czyli rozmowa z Teresą Dzielską, aktorką Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie
Czy ciężko było wrócić do pracy po przerwie spowodowanej pandemią? Pani nie miała przerwy tak długiej, jak pozostali pracownicy teatru, ponieważ pracowała Pani nad premierą „Fałszu”, jednak nadal nie była to praca „na pełen etat”.
– Zupełnie nie było trudno wrócić po tej przerwie. Będąc w projekcie „Fałszu” mniej to odczułam, nie trwało to aż tak długo. Praca w reżimie epidemiologicznym była przeżyciem przerażającym i trudnym, ale możliwość przygotowań do nowej sztuki, następnie granie jej w sierpniu w Sopocie, a wcześniej w czerwcu, było wielkim szczęściem.
Czyli to prawda, że aktor bez występów usycha.
– Absolutnie. To jest miłość, która jest miłością idealną, yin i yang, teatr, aktor i widz. Oczywiście jest też kamera. Ja kamerę uwielbiam, ale teatr daje niezwykłe przeżycie tu i teraz. Kocham to uczucie, kiedy przychodzi publiczność, kiedy możemy wymieniać się naszą energią, emocjami, i siłą przekazu, która niesie ze sobą słowo, bo w naszym teatrze to właśnie dominuje.
Publiczność odgrywa bardzo duże znaczenie podczas spektaklu?
– Olbrzymie. Zawsze chcemy, żeby było jak najwięcej ludzi na widowni. Nasz teatr, jako jeden z nielicznych, mógł zwykle cieszyć się pełną frekwencją, za co jesteśmy naszej częstochowskiej publiczności wdzięczni. Ale teraz realia są takie, jakie są. Przykro jest odwoływać spektakle, oddawać bilety z racji obcięcia ilości miejsc. Całość tego, co dzieje się dookoła, spętuje nam ręce, nogi, usta.
Co odczuwa aktor, który widzi, że cała „dozwolona” część widowni jest wypełniona? Jest to większa radość, że ci ludzie w ogóle przyszli, czy jest jakiś smutek, że widownia nie może być wypełniona po brzegi?
– Cieszymy się z tego, co mamy. Możemy zagrać spektakl, a teatr nie musi do niego dopłacać. Jak coś tracimy, to cenimy to jeszcze bardziej. Tęsknimy niesamowicie do pełnej widowni, do normalności, braku obostrzeń, do tego, że będziemy martwić się czymś prostym. Nie wiem, czy zobaczymy to jeszcze kiedykolwiek. W normalnych warunkach, żeby odwołać spektakl, aktor musiałby nie wstać z łóżka, musiałoby zaistnieć poważne zagrożenie życia lub zdrowia. To normalne, że przychodziliśmy z gorączką, czego teraz zrobić nam nie wolno. Brało się tabletki i się grało. Przychodzi publiczność, płaci za bilet. To jest budowanie swojego wizerunku latami. W naszym teatrze czynimy to od dziesiątek lat. A teraz nie jest to możliwe.
A jak wyglądała praca nad premierą w okresie pandemicznym?
– To było niezwykłe. Byliśmy spragnieni bywania ze sobą, takiej chociaż mglistej świadomości, że może być normalnie. Nie było normalnie, bo próby odbywały się tylko popołudniami, a nie tak jak zwykle rano i wieczorem. Andre Hubner-Ochodlo był znakomicie przygotowany do tej sztuki i szybko przereżyserował ją na potrzeby pandemiczne. Okazuje się, że jest to świetnie odbierane i bardzo dobrze wpisuje się w całą fabułę sztuki. Praca z fantastyczną aktorką Iwoną Chołuj i Maciejem Półtorakiem była wielką przyjemnością, poszukiwaniem czegoś nowego na scenie. W bardzo trudnym temacie. Współczesnym, społecznym, takim, który może dotknąć każdego z nas. Nasze próby nie musiały trwać czterech godzin, czasem były to trzy, a czasem reżyser dawał nam dzień wolnego. Paradoksalnie zapewniało nam to komfort psychiczny. Nie graliśmy innych spektakli, nie trzeba było kombinować z próbami. Byliśmy absolutnie skoncentrowani na tym, żeby tworzyć „Fałsz”.
5 września odbyła się premiera spektaklu „Fałsz”. Jak ocenia Pani tę premierę w stosunku do innych, które odbyły się przed pandemią?
– Jeśli chodzi o spektakl przedpremierowy w czerwcu, sala była wypełniona po brzegi. Bilety rozeszły się na pniu. Publiczność odbierała tę sztukę z zapartym tchem. Czuliśmy to i nie wiedzieliśmy do końca co się dzieje. Często odczuwamy energię publiczności – oni naszą, a my ich. To było coś niesamowitego i odzew też był niesamowity, również na portalach społecznościowych. Wrześniowa premiera była spokojniejsza. Przygotowano dla nas małą niespodziankę. Dodrukowano nas w trzech egzemplarzach i mieliśmy potrójnych sobowtórów. Szokiem było to, że widzieliśmy sami siebie na widowni. Kiedy była konferencja prasowa, a światła były zapalone, trochę zgłupieliśmy, bo tylu ludzi na konferencji nigdy nie było, a to przecież byliśmy my. Świetny, fantastyczny pomysł, dający poczucie wypenienia widowni.
Jak spędzała Pani czas między próbami, czas wolny, którego mimo wszystko było znacznie więcej? Wybrała Pani odpoczynek i skupienie się na sobie, czy jeszcze bardziej poświęcala się Pani pracy nad rolą?
– Życie, życie, życie. Córka. Domowe sprawy. Mój teatr sPokoLeń, który próbowałam uruchomić online. Nie umiem siedzieć w spokoju, ale ważne też jest dla mnie, żebym miała książki dookoła, cudowną kanapę, na której mogę usiąść i poczytać. Ważne są moje poszukiwania. Zajmuję się też scrapbookingiem. Niektórzy zastanawiają się jak to jest możliwe, że mam takie pasje artystyczne, a jednocześnie odbiegające mocno od mojego zawodu. W scrapbookingu jestem już 10 lat. Uwielbiam robić kartki, działać w papierze. Jest to uspokajające. W międzyczasie była jeszcze aktywność w grupie „aktorzy poezją w wirusa”, którą stworzyła Agnieszka Brojek. Przyłączyli się do niej polscy aktorzy z całego świata. Nagrywaliśmy nasze ulubione wiersze w domu, a Agnieszka zamieszczała je na stronie, co okazało się wielkim przeżyciem dla nas i dla ludzi, którzy kochają poezję.
Jak ludzie, z pewnością spragnieni kontaktu z artystami, zareagowali na tę akcję?
– Do tej grupy należały osoby, które nie były aktorami. Zapraszaliśmy różne osoby, które chciały słuchać, oglądać te nasze przeżycia domowe związane z poezją, czasami z prozą. Wielki, piękny odzew od widzów i słuchaczy. Trafiali się też ludzie z naszego środowiska, którzy kpili z tego. Byli tacy, którzy wyśmiewali rzeczy, które są dla nas ważne. Przecież nikt nikogo nie zamęczał, bo to jest dobrowolne, nieodpłatne, dawaliśmy kawałek siebie z potrzeby serca.
Większość ludzi, słysząc Pani nazwisko, kojarzy Panią z teatrem, chociaż zagrała Pani kilka epizodycznych czy też większych ról w filmach i serialach telewizyjnych. Różnica między telewizją a teatrem jest duża czy nieznaczna? Czy praca w telewizji daje Pani tyle samo radości, co praca na deskach teatru?
– Wielka różnica jest między takim a takim aktorstwem. Często jest tak, że aktor, który kształcił swój warsztat przede wszystkim przed kamerą, ma kłopot z wejściem na scenę. W teatrze głos musi być postawiony, donośny. Zupełnie inaczej wygląda praca, bo rolę buduje się w trakcie pracy. Przed kamerą można przerwać, poprawić, udoskonalić, ale jak coś już jest zrobione, to nie da się tego potem poprawić. Ja na każdym spektaklu mogę czegoś próbować, poprawiać. Wzrastać. Kamera powoduje to, że musimy być gotowi, przygotowani. Jest mało prób, czasem tylko jedna, przegadanie tekstu i już nagranie. No i wiarygodność. Tam są zbliżenia i widać kłamstwo, udawanie. Na scenie to też jest widoczne, tylko nie tak bezpośrednio. Tu wszystko przekłada się na całokształt roli i czasem na to, że ktoś z publiczności powie „a, mnie to nie wzięło”. Jest to inny warsztat. Przed kamerą trzeba ściągnąć środki aktorskie. Na scenie, szczególnie w bajkach lub wyrazistych rolach, one muszą być silniejsze, bardziej wyraziste, uwypuklone. Co nie zmienia faktu, że kocham i kamerę, i teatr. Obie te rzeczy dają mi dużo radości.
Jeżeli miałaby Pani wybrać teraz na nowo swoją ścieżkę kariery, wybrałaby Pani teatr czy telewizję? Czy w ogóle dalej wiązałaby Pani swoją przyszłość z aktorstwem?
– Lata temu bardzo często nawiązywałam do tego, że nie poszłam jednak do szkoły oficerskiej do Szczytna. Zawsze mówiłam, że miałabym większy wpływ na to, co się dzieje dookoła. Czy tak by było, nie wiem. Ja bardzo lubię zasady, chociaż nie twierdzę, że ich nie łamię, a z niektórymi się nie zgadzam. Jeżeli chodzi o zawód i moją ścieżkę kariery, to możliwe, że poszłabym bardziej w film, ale nie odważyłam się zostać w Warszawie, kiedy miałam taką możliwość. Nie odpowiadał mi nigdy pęd za tak zwaną karierą. Co nie oznacza, że nie chciałabym grać. Nie odpowiada mi celebryctwo, włażenie za wszelką cenę z butami w życie osobiste ludzi. Głupio, jeżeli ktoś słynie z tego, że jest, a nie z tego, co potrafi. Są fenomenalni aktorzy, których nie ma w gazetach celebryckich, a jednak są bardzo znani i znakomici. Chciałabym kiedyś coś takiego osiągnąć, ale trzeba by było być w Warszawie, a to jest wyścig szczurów. Lubię Warszawę, lubię jej pęd, ale stamtąd trzeba uciekać.
Czy w tym kolejnym sezonie zobaczymy Panią w nowej premierze?
– Mam taką nadzieję. Tego jeszcze nie wiem, bo teraz wszystko jest mocno okrojone. W marcu moje koleżanki i koledzy zaczęli prace nad komedią ukraińską, ale próby stanęły. W projekt zaangażowanych było więcej osób i kontynuacja pracy nie była możliwa. Ten spektakl został zawieszony, ale teraz wracamy do prób.
Rozmawiała Magdalena Guzowska
Fot. Archiwum Teatru
Teresa Dzielska