W marcu bieżącego roku Teresa Dzielska, aktorka Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, otrzymała nominację do Złotej Maski 2022 w kategorii „Aktorstwo za rolę kobiecą w spektaklach dramatycznych” za rolę Abby w spektaklu “Strefa Zero”. Z tej okazji postanowiliśmy porozmawiać z aktorką i dowiedzieć się, czy rola ta była dla niej trudna oraz, czy granie w teatrze to jej jedyna pasja.
Jest Pani częstochowianką?
– Nie – jestem rodowitą limanowianką, czyli tzw. góralką niskopienną. Częstochowianką też się jednak już czuję, ponieważ pracuję tutaj od 20 lat i miejsce to stało się już częścią mojego życia, a nawet mojego serca. Na pewno nie czuję się nią w pełni, gdyż moje korzenie są z południa, ale jestem bardzo z tym miastem związana i zżyta.
Czy Pani rodzinne strony bądź rodzina inspirują Panią jako aktorkę?
– Bardzo. Uwielbiam południe! O dziwo, nie mogłabym tam mieszkać, ale jestem z tamtymi okolicami bardzo związana, szczególnie emocjonalnie. Emocjonalność południa jest bardzo gorąca, otwarta i bezpośrednia, co w samej sobie pielęgnuję przez całe życie. Moje pochodzenie zdecydowanie mnie inspiruje. Nawet w bajce Trzy Świnki, gdzie gram gąskę, wymyśliłam sobie, że to będzie gąska „góralska” z lekkim ADHD. (śmiech) Stanisław Kulczyk, który robił do tej bajki przepiękne kostiumy i scenografię, stworzył specjalnie dla mnie góralski kostium. Czasami również włącza mi się południowy akcent, np. charakterystyczne dla tej mowy przyrostki. Nie wiem, dlaczego, ale coś takiego działo się podczas prób Cudownej terapii. Nie mam także pojęcia, skąd się to wzięło, bo zwykle nie mówię z takim akcentem. Było to na tyle osobliwe, że od tamtej pory Marek Ślosarski często zwraca się do mnie jednym zdaniem z tym dokładnie akcentem, oczywiście z pewnego rodzaju żartem. Reżyser Tomasz Mann z kolei powiedział mi kiedyś właśnie podczas prób: „Teresa, tyle sztuk razem zrobiliśmy i nigdy coś takiego ci się nie zdarzało. Czemu akurat teraz?”. Odpowiedziałam mu, że być może to przez temperament mojej bohaterki, który jest mi, jako góralce z pochodzenia, bliski.
Jak właściwie zaczęła się Pani przygoda z aktorstwem?
– Początek był bardzo mało spektakularny. Mianowicie, wychodziło mi mówienie wierszy. Wszyscy, zarówno rodzice, jak i pani w zerówce mówili mi, że mam do tego dryg. Jednym z pierwszych był Parasol Marii Konopnickiej, dzięki któremu, swoją drogą, zdałam w późniejszych latach do szkoły teatralnej. Ponadto uwielbiałam Teatr Telewizji. Potrafiłam rzucić wszystko, żeby go obejrzeć. Za czasów szkoły, za każdym razem, gdy tylko była możliwość, żeby iść na spektakl do Limanowskiego Domu Kultury, korzystałam z niej. Uczestniczyłam, rzecz jasna, w młodzieżowym kółku teatralnym, jeździłam też na konkursy recytatorskie, choć, niestety, nigdy nie przechodziłam etapu wojewódzkiego. Za którymś razem, gdy nie udało mi się mimo, że byłam dobrze przygotowana, pomyślałam sobie: „Ja im jeszcze pokażę! Dostanę się do szkoły teatralnej!” (śmiech) Oczywiście i bez tego chciałam się tam dostać, niemniej, jak na ironię, po latach, kiedy już coś osiągnęłam jako aktorka, spotkałam się z panią, która mnie nie przepuszczała będąc w komisji tychże konkursów, co stanowiło dosyć „ciekawe” doświadczenie.
Pani „mentorem” był Jerzy Trela. W jaki sposób Panią zainspirował?
– Przede wszystkim swoją niezwykłą osobowością, skrytością i aurą, którą potrafił roztaczać wokół siebie. Był świetnym pedagogiem, który uczył nie poprzez słowa, ponieważ mówił niewiele, a poprzez emocje. Niesamowite jest nie tylko to, że był moim mentorem, ale także, że jego nauki towarzyszą mi w tym zawodzie po dziś dzień. W Limanowskim Domu Kultury prowadziłam przez 8 lat zajęcia teatralne z młodzieżą i jeden z chłopaków, który dostał się potem do krakowskiej szkoły teatralnej, stwierdził kiedyś: „Dzielska, dajesz takie same uwagi, jak Trela”. Myślę, że to, co przekazał mi Jerzy Trela i co staram się wprowadzać w życie, to prostota, wiarygodność i sposób kreowania postaci. Bez wątpienia będzie to osoba, której radami będę kierowała się do końca życia.
Jak to się stało, że Pani trafiła do częstochowskiego teatru?
– Zawsze mawiam, że mam trzech ojców. Pierwszym jest mój właściwy tata, góral, drugim, artystycznym, jest Jerzy Trela, a trzecim, również artystycznym, jest Marek Perepeczko. Jak to po szkole, ciężko było od razu znaleźć pracę – chciałam „zahaczyć się” gdzieś w Krakowie, ale nie było takiej możliwości. Bardzo chciałam pracować w teatrze, a zaczęłam się irytować, że nie mogę nigdzie znaleźć pracy w zawodzie, więc szukałam czegoś blisko Krakowa. Wysłałam zatem CV do Kielc, Katowic i Częstochowy. Pocieszające było to, że odezwały się wszystkie teatry. Z Katowic otrzymałam telefon od pana Bogdana Toszy, z którym później pracowałam w Częstochowie, że niestety, nie przewiduje w najbliższym sezonie żadnych etatów, szczególnie, że ma bardzo podobną aktorkę. Dyrektor z teatru w Kielcach z kolei spotkał się ze mną, mówiąc, że jest otwarty na współpracę. Później zaś, pracując przy stoisku AVON-u, otrzymałam telefon z Częstochowy od pana Marka Perepeczki. Byłam niesamowicie szczęśliwa. Umówił się ze mną na spotkanie, a konkretnie na premierę Scenariusza dla trzech aktorów, po czym spotkaliśmy się „twarzą w twarz” w sekretariacie. Pan Marek spojrzał na mnie i powiedział: „Matko, co za pokraka! Ile ty masz wzrostu?”. (śmiech) Odpowiedziałam, że 1,70 m. Pan Marek myślał, że mam 1,50 m, ale kiedy skorygowaliśmy tę informację, stwierdził, że i tak miałby coś dla mnie. Od tamtej pory nazywał mnie „pokraką”, oczywiście z czułością i sympatią. Po latach Agnieszka Perepeczko powiedziała mi, że pan Perepeczko w ten sposób odnosił się do swojej przybranej córki, a potem do mnie, co stanowiło ogromne wyróżnienie. Nasza znajomość trwała tylko dwa lata, a był to bardzo intensywny i bardzo krótki czas. Ogromnie mi go brakuje. Co roku myślę sobie, że tyle chciałabym mu jeszcze powiedzieć… Nie tylko o aktorstwie, ale też na przykład o muzyce, ponieważ był melomanem. Dostałam od niego również nagrodę za udany debiut w postaci aparatu lustrzanki. Mamy wspólne zdjęcie z panem Perepeczko, zrobione właśnie tym aparatem, na którym spacerujemy po częstochowskich alejach. Dawno go nie używałam, ale w końcu muszę do niego wrócić!
Co to dokładnie za aparat?
– To tzw. lustrzanka, marki Olympus.
Przechodząc już stricte do pytań związanych z aktorstwem – jakie typy postaci lubi Pani grać najbardziej?
– Teraz wyjdzie na jaw moja zachłanność – wszystkie. Absolutnie nie jestem w stanie wybrać jednego typu, bo jeśli gram jeden typ, to szybko się tym nudzę i męczę. W szkole aktorskiej w Krakowie graliśmy głównie w dramatach, dlatego moim pragnieniem było zagranie w komedii. Przyszłam do Częstochowy i moje marzenie się spełniło, lecz z czasem okazało się, że gram tylko komedie. W końcu udało się wypracować złoty środek i z czasem zaczęłam grać i w jednych, i w drugich. Cenię sobie za to częstochowski teatr, gdyż daje mi taką możliwość – w jednej chwili gram Joannę w Cudownej terapii, w drugiej Abby w Strefie Zero, a w kolejnej Królową Śniegu bądź wspomnianą wcześniej gąskę z ADHD. Ta nieprzewidywalność jest dla mnie fascynująca. Mam szczególną słabość do bajek, ponieważ uwielbiam kontakt z dziećmi, ale z drugiej strony, paradoksalnie, jest to najbardziej wymagająca publiczność i daje ogromne pole do popisu dla aktora. Ogólnie rzecz biorąc, nie chciałabym, żeby ktokolwiek wkładał wszystkie moje postacie do jednej szuflady. Wydaje mi się również, że nie wybrałabym teatru, który miałby wyłącznie jedną linię programową, ponieważ bardzo zawęża ona rozwój aktora, a jest to coś, na co postawiłam najbardziej.
A propos rozwoju – otrzymała Pani ostatnio nominację do nagrody Złotej Maski w kategorii „Aktorstwo za rolę kobiecą w spektaklach dramatycznych” za rolę Abby w spektaklu Strefa Zero. Co najciekawszego bądź najtrudniejszego było w tej sztuce bądź w postaci Abby?
– Faktycznie, były tam zarówno elementy ciekawe, jak i trudne. Mocno zaskoczyła mnie propozycja zagrania w sztuce, związanej z amerykańskim realizmem – nigdy nie brałam udziału w spektaklu tak współczesnym, a jednocześnie, powiedziałabym, tak „cielesnym”. Odrobinę się przestraszyłam, bo musiałam w nim pokonać swoją fizyczność i bliskość aktorską, gdzie mimo, że zwykle nie daję po sobie poznać, że to mnie coś kosztuje, tym razem obnażenie się – tak psychiczne, jak i niemalże w pełni fizyczne – kosztowało mnie naprawdę sporo. Adam Machalica, grający Bena, jest wspaniałym partnerem, ponieważ dał mi poczucie komfortu, dzięki czemu przełamanie pewnych własnych barier stało się o wiele łatwiejsze. Mimo, że czasami wychodzimy z siniakami po tych spektaklach, ale jest to nieodzowne w tak brutalnej, seksualnej i emocjonalnej sztuce. Ta sztuka dała mi poczucie, że wchodzę na wyższy poziom. Pokonując tę niepewność aktorską, człowiek przestaje się przejmować, co powiedzą inni. Walczyłam z tym całe życie, bo zaszczepiła mi to rodzina i środowisko, w jakim się wychowałam, a w mojej pracy bardzo to przeszkadza. Ta sztuka dała mi więc wyzwolenie. André Hübner-Ochodlo, z którym stworzyłam już sześć spektakli, to reżyser, który za każdym razem podchodzi do aktora inaczej, daje nowe zadania aktorskie i wyzwania, jednocześnie dając mu pewnego rodzaju swobodę i komfort pracy. Gdyby to był inny reżyser – zamknięty na aktora, przemocowy i trudny, ta sztuka mogłaby wyglądać zupełnie inaczej i wcale nie tak ciekawie. Wzajemne zaufanie między naszą trójką okazało się tu kluczowe, ale miały na to wpływ także inne osoby. Dołożyli się do tego Adam Żuchowski, który skomponował muzykę dokładnie pod aktorów i pod to, co grają, Mariusz Korek, będący spokojnym, a zarazem czujnym inspicjentem oraz Ewa Michalak, tworząca kostiumy i dzięki której mój kostium nabrał pazura i wyrazu, a jednocześnie, dzięki któremu mogłam poczuć się kobieco i przestać przejmować się swoim wyglądem. Jest to o tyle istotne, że teraz gramy Strefę Zero na małej sali, gdzie jesteśmy „na patelni” i gdzie szczególnie wciągamy widza w świat swoich emocji i uczuć, w związku z czym dystans do samej siebie jest tutaj niezbędny.
Jak Pani zareagowała, gdy dowiedziała się, że otrzymała Pani nominację do Złotej Maski?
– Miałam wtedy próbę do Makbeta. W garderobie przeglądałam na telefonie wiadomości na Facebooku i nagle wyskoczyła mi informacja o nominacjach. Gdy wczytałam się w artykuł i dowiedziałam się, że ja jestem jedną z nominowanych, aż pisnęłam z radości. Pobiegłam na scenę, podeszłam do André, ucałowałam go i podziękowałam za to, że przyczynił się do tego. Ucieszyłam się o tyle, że to druga tak nominacja. Pierwszą dostałam 13 lat temu za dwie role, tj. Nataszy w Trzech siostrach i Magdy w Pierwszym razie. W naszym teatrze nie zdarza się to często. Mam poczucie, że Śląsk nie traktuje nas na poważnie. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich – są ludzie, którzy oglądają nasze spektakle i wiem, że walczą o nagrody dla nas, ale w gruncie rzeczy mam wrażenie, że napotykamy na swojej drodze mur. Szkoda o tyle, że w naszym teatrze gra wiele wybitnych aktorek i aktorów, którzy wykreowali wiele wspaniałych ról. Ostatnią Złotą Maskę otrzymał Michał Kula [2014 r. – przyp. red.], będący aktorem naprawdę wysokiej klasy. Zawsze go podziwiałam i mam nadzieję, że Złote Maski będą na niego spadały częściej.
Poza teatrem zdarzało się Pani grać epizodyczne role w filmach i serialach. Proszę powiedzieć, na czym polega różnica w graniu w teatrze, a przed kamerą.
– Będę tendencyjna – uwielbiam i jedno, i drugie. Na pewno nie mogłaby żyć bez teatru. To coś, co już jest częścią mnie, a miłość tę szerzę, prowadząc Teatr sPokoLeń w Dobroniu pod Łodzią. Jeśli chodzi o kamerę, to jest to dość wymagające. Trzeba się wykazać aktorską intuicją i gotowością do roli, gdyż, w odróżnieniu od teatru, nie ma czasu, by pracować nad nią. Trzeba być również bardzo sprawnym aktorsko, by wiedzieć, jakimi środkami operować. Przed kamerą nie wchodzi w grę teatralna gestykulacja i wyrazistość – tutaj należy wręcz sprowadzać wszystko do minimalizmu i naturalizmu, co nie jest łatwe, ponieważ granica, jakiej nie powinno się przekraczać, jest dosyć płynna. Nawiasem mówiąc, już jakiś czas nie grałam przed kamerą. Uświadomiła mi to dopiero ostatnio Maria Magdalena Jeziorowska – o której, mam nadzieję, będzie niebawem głośno – z którą nakręciłyśmy film krótkometrażowy Najpiękniejsza. Przypomniałam sobie wówczas, jak bardzo to uwielbiam. Kamera daje aktorowi poczucie nie tylko rozpoznawalności, bądź co bądź istotnej, bo sprzyjającej otrzymywaniu większej liczby propozycji, ale też wszechstronności, ponieważ ma się świadomość, że potrafi się coś jeszcze poza graniem w teatrze. Najważniejsze jest jednak to, że daje to także wrażenie pozostawiania po sobie czegoś trwałego. Teatr jest ulotny, pozostawia jedynie emocje i pamięć w widzu i to stanowi o różnicy między nim a kamerą.
Czy możemy się w najbliższym czasie spodziewać jakiejś roli przed kamerą?
– Tak. Skończyłam zdjęcia do serialu Matka Piotra Trzaskalskiego. Nie jest to co prawda duża rola – pojawiam się epizodycznie w pierwszych sześciu odcinkach – ale dość istotna. Wcielam się tam w kobietę zagubioną, współczesną, rozwódkę i artystyczną duszę zarazem. Ciekawa, złożona postać, piękna przygoda, wspaniali aktorzy, wspaniałe główne postacie i świetna współpraca z Piotrem Trzaskalskim. To raczej serial dla ludzi o mocnych nerwach, ponieważ poruszane są kwestie trudnego rodzicielstwa, molestowania, gwałtu, ale również hejtu, który bezpośrednio dotyczy mojej bohaterki. Twórcy planują, żeby ten serial ukazał się na Polsacie na jesień.
Wracając jeszcze na chwilę do teatru – czy po trwającej aktualnie przerwie wakacyjnej możemy się spodziewać jakiejś nowej premiery z Pani udziałem?
– Nie. Teraz, z powodu wspomnianej przerwy wakacyjnej trwają wyłącznie próby do Grupy krwi, aczkolwiek ja ta nie gram. Myślę, że to dobrze, ponieważ ostatnio zrobiłam sporo rzeczy i czas, by oddać pałeczkę innym naszym aktorkom i aktorom. Póki co, nasze plany są nieco w zawieszeniu z powodu zmiany dyrekcji, która, mam nadzieję, lada dzień będzie już absolutnie oficjalna. Będzie to spora zmiana, ponieważ wpłynie ona na funkcjonowanie naszego teatru ogółem, niemniej na pewno przełoży się pozytywnie na energię, z jaką wejdziemy w nowy sezon. Ostatecznie, premiera z moim udziałem była w kwietniu, więc sądzę, że na razie wystarczy.
Odchodząc nieco od aktorstwa – w 2014 roku nagrała Pani audiobooka na podstawie opowiadania „O Róży, która nie wierzyła w Świętego Mikołaja” w ramach akcji świątecznej projektu edukacyjnego AudioCzytaki. Jak to się stało, że Pani wzięła w nim udział?
– Projekt był non profit i organizowali go młodzi ludzie, którzy pewną drogą – nie pamiętam już dokładnie, jaką – skontaktowali się ze mną. Ja ogólnie jestem zwolenniczką czytania i rozpowszechniania go, więc kiedy tylko pojawiła się taka akcja, natychmiast wzięłam w niej udział. W jej ramach ja i parę innych zaangażowanych w to osób ze świata kultury z Łodzi jeździliśmy po szkołach i czytaliśmy lektury, ponadto nagrana została płyta świąteczna właśnie z naszymi audiobookami.
Planuje Pani wziąć udział w kolejnych takich projektach?
– To znaczy, ludzie, którzy to organizowali, zapewne zajmują się już czym innym, niemniej zdarza się, że zgłaszają się do mnie szkoły właśnie w związku z podobnymi projektami. Ostatnio byłam w SP nr 50, gdzie organizowano akcję o nazwie „Zielona Przyroda”, również obejmującą czytanie książek. Chciałam przy okazji sprawdzić, jak tam kondycja z czytaniem u najmłodszych. Oczywiście, jest ona dobra jedynie u tych najlepszych, ale mam nadzieję, że za sprawą takich projektów będzie ona koniec końców u wszystkich na zadowalającym poziomie. Nawet u swojej córki ostatnio zauważyłam postęp, bo gdy przyszła do niej koleżanka, która zdziwiła się, dlaczego w jej domu na półkach stoi dużo książek, stwierdziła, że to normalne. Jest to o tyle zaskakujące, że sama ich nie czyta. Pociesza mnie jednak świadomość, że samo ich posiadanie ma dla niej znaczenie.
W tym miejscu nie mogę nie zapytać o pewną rzecz. Otóż nagrywanie audiobooka to trochę praca głosem. Czy myślała Pani o karierze aktorki dubbingowej?
– Tak. Miałam nawet kilka razy rozmowę na ten temat. Ludzie mówią, że mam bardzo oryginalny, niski głos. To trochę paradoks, bo na początku, jak ja to mówię, przeszłam mutację – przez głos o mało co nie dostałabym się do szkoły teatralnej. Mówiłam dyszkantem i miałam jeden z najsłabszych głosów na roku. Pamiętam w związku z tym pewną sytuację z czasów, kiedy zdawałam do szkoły teatralnej. Przewidziałam, że mogę lepiej wypaść na egzaminie, stając bliżej komisji. Składała się ona z samych, można by rzec, wspaniałości – jej członkami byli m.in. Jerzy Stuhr, Jerzy Trela, Anna Dymna, Anna Polony i Tadeusz Malak. Akurat miałam przygotowany fragment z Wojny i pokoju. Zapytałam, czy mogę podejść bliżej i powiedzieć ten tekst. Kiedy się zgodzili, zauważyłam, że Jerzy Stuhr coś sobie zanotował i nie patrzył na mnie. Zaczęłam mówić: „Dołohow wskoczył na okno z butelką rumu w ręku i krzyknął: „Słuchać!”, co ja krzyknęłam wręcz prosto do ucha Jerzemu Stuhrowi, który był dość… mocno zaskoczony. Jakby nigdy nic powiedziałam resztę i wtedy poczułam, że dobrze mi poszło. Niestety, nie było tak kolorowo, bo pan Malak powiedział do mnie: „Świetnie, a czy może to pani powtórzyć z końca sali?”. Zrozumiałam, że szybko rozgryzł mój słaby głos – myślałam, że nie przejdę dalej. Poszłam na koniec sali i zaczęłam mówić. Powiedziałam dwa zdania, po czym pan Malak mi podziękował. Byłam załamana. Nagle pani Polony wstała, podeszła do mnie, złapała mnie za brzuch i zaczęła robić ze mną ćwiczenia impostacyjne. Po wszystkim stwierdziła, że mój głos jest do wypracowania. Byłam święcie przekonana, że to koniec, ale jednak się dostałam i zdałam sobie sprawę, że w jakiś sposób pomogła mi w tym pani Polony. Po szkole teatralnej z kolei, nie mając pieniędzy, zajęłam się tym, czego, o ironio, najbardziej się bałam – prowadzeniem imprez. Prowadziłam wielkie, masowe imprezy majówkowe na błoniach w Krakowie, podczas których zupełnie zdarłam głos. Chodziłam z permanentną chrypą, która spowodowała, że obniżył mi się i „osadził” głos. Nawet koleżanka za szkoły, która po 15 latach zobaczyła mnie na scenie w, podeszła do mnie po spektaklu i zapytała: „Teresa, co ci się stało? Masz potężny głos!”.
Jeśli chodzi o dubbing, to bardzo mi się marzy wziąć w nim udział, ale niestety wiem, że żeby być dubbingowcem, trzeba być na miejscu w Warszawie, co dla mnie byłoby trudne do zrealizowania. Uwielbiam za to nagrywanie audiobooków, o których mówiliśmy przed chwilą. Mam nadzieję, że chociaż w tym kierunku uda mi się rozwinąć. Miedzy innymi w związku z tym założyłam fundację artystyczną i już udało nam się nagrać coś profesjonalnego. Niestety, nie mamy jeszcze praw do tego tekstu, przez co projekt został na razie schowany do szuflady, ale liczę, że w tym roku uda się go popchnąć do przodu. Mogę jedynie zdradzić, że będzie to coś od Érica-Emmanuela Schmitta, mojego ukochanego pisarza, którego każde dzieło jest dla mnie czymś niemalże świętym.
Skoro mówimy o czytaniu – czym ogólnie zajmuje się Pani w czasie wolnym?
– Na pewno właśnie czytaniem. Jest to nieodzowna część mojego życia, stanowiąca odpoczynek, radość i święto jednocześnie. Uwielbiam czytać. Czytam wiele gatunków, począwszy od beletrystyki – lubię kryminały, powieści obyczajowe, ale takie z górnej półki. Nie lubię romansów. Parę lat temu odkryłam tzw. literaturą kobiecą – nie romansową! – i na tym polu uwielbiam książki Aleksandry Tyl. Z Aleksandrą zaczęłyśmy się w pewnym momencie przyjaźnić, ponieważ ośmieliłam się do niej napisać, by oznajmić jej, że bardzo podobają mi jej książki. Ona z kolei ostatnio zrobiła mi niespodziankę, przyjeżdżając do Sopotu na mój spektakl. Bardzo bym chciała, żeby miała w Częstochowie spotkania autorskie. Ma świetne poczucie humoru, dobre, lekkie pióro i bardzo dobrze konstruuje postacie. Nie mogę się doczekać, aż skończę czytać powieść, w trakcie lektury której jestem, by zacząć jej najnowszą – Zgodne małżeństwo. Dostałam ją z dedykacją i to jeszcze przed premierą, więc leży u mnie na półce i czeka w szczególnym miejscu.
A oprócz czytania?
– Mam dość oryginalne zainteresowania. Uwielbiam tzw. scrapbooking, czyli robienie kartek z resztek czy pozostałości. Mam całą pracownię, w której robię imienne kartki na zamówienie. Pozwala mi się to wyciszyć, ponieważ wtedy muszę być precyzyjna, ale i pomysłowa. Niestety, nigdy nie miałam zdolności plastycznych. Zawsze chciałam malować, ale nie zostałam obdarzona takim talentem, więc znalazłam niszę, dzięki której mogłam spełnić to pragnienie. Dobrze wychodziło mi również szydełkowanie, ale ostatnimi czasy jakoś się tym nie zajmuję. Ciekawym zbiegiem okoliczności zajmuję się od kilku lat kartami Tarota i kartami Lenormand. To mój „konik” – moi bliscy i znajomi są zgodni co do tego, że całkiem dobrze wychodzi mi czytanie z kart.
A propos scrapbookingu – czy Pani prace można gdzieś zobaczyć?
– Tak, prowadzę od lat stronę na Facebooku. Obserwuje ją sporo osób. Zawsze, jak zrobię jakąś nową kartkę, to ją tam zamieszczam, ponieważ potem ta kartka „znika”, trafiając do osoby, która ją zamówiła. Tak naprawdę, robię to jedynie dla osób, które mnie znają, gdyż nie robię tego zarobkowo, a wyłącznie z pasji. Te kartki nierzadko są tematyczne. Ostatnio zgłosiła się do mnie przyjaciółka, która chciała coś dać na prezent parze, która z kolei poznała się w pociągu. Zrobiłam zatem kartkę z motywem pociągu. Staram się robić kartki oryginalne, takie, których nie da się kupić w sklepie, zwłaszcza pod daną osobę.
Zmierzając powoli do końca – gdyby nie zajmowała się Pani aktorstwem, to co zamiast tego by Pani wybrała?
– Szkołę wojskową. Złożyłam co prawda papiery na polonistykę, ale ten kierunek też mnie interesował. Chciałam iść do Szczytna, ale wystraszyłam się, bo tam trzeba było zdawać matematykę, a ja na maturze jej nie miałam. W ogóle nie lubię ani jej, ani przedmiotów ścisłych, dlatego poniechałam tego pomysłu. Po 10 pierwszych latach pracy w zawodzie wyrzucałam sobie, że tam nie poszłam, lecz po kolejnych 10 stwierdzam, że nie żałuję, że poszłam taką, a nie inną drogą.
Ale skąd tak właściwie pomysł na tę szkołę wojskową? Czy odegrał tutaj rolę np. jakiś bodziec ze strony najbliższych?
– Lubię porządek i konkret. Miałam wrażenie, że ta szkoła mi to da, ale też pewnego rodzaju poczucie obowiązku. Myślę jednak, że miałabym problem, żeby się w tym zawodzie odnaleźć. Cenię sobie prawdę, uczciwość i konkret, a wiem od pewnych znajomych, z którymi stykam się podczas swojej własnej pracy, że te wartości nie są tam zbyt respektowane, szczególnie na wyższych szczeblach władzy. Cóż, chyba nic nie dzieje się bez przyczyny.
Dopytałbym jeszcze o córkę, o której Pani wcześniej wspominała. Czy przekazuje jej Pani miłość do aktorstwa bądź pozostałych pasji?
– Pozostawiłam jej w tej kwestii wybór. Od małego miała dużą styczność z teatrem, ponieważ nierzadko oglądała bajki zza kulis bądź na próbach, zdarzało się jej też zerkać na sztuki dla starszych. Niektóre spektakle wręcz uwielbiała, potrafiła też zrobić sobie pod nie ciekawy makijaż. Z drugiej strony, przez przypadek zobaczyłam kiedyś jej próbne zdjęcia do serialu i poszło jej znakomicie. Mimo to, absolutnie odmawia brania udziału w jakichkolwiek projektach artystycznych. Póki co upiera się, by iść do liceum mundurowego w Częstochowie. Jest też bardzo uzdolniona plastycznie. Świetnie tańczy – chodzi do Teatru Tańca Włodzimierza Kucy. Ma zatem wiele talentów, a ja nie zamierzam wymuszać na niej, kim ma zostać. Ważniejsze jest dla mnie to, by była dobrym człowiekiem. A i tak uważam, że jako 13-latka jest w pewnych kwestiach bardziej konkretna, niż ja w jej wieku.
Z perspektywy swojego doświadczenia aktorskiego, jakich rad udzieliłaby Pani początkującym aktorom?
– Jeśli chcą iść do tego zawodu, żeby być celebrytami, być sławnymi i zarabiać dużo pieniędzy, to niech sobie wybiorą coś innego. Takie podejście zupełnie przekreśla, nazwijmy to, misyjność, którą wynosi się ze szkoły teatralnej. Ten zawód nie polega na byciu małpą, tzn. zatańczymy lub zaklaszczemy tak, jak nam powiedzą, a później będziemy brylować na dywanach. Nie na tym to polega. Gdyby jakikolwiek młody człowiek zgłosił się do mnie i zaprezentowałby taką postawę, z miejsca bym mu podziękowała. Na szczęście tacy ludzie nie przychodzą do mnie. Pytam się ich za to, czy mają alternatywę, ponieważ do tej szkoły jest niezwykle trudno się dostać. Na jedno miejsce jest bardzo dużo kandydatów i trzeba mieć duże samozaparcie i próbować co najmniej kilka razy pod rząd. Generalnie jeżeli nie kocha się tego, co się robi – bez względu na to, czy jest się aktorem, czy lekarzem, czy barmanem – to nie ma sensu tego robić. Oczywiście, są pewne prace, które nie dają nam pełnej satysfakcji, a podejmujemy się ich, bo zmusza nas do tego życiowa sytuacja, ale wierzę, że coś takiego jest jedynie przejściowe – w końcu to od nas zależy, co chcemy robić w życiu. Nierzadko mówię moim uczniom, by wybrali coś innego, bo aktorstwo to ciężki kawałek chleba, szczególnie dla kobiet. Mnie akurat się udało, ale jednocześnie jestem dosyć wybredna i nie należę do łatwych aktorów. Z drugiej strony, jestem szczęściarą, ponieważ mogę sobie na taką wybredność pozwolić. Nie zamierzam grać głupot i niczego nie robię za wszelką cenę. Zależy mi przede wszystkim na tym, by ciągle się rozwijać. Dlatego młodemu, aspirującemu aktorowi mogę powiedzieć: Jeżeli ty też nie zamierzasz robić niczego na siłę i zależy ci na nieustannym rozwoju, to odnajdziesz się w tym zawodzie.
Rozmawiał Michał Siciński
fot.: Teresa Dzielska – OFC/Facebook