Stanisław Imieniński* jest postacią niecodzienną. Urodził się w 1940 roku w Radomsku. Do klasy – w częstochowskim Liceum Sztuk Plastycznych – chodził razem z Jerzym Dudą-Graczem. Na tym zakończył swoją artystyczną edukację. Przez 20 lat był pracownikiem Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej i Przedsiębiorstwa Geodezyjno – Kartograficznego. Przez 3 lata uczył rysunku w szkole specjalnej, 12 – w Miejskim Domu Kultury. Ale to nie wykształcenie tworzy artystę, trzeba nim się po prostu urodzić. A Imieniński się urodził. – Stachu to jest KTOŚ; na jego wernisaż w Muzeum Częstochowskim przyjechał cały autokar i kilka samochodów gości z Radomska – usłyszałam opinię o malarzu.
– Ile wystaw indywidualnych Pan miał?
– Nie mam pozapisywane, ale ta jest 110. Bardzo się lubię chwalić tym co robię; a wystawy robiłem wszędzie, gdzie się dało. Ponieważ nie mam wykształcenia akademickiego, to nie mogłem dawniej pokazywać swoich prac w profesjonalnych galeriach. Teraz, jak się tylko ma pieniądze, można się wystawiać wszędzie, nikt o papiery nie pyta. Swoje obrazy pokazywałem w zakładach pracy, ośrodkach kultury, salach radnego, bankach i Biurach Wystaw Artystycznych. Najpiękniejszą wystawę miałem w gorzelni w Niechcicach, 4 dni ją otwieraliśmy…
– Porozmawiamy o sztuce?
– Uwielbiam rozmawiać o sztuce i o tym co robię! Nie znoszę tylko pytania – co artysta chciał przez to powiedzieć. Gdy ktoś mnie pyta, co jest na moim obrazie, to mu mówię: – To co widzisz baranie i dokładnie tyle!
– Chodził Pan do częstochowskiego “plastyka”, dlaczego nie zaczął Pan od razu po szkole malować, tylko zajął się zupełnie czymś innym, po to, by po latach wrócić do artystycznych pasji.
– Szkołę wspominam bardzo dobrze; z uczuciem myślę o moich belfrach, to byli bardzo mądrzy ludzie. Nie rozumiem teraz tej przepaści, jaka jest pomiędzy nauczycielami i młodzieżą, wtedy było inaczej. Nie chciałem się uczyć matematyki, to nauczyciel mi powiedział: – Jak się nie nauczycz liczyć, to i obrazu nie sprzedasz, bo cię oszukają. Ale ja się do nauki nie przykładałem, choć byłem zdolny. Byłem królem wagarów w Częstochowie. Między innymi dzięki temu udało mi się nie zdać matury… Szkołę skończyłem, ale matury nie zrobiłem. Potem zająłem się czym innym.
– Ale przerwała to jakaś wielka życiowa katastrofa, po której zaczął Pan właściwie dopiero malować?
– Miałem już 40 lat i zmiażdżyłem sobie kręgosłup. Samochodem jechałem. Lekarz, kiedy zobaczył moje zdjęcie rentgenowskie był przekonany, że popsuł się aparat; bo według niego człowiek z takimi obrażeniami powinien już dawno nie żyć. Mnie się jednak udało. Po tym wypadku, z którego cudem ocalałem, stwierdziłem, że przepie… życie. Inni poszli do przodu, a ja… Od tego czasu maluję codziennie, żal mi każdej chwili.
– Pojawiły się prestiżowe wyróżnienia.
– Między innymi wygrałem cztery poważne, ogólnopolskie konkursy aktów.
– Ale Pańskich słynnych aktów nie ma na wystawie w częstochowskim Muzeum?
– Nie, bo pomyślałem, że muzeum, to placówka edukacyjna i nie wypada… Jestem malarzem – samoukiem. Ale z historii sztuki jestem lepszy od wielu wykładowców wyższych uczelni, zresztą parę razy udało mi się spotkać ze studentami w Akademii, którzy nie wiedzieli, że ja nie mam żadnych tytułów. I nie wiedzą pewnie o tym do dziś…
– A jak to jest z tą polską kulturą według Pana?
– Wartość narodu, to kultura. Narody, które nie tworzą kultury wylatują z mapy. Kraj, który nie rozwija swojej kultury jest skazany na samozagładę. Pozostaje jeszcze tylko zlikwidować cmentarze, posadzić tam drzewa i zbudować osiedla. I po narodzie. Po dawnych, świetnych cywilizacjach pozostała kultura, i dlatego o nich pamiętamy. Tak było ze starożytną Grecją, Bizancjum. Zeszły rok bezczelnie ogłoszono w Polsce Rokiem Kultury. I co? Z roku na rok coraz bardziej tnie się budżet na kulturę, robią to chyba jacyś wariaci albo psychole. Kultury nie utrzyma się bez sponsorów. W tym wniosku nie ma nic odkrywczego. Dawniej, w Polsce sztuka nie była wolna, za to był naprawdę poważny mecenat państwowy, nawet aż za bardzo rozwinięty.
Dofinansowywało się całe masy ludzi, w różnych placówkach kultury, którzy tylko chcieli coś tworzyć. I narobiło się tych rzeźbiarzy ludowych, których teraz można spotkać na każdym kroku. Ale jaki z niego artysta ludowy – pytam – jak on ma w domu telewizję satelitarną, a zamiast komórki na podwórku – telefon komórkowy… Mieliśmy w Polsce jednego wybitnego artystę, co to pół świata mogło się przy nim schować, a cały go podziwiał. To był Tadeusz Kantor.
– Lubi Pan sobie pofilozofować, swoje refleksje – “złote myśli” umieszcza Pan w folderach wystaw albo… prezentuje mnie teraz na przykład.
– Uprawiam filozofię prywatną na własny użytek. Jestem odważny. Niczego nie robię z wyrachowania. Tyle człowiek jest wart, ile daje z siebie. Za pieniądze szczęścia się nie kupi. Lubię rozważać. Uwielbiam mądrość, jaką Rodzeński umieścił w swojej książce. Cieszę się, że nie skończyłem ASP. Nie zrobił tego ani Dali, ani Picasso. Najczystsza sztuka, to ta, co nie miała odbiorców – jaskiniowa. Wiedza akademicka prawdopodobnie trochę pomaga, ale i zniewala. Nie jest się potem w sztuce wolnym. Zresztą, co Akademia Sztuk Pięknych ma wspólnego z pięknem? O sztuce ładnej mówi się z lekceważeniem. Poważany jest np. konstruktywizm ruski – sztuka przecząca pięknu.
– Zaczynamy rozmawiać o sztuce i o malarstwie, a jakie jest to Pana malarstwo?
– Piszą o mnie, że jestem symbolistą.
– A Pan za kogo się uważa?
– Koło moich obrazów nikt nie przejdzie obojętnie. Budzą emocje – dobre lub złe. Uciekłem w jakąś taką plakatową ekspresję. Świadomie igram z ludzmi, intryguję.
– Jak Pan maluje?
– Biorę tubkę farby do ręki… Muszę mieć płótno i chęć do malowania. Potem już tylko trochę ruchów i jest obraz. To wystarczy. Żeby być artystą trzeba mieć uregulowane sprawy w domu – wyrozumiałą kobietę i tak dalej. Ja mam. Poświęcam się tylko tworzeniu. Maluję około 100 obrazów rocznie, czasem więcej. Jestem artystą. Kiedy przechodzę ulicą w Radomsku, ludzie przystają, uśmiechają się, patrzą na mnie – bo jak twierdzą – chcą zobaczyć jak wygląda artysta.
– Dziękuję za rozmowę.
* Wystawę Stanisława Imienińskiego można oglądać w podziemiach Ratusza Muzeum Częstochowskiego
SYLWIA BIELECKA