praca habilitacyjna, w przypadku wokalistyki, to bardzo długi proces. Muszę się pochwalić, bo pierwsza w Polsce napisałam doktorat z piosenki oraz pierwsza i jedyna w Polsce napisałam habilitację z piosenki. Jak do tej pory nie ma w naszym kraju drugiej takiej osoby. Mało tego, w książce habilitacyjnej opisałam moją autorską metodę stymulacji podniebienia miękkiego, będącym jednym z elementów rozwoju techniki wokalnej. Nikt przede mną tego w Polsce nie dokonał. Do książki musiało powstać dzieło artystyczne – w moim przypadku była to oczywiście płyta. A ponieważ jestem „samograjem”, więc i płyta jest całkowicie mojego autorstwa, jedynie do chórku w dwóch piosenkach zaprosiłam moją studentkę i byłego studenta. Płyta habilitacyjna jest oceniania przez grono osób, które znają się na śpiewaniu, oczekują jak największego spektrum wszechstronności habilitantki. Miałam zatem problem, które z 45 napisanych piosenek wybrać do dziewięciu, mogących spełniać wysokie wymagania recenzentów. Cała praca zajęła mi kilka lat.
Przez wiele lat była Pani wykładowcą na wokalistyce w Instytucie Jazzu Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Jest Pani twórcą powstałego też w 2010 roku Studio Wokalistyki Estradowej (SWE) w Katowicach. Jak traktuje Pani ten rozdział swojego życia? Co stara się Pani przekazać swoim wychowankom?
– Uczę ich świadomego operowania głosem, a przede wszystkim jak zachowywać na scenie, jak być prawdziwym. Uczę, że zawód ten wymaga ciągłej pokory, ciągłego szkolenia głosu, świadomego jego modelowania i oszczędzania, bo tej maszynki nie da się wymienić jak np. struny w gitarze. Poza tym mam nadzieję, że nasze wspólne obcowanie, otwieranie się na siebie i budowanie relacji uczy moich studentów jak być człowiekiem, jak przyciągać do siebie ludzi, a nie odpychać ich. SWE to moja wielka duma – inicjatorem jego powstania był JM Rektor AM im. K. Szymanowskiego prof. Tomasz Miczka. Poprzez swą autorską, i absolutnie wyjątkową ofertę dydaktyczną, jak i grono najwyższej próby pedagogów ( m.in. mgr A. Kamalska, mgr K. Cerekwicka, mgr A. Lampert), SWE jest jedynym takim projektem w Polsce. Uczą się tu ludzie z całego kraju.
Była Pani autorką projektów i programów telewizyjnych „Fajfy z jazzem” oraz „Gotowi na estradę”. Jaki stosunek ma Pani tak dzisiaj modnych programów lansujących młodych wokalistów? Czy współczesne programy, swego rodzaju castingi na kopie gwiazd – mówiąc za krytykiem muzycznym Wojciechem Ladą – nie ograniczają rozwoju młodych talentów muzycznych, w efekcie czego brakuje prawdziwych odkryć na scenie muzycznej. Czy takie castingi to dobry sposób na zaistnienie, zrobienie kariery?
– Nie! One robią ogromną krzywdę młodym ludziom. Osoby, które oceniają startujących w castingach, albo kompletnie nie znają się na śpiewaniu, albo oceniają z perspektywy potencjalnego konkurenta… Widząc kogoś utalentowanego, nie powiedzą: „Jesteś genialny, pomogę ci.” Tak powinien zrobić ktoś, kto jest na górze, ma kontakty i możliwości wsparcia, niestety, tak się nie dzieje. W tej chwili, to co rozgrywa się w polskim show-biznesie ogromnie mnie irytuje. Te programy są niewyobrażalnym żerowaniem na naiwności młodych ludzi. Często ci naprawdę utalentowani – wiem, bo i moi uczniowie chodzą na te castingi – są odrzucani, choć są świetni. Tak naprawdę liczą się wyłącznie słupki oglądalności. To bardzo smutne, ale prawdziwe.
Wśród Pani wychowanków są m.in. Kasia Cerekwicka, Marcelina Stoszek, Beata Przybytek, Andrzej Lampert, Kuba Molęda, Tomasz Korpanty, Dominika Kurdziel…
– … Marcelina, na przykład, została nominowana do tegorocznych Fryderyków. Jestem z Nich wszystkich dumna, i zawsze mogą na mnie liczyć.
Jak odnajduje Pani drogi artystyczne swoich podopiecznych? Czy spełniają pokładane w nich oczekiwania?
– Wierzę we wszystkie moje dzieci – bo tak nazywam swoich wychowanków. Zawsze powtarzam im, że jest to zawód wymagający wrażliwości motyla i odporności pancernika i Bóg wie czego jeszcze. Mniej odporni polegają, tarany idą do przodu, bo jak wpadną w dół otrzepują się i idą dalej.
Co Pani zdaniem jest najważniejsze w życiu artysty?
– Szczerość.
Czy śpiewanie pomaga w życiu?
– Oczywiście. Muzyka, co wszyscy wiedzą, łagodzi obyczaje. Jest balsamem na wszystkie troski, smuteczki. Jak mam trudny czas czy problem do rozwiązania, włączam muzykę, która mnie relaksuje lub pozytywnie nakręca. Po chwili jestem gotowa do boju. Odradzam się jak Feniks z popiołów.
Reasumując, co uważa Pani za największy sukces i jakie były trzy najważniejsze wydarzenia, które wpłynęły na Pani drogę artystyczną?
– Moim największym sukcesem – bez wątpienia – jest mój syn. A z wydarzeń? Pierwsze, to, to że mam cudownych rodziców. Drugie – że ojciec nauczył mnie grać na fortepianie, mówił do mnie Bolek… Pewnie marzył mu się syn, ale trafiła mu się córka i ciągle słyszałam: „Boluś, choć idziemy grać.” I trzecia rzecz, to mój fantastyczny pedagog w szkole średniej – mówię o absolutnym początku – starcie, bo potem na mojej drodze pojawiało się wielu cudownych ludzi. On jako pierwszy uwierzył we mnie, i zdecydowanie określił moją drogę ku wokalistyce. Motywował mnie, utwierdzał w tym, że to co robię jest wartościowe.
Dziękuję za rozmowę.
Foto Sławomir Jodłowski
URSZULA GIŻYŃSKA