W domu i na świecie
Cóż to były za czasy, gdy na dachy kamienic przy mojej ulicy Berka Joselewicza – prócz kominiarzy i dekarzy – zaczęli się wspinać amatorzy. Działo się to gdzieś przed czterdziestu laty, choć oficjalna metryka polskiej telewizji została wystawiona przed półwieczem. Kiedy rządzący spostrzegli w nowym medium kolejny oręż dla propagandy, bez ociągania przystąpili do budowy sieci nadawczej, urządzania sal studyjnych i produkcji odbiorników. Swoją robotę dostali też ślusarze, którzy spawali z rurek anteny o nieznanym dotąd kształcie. A mężczyźni gramolili się z tym cholerstwem na dachy…
Nie piszemy teraz historii naszego “okna na świat”, choć właściwie dotąd nie powstało żadne porządne opracowanie na ten pasjonujący temat. Chodzi w szczególności o politykę, tak nierozerwalnie wiązaną z gmachami przy placu Powstańców Warszawy i Jana Pawła Woronicza. No i gmachem głównym – białym domem Komitetu Centralnego przy Nowym Świecie. Prawdziwą lokomotywą partyjnej propagandy telewizja stała się dopiero za czasów nieboszczyka Edwarda Gierka i wprowadzenia nowej techniki – koloru. We wspomnianym gmachu powstał nawet specjalny wydział, nadzorujący pracę szefa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego, bez zbędnego pośrednictwa cenzury.
Przy okazji odkryto, że telewizor jest w świecie głównym źródłem rozrywki, świetnego podkładu dla nudnych relacji z posiedzeń egzekutyw. Nowy środek przekazu (wedle Mirona Białoszewskiego – “przekazior”) dojrzał, wypracował własne formy i bez reszty zapanował nad słowem i obrazem. Za poprzedniego prezesa – Włodzimierza Sokorskiego – kontrolę treści często pozostawiano uznaniu redaktorów w słusznym przeświadczeniu, że autocenzura jest skuteczniejsza. Gdy pewnego razu szopkę noworoczną zlecono Januszowi Minkiewiczowi, ten przedstawił w redakcji scenariusz: No więc rzecz dzieje się w Katyniu… Oczywiście natychmiast zrezygnowano z usług znanego satyryka.
Wydawało się, że w wolnej Polsce zapomni się wreszcie malowane na ścianach hasła “Telewizja kłamie” i “Dawka Trucizny” (rozwinięcie skrótu DT – Dziennik Telewizyjny). A gdzież tam. “Telewizja nasza!” – obwieszczała “Gazeta Wyborcza” w październiku 1989, gdy premier Mazowiecki mianował Andrzeja Drawicza nowym szefem Radiokomitetu. Rzecz należało rozumieć jak najbardziej dosłownie, bo politycy przyzwyczaili się do kierowania polityką informacyjną. “Polityka” tak się różni od “informacji”, jak krzesło drewniane od elektrycznego. Na szczęście w demokracji istnieje opozycja, i ta nieco temperuje zapędy różnych manipulatorów. W świecie dopracowano się dokładnych standardów dziennikarskich, nakazujących przedstawianie zdarzeń w różnym świetle. Takim też zamysłem kierowali się posłowie konstruując Ustawę o radiofonii i telewizji. Już przy wyborze pierwszych członków tego gremium okazało się, że od polityki nie ma ucieczki. Stanowiska w Radzie są do dziś najbardziej pożądanym łupem dla partii i przedmiotem zabiegów różnych cwaniaków krążących po sejmowych korytarzach. Kolejne rundy walki bywają nawet śmieszne, gdy zawodnicy z tego samego klubu AWS są znoszeni z ringu, zaś stanowisko dostaje zdziwiony obrotem rzeczy PSL-owiec – Aleksander Łuczak.
Temu gremium przewodniczy goszczący w zeszłym tygodniu w Częstochowie Juliusz Braun. Stanowisko objął na mocy niepisanego sojuszu medialnego SLD – UW. Przykładowe “paragrafy” tego układu mogłyby brzmieć tak: 3) PZPR tylko czasami błądziła, ale jej członkowie są dziś szczerymi demokratami; 5) Kapitalizm był i jest zły, promujemy trzecią drogę; 7) Nie wpuszczamy na antenę oszołomów żądających dekomunizacji; 10) Żadnych częstotliwości dla telewizji katolickich, a jeśli już, to na odludziu; 15) Misją telewizji jest promocja telewizji – naszej… Gdy TVP zdejmuje ciekawe programy albo dopuszcza się ekscesów (“Dramat w trzech aktach”), przewodniczący Braun robi zbolałą minę i bezradnie rozkłada ręce. Wszystko wedle paragrafu 22 wspomnianego “układu”: KRRiTV raz na zawsze odpieprzy się od tego, co znajdzie się na (naszej) antenie!
ryszardbaranowski@poczta.onet.pl
RYSZARD BARANOWSKI