WYWIAD EKSKLUZYWNY/ Podróże to uczta zmysłów


 

O turystycznych wędrówkach i książce „W 80 podróży dookoła świata” rozmawiamy z pisarzem, dziennikarzem i obieżyświatem Marcinem Wolskim.

 

 

O turystycznych wędrówkach i książce „W 80 podróży dookoła świata” rozmawiamy z pisarzem, dziennikarzem i obieżyświatem Marcinem Wolskim.

Co było inspiracją do napisania książki, muszę dodać, że niezwykłej, ubogaconej wieloma odniesieniami do rodzinnych wspomnień? Tytuł sugeruje analogię do wspaniałej książki Juliusza Verne’a „W 80 dni dookoła świata”.

– Tak, wybór tytułu był całkowicie świadomym zabiegiem. „W 80 dni dookoła świata” to jedna z pierwszych książek podróżniczych, które przeczytałem i która w dużym stopniu wpłynęła na rozbudzenie zainteresowań. W wieku 10–12 lat kanon Verne’a – „Tajemniczą wyspę”, „Dzieci kapitana Granta”, „Sto tysięcy mil podmorskiej żeglugi” i oczywiście „W 80 dni dookoła świata” miałem już zaliczony. To był pierwszy krok do zainteresowania się geografią, historią i podróżowaniem, które towarzyszy mi przez całe życie. Jestem człowiekiem mało usportowionym, jednak chodzenie po górach, nurkowanie, czasem zaglądanie do jaskiń, należy do moich pasji.

A sama książka…? Jestem pisarzem, który nie prowadzi dzienników, w związku z tym musiałem zawierzyć swojej pamięci oraz reportażom, z moich podróży zamieszczanym w gazetach, z którymi współpracowałem. Na przykład w „Gazecie Polskiej” pisałem krótkie felietony i wspomnienia z moich podróży, dłuższe artykuły zamieszczałem też w „Rzeczpospolitej” i „Do Rzeczy”. Jednak asumptem do powstania książki było nawiązanie współpracy ze wydawnictwem „Biały Kruk”. Udzielałem się tam jako recenzent ich wspaniałych książek i chwaliłem często szatę graficzna oraz poziom fotografii.

W którymś momencie powiedziałem o moich podróżniczych pasjach i zaprezentowałem część gotowych materiałów. Kupili pomysł! Ponieważ nic nie motywuje autora lepiej niż w konkretne zamówienie, zebrałem dotychczasowe prace, przeredagowałem i dopisałem resztę, korzystając przy okazji z materiałów zebranych do innej autobiograficznej książki.

Z pewnością duży udział w kształtowaniu Pana turystycznej pasji mieli rodzice…

– W dzieciństwie na ścianach naszego domu wisiały zdjęcia mojego Ojca, który nieustannie wspominał swoją podróż po portach Morza Śródziemnego, którą odbył w międzywojniu. Jego talent narracyjny plus czarno-białe powiększone do rozmiarów obrazów fotografie – Ojciec w hełmie korkowym wśród palm, ojciec na targu w Tangerze, ojciec w Aleksandrii – jawiły się jako nieprawdopodobna przygoda. Oczywiście marzyłem, aby też tak podróżować, chociaż nie bardzo wierzyłem, że w warunkach PRL-u uda mi się zrealizować to pragnienie. Nie przeszkadzało to zaczytywać się w kolejnych lekturach. Były to książki Arkadego Fiedlera i wiele innych, które pochłaniałem w ogromnych ilościach. Zacząłem też kolekcjonować wydawaną przez „Iskry” serię „Naokoło świata” – od pierwszego tomu „Zdobycie Mount Everestu” przez kolejne, takie jak „Wyprawa Kon-Tiki” czy „Aku-Aku”. Uzbierało się tych tytułów ponad sto. Moja wiedza o Wyspie Wielkanocnej była dość kompletna, gdy miałem niespełna lat piętnaście. Pięćdziesiąt lat później mogłem ją zweryfikować.

I jak przebiegło porównanie, czymś został Pan zaskoczony?

– Mimo zgromadzonej wiedzy każdy bezpośredni kontakt był ogromnym przeżyciem. Czasem zastanawiam się, jak podróżowanie przyjmuje człowiek, który nic nie wie, ani o geografii, ani o historii. Widzi górę jako kupę kamieni, zamek jako architektoniczną bryłę i nie doszukuje się kontekstów historycznych ani skojarzeń literackich. Zupełnie inaczej podchodzi do tego ktoś taki jak ja. Mól książkowy, dla którego plac na wyspie la Cité, pomiędzy katedrą Notre Dame a Conciergerie, to sceneria z „Dzwonnika z Notre Dame”, „Trzech muszkieterów” i „Naszyjnika królowej”. Oczami duszy widzę garbusa Quasimodo przyglądającego się z wieży pięknej Cygance i skazańców doby francuskiej rewolucji, których o świcie zawiozą pod gilotynę. Dla mnie podróżowanie jest poniekąd powracaniem do miejsc, które wcześniej odwiedzałem w wyobraźni, dzięki książkom, filmom, telewizji. Wiem na co patrzeć, czego szukać i co przeżywać, podczas gdy wszystkie receptory jak u nietoperza są mocno nastawione są na łapanie świata. Czuję to nawet teraz – zapach smażonych ostryg na greckiej plaży, smak soli w wietrze na norweskim fiordzie, dotyk słońca przebijającego się przez deszczowy las, łoskot wodospadów Iquazu czy wszystkie barwy obrazów Hieronima Bosha… Uczta zmysłów!

Czy przebyte podróże są przypadkowe, spontaniczne, czy też odbywają się w myśl jakiegoś planu?

– Plany są wynikiem środków, możliwości, przypadku. Pierwszą wskazówką było jechać tam, gdzie się jeszcze nie mnie było. Po drugie, wolałem zaczynać od wypraw bardziej ekstremalnych, biorąc pod uwagę możliwości zdrowotne. Dzisiaj już nie wiem, czy tak samo jak pięć lat temu pogoniłbym za gorylami w góry Ugandy. Zatem jądro ciemności trzeba było zaliczyć wcześniej, a np. Norwegię i Szkocję odłożyć na starość. Poza tym byłem uzależniony od oferty. Milionerem nie jestem, toteż jeśli pojawiała się jakaś ciekawa promocja, to korzystałem. Śledziłem zwłaszcza oferty linii lotniczych, np. British Airways, i dzięki temu na Wyspę Wielkanocną mogłem pojechać za jedną piątą ceny czy w dwa tygodnie byłem w stanie objechać główne atrakcje Brazylii. Łapałem te okazje nie zastanawiając się, czy w Ameryce Południowej nie bywam już zbyt często, a w Azji za mało… Zwiedzając świat, trzeba też brać pod uwagę bezpieczeństwo. Ileś atrakcyjnych krajów pominąłem. Żałuję, bo kiedyś można było bezpiecznie odwiedzić Afganistan, Syrię czy Libię. Dzisiaj można tam pojechać jedynie jako korespondent wojenny. A gdybym przewidział jak uziemi nas pandemia, śpieszyłbym się jeszcze bardziej.

 Która z wypraw była najbardziej zaskakująca?

– Trudno powiedzieć, ponieważ komponenty tych wypraw są trudne do porównania. Jak można  porównać urok San Gimignano, tego małego miasteczka w Toskanii, pełnego setki wież obronnych, z zachwytem wnętrz Krateru Ngorongoro, parku narodowego w Tanzanii, będącego jednym wielkim ogrodem zoologicznym, gdzie na odległość wyciągniętej ręki spotykasz lwa, hieny czy polującego lamparta. Tak samo trudno porównać dzieła natury – wodospady, które w swym życiu podróżniczym zaliczyłem od Niagary przez Iguazu po wodospady błękitnego Nilu z kolekcją płócien Goy czy Bruegla w Prado czy w Luwrze. To są nieporównywalne rzeczy, jak nieporównywalne są wspaniałe lody z rewelacyjnym, amerykańskim stekiem.

A która wniosła najwięcej walorów poznawczych?

– Chyba wyprawa do Peru. Trwała dość długo, trzy tygodnie. Zjechałem intensywnie większość tego kraju. Widziałem i bardzo wysokie góry, i dżunglę. Poznawałem miejscową kulturę, ocierałem się o tajemnice, choćby latając awionetką nad płaskowyżem Nazca z tajemniczymi rysunkami na pustyni. Sporo rzeczy było nieoczekiwanych, które wykraczały poza program, jak choćby wizyta w Ica u doktora Cabrery, kolekcjonującego kamienie, na których ludzie walczą z dinozaurami, a Antarktyda jest bez lodu… Niezwykła podróż. Wyróżniłbym także zderzenie z nietkniętą przez człowieka przyrodą na Wyspach Galapagos połączone z głębokim nurkowaniem, wśród fok i śpiących rekinów. No i wędrówkę po polskich misjach na niesamowitej na wpół dzikiej Papui-Nowej Gwinei

Każdy kraj to inni ludzie. Gdzie spotkał Pan najciekawszych ludzi, najbardziej życzliwych, uśmiechniętych?

– Trudno powiedzieć. Podczas moich podróży miałem niewiele czasu na spotkania z tubylcami. Żeby poznać ludzi, to należałoby się zaszyć w jakiejś dziurze w Meksyku czy na Filipinach i pobyć tam czas dłuższy. A w zasadzie poza Szwajcarią, gdzie jeździłem do siostry, nigdzie nie przebywałem dłużej. Zwykle mój dzień polegał na tym, żeby po wyczerpującym zwiedzaniu być o świcie spakowanym i ruszać dalej. Poznawałem więc albo przewodników wycieczek, albo w przelocie przypadkowych autochtonów. Zdarzało się, na przykład na Kubie, że zachodziłem do domów mieszkańców, ale oznaczało jedynie posmakowanie… I nie pozwalało na głębszą refleksję. Żeby poznać człowieka, trzeba zjeść z nim beczkę soli. Każda kultura i cywilizacja jest inna. Mieszkańcy Ameryki Łacińskiej zachwycają rodzinnością i gościnnością. Z kolei ludzie Azji – pracowitością. Ale są to wszystko obserwacje naskórkowe.

Wiele z tych wypraw miało charakter ekstremalnych. Gdzie Pan przeżył najwspanialszą przygodę, może coś Pana przeraziło?

– Nie. Czasami ocierałem się o jakieś ryzyko, ale na ogół wyprawy były dobrze zorganizowane, a po drugie nawet sport typu nurkowanie poprzedzony był kursami. Zdarzyło mi się podczas nurkowania na Adriatyku być porwanym przez prąd i wyniesionym na środek morza, na szczęście byłem ze szwagrem. W podwodnej jaskini w Meksyku straciłem na chwilę orientację co do grupy, do której dołączyłem. Zły wybór oznaczałby utratę powietrza… Dość groźną sytuacją stworzył atak szerszeni na podejściu do twierdzy Sigirija na Sri Lance, trudno opisać panikę setek wspinających się turystów.

W którym kraju, czy krainie najbardziej się Pan zakochał?

– Byłoby trochę banalne, gdybym wymienił mój własny kraj, poszerzony o polskie Kresy. Trudno porównywać, ponieważ w każdym miejscu na ziemi jest coś, co może zafascynować. Wolę kraje ciepłe, południowe, ale gdy sobie przypomnę krawędzie klifów w Norwegii, to w tej potędze skały spadającej kilkaset metrów w morze znajduję niepospolite piękno. Podziw i wzruszenie wywołuje smutek wrzosowisk Szkocji, gdzie znalazłem się w miejscu bitwy pod Culloden, która w XVIII wieku przyniosła upadek niepodległej Szkocji. Odwiedzałem wiele innych miejsc historycznych, choćby Savannah w Georgii, gdzie poległ prowadzący szarże nasz heros Kazimierz Pułaski. Ale również Chocim i Kamieniec Podolski, gdzie z cieniami hetmana Żółkiewskiego i Michała Wołodyjowskiego sąsiadują pomniki Polskiego Papieża… A Funchal na Maderze, gdzie kamienny Jan Paweł II patrzy w stronę z monumentu Józefa Piłsudskiego. A Chrystus Miłosierny siostry Faustyny w najbardziej nawet odległych miejscach świata. Żeby to wszystko wymienić, należałoby napisać jeszcze jedną książkę i drugą…

A Polskę również zwiedza Pan z namiętnością poszukiwacza przygód?

Polskę zjeździłem dość dokładnie, będąc artystą obwoźnym. Był to głównie okres „Solidarności”, a potem stanu wojennego, kiedy wyrzucony z wszystkiego, z czego mogłem być wyrzucony, działałem w półlegalnym kabarecie. Niestety często poznawanie takie ograniczało się do hoteli, sal występowych i restauracji. Zresztą zostało sporo miejsc, w których nie byłem, choćby Bagna biebrzańskie czy Góry Stołowe.

Jakie ma Pan kolejne wyprawy w planach?

– Teraz plany blokuje mi pandemia. Wcześniej realizowałem minimum dwie duże wyprawy rocznie, zwykle zimą wybierałem się do bardzo ciepłych krajów, a latem do tych średnio ciepłych. 2020 rok został wykluczony z mego grafika, więc oczywiście tęsknię. O tej porze w zeszłym roku wyruszyłem w podróż dookoła świata, koncentrując się na wyspach południowego Pacyfiku. Dzięki Bogu rzutem na taśmę udało mi się to zrealizować. Wyruszając miesiąc później, zapewne utknąłbym na pokładzie jakiejś „Diamentowej Księżniczki” w Jokohamie czy innym porcie i musiałbym tam przeżyć albo zginąć.

I łączyć się z telewidzami za pomocą skype’a… Co Pan poleca osobom, które wybierają się do egzotycznych krajów?

– Po pierwsze zdefiniować co jest ich preferencjami. Są ludzie przecież rozkochani w smakach kulinarnych, którym można polecić Azję, gdzie doświadczą rozkoszy podniebienia. Dla tych, co lubią owoce morza – rekomenduję Grecję i Italię. Mnie jest wszystko jedno, byleby był dobry stek lub polędwica. Ci, co lubią dzikość przyrody, powinni wybrać trekking – mogą na przykład skorzystać z oferty podróży ciężarówkami, by objechać całą południową Afrykę od Mozambiku do Angoli. Jednak przede wszystkim należy wiedzieć, gdzie się wybieramy, żeby potem nie być przykro zaskoczonym. Przygotować się pod kątem zwiedzania, aby nie przegapić czegoś najważniejszego. Często bywa tak, że główną atrakcją nie jest to, co jest duże i kolorowe, ale niepozorne i ukryte. Moim największym wrażeniem w British Muzeum był kamień z Rosetty, na podstawie którego Francuz Jean-François Champollion odczytał hieroglify. Miliony skarbów zgromadzonych w tym muzeum warte są tego jednego czarnego kamienia.

A co u Pana nowego? Jak rozwija się współpraca z Telewizją?

– Aktualnie jestem doradcą Zarządu Telewizji Polskiej i opiekuję się swoją audycją publicystyczno-satyryczną „W tyle wizji”.

Czy kontakty z telewidzami, zwłaszcza w programie „W tyle wizji” są dla Pana inspiracją do innych działań?

– Oczywiście, telewidzowie dzwonią, ale dodzwaniają się nieliczni. Wiele osób swoje uwagi przekazuje mi podczas spotykań na ulicy, w supermarketach… Społeczeństwo jest podobno podzielone pół na pół. W moich kontaktach jednak na 90 procent życzliwych mi osób przypada ledwie 10 mniej życzliwych lub odwracających głowy.

A jak nawiązała się współpraca z Wydawnictwem Biały Kruk?

– Mówiłem o współpracy recenzenckiej, zaczytywałem się między innymi znakomitymi pracami Andrzeja Nowaka, o wspólnocie ideowej. Z dyrektorem Leszkiem Sosnowskim znam się jeszcze z okresu „Solidarności”, gdy był dyrektorem Kinoteatru „Związkowiec” w Krakowie, w którym nagminnie występowaliśmy. Zatem znajomość była, wzajemna sympatia też, więc współpracuje się nam koncertowo.

Czy ukaże się książka z Pana komentarzami do wydarzeń społeczno-politycznych?

– Nie czuję się publicystą. Zdecydowanie lepiej ode mnie robi to Rafał Ziemkiewicz. Dlatego bardziej myślę o książce historiozoficznej, przedstawiającej całościowo moje widzenie świata. To jednak wymaga ogromnej pracy, napisania praktycznie wszystkiego od nowa, bo nie bardzo wierzę w coś takiego jak „Dzieła zebrane”, co niektórzy określają tytułem „Dzieła żebrane”. Mam też inną zaczętą pracę, pod roboczym tytułem „Celebrytarz”. Jeszcze nie wiem kto ją opublikuje, może właśnie Biały Kruk? W swej formule rzecz powinna iść śladem „Alfabetu Kisiela”, czyli przedstawiać osobisty obraz ludzi, spotkanych na rożnych etapach mego życia.

Czy tęskni Pan za radiem?

– Mam stały, świetny kontakt z radiem. Co drugi wtorek w „Trójce”, Trzecim Programie Polskiego Radia, prowadzę „Powtórkę z rozrywki”, audycję, którą wymyśliłem 40 lat temu. Głównie opowiadam o ludziach z kręgu rozrywki, których spotkałem. Przypominam mistrzów, których kiedyś poznałem, od Demarczyk po Grechutę. Czasem korci mnie, żeby napisać jakieś słuchowisko, choć napisałem ich już parę setek…

Czyli Marcin Wolski nieustająco bawi swym wybitnym poczuciem humoru i swoimi błyskotliwymi spostrzeżeniami i refleksjami.

Dziękuję za rozmowę

Urszula Giżyńska

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *