Nie trzeba było być wielkim znawcą politycznej materii, by przewidzieć, że “miodowy miesiąc” rządu premiera Marcinkiewicza szybko się skończy. Ledwie trzydzieści dni z okładem wystarczyło, by do ataku przystąpił, najpierw Andrzej Lepper ze swoją Samoobroną, potem Roman Giertych w imieniu LPR. Oczywiście, nie wspomnę o Platformie Obywatelskiej, która wraz z SLD głosowała przeciwko udzieleniu votum zaufania temu gabinetowi i od początku kreuje się na opozycję, do tego wyjątkowo zatwardziałą.
Pryncypialne stanowiska poszczególnych ugrupowań właściwie nie dziwią, bo wszystkie partie, w poszukiwaniu straconych w elektoracie bezcennych punktów poparcia, miotają się w tej trudnej, dla siebie, sytuacji. Tak działo się na naszej scenie politycznej od dawna, a konkretnie: od momentu nastania demokracji w Polsce. Jedno się tylko od tej kadencji zmieniło, mianowicie, poprzednim ekipom opozycja dawała więcej wytchnienia, mówiło się nawet o tzw. “stu dniach” dla nowego rządu, co w przeliczeniu oznaczało trzy miesiące w miarę spokojnej pracy.
Tym razem, premier Kazimierz Marcinkiewicz, oprócz niezależnych od niego kłopotów z brytyjską propozycją unijnego budżetu, ma jeszcze na głowie budżet państwa. A w dodatku na karku siedzą mu: Lepper, Giertych, Rokita i Tusk, nie mówiąc o całej reszcie politycznych tuzów, którzy używają sobie na nim, ile dusza zapragnie.
Wszystkiemu winni są, co oczywiste, panowie Kaczyńscy, w rękach których każda sprawa publiczna obraca się ostatnimi czasy w polityczne złoto. Nie dość, że Jarosław, stojąc na czele Prawa i Sprawiedliwości śmiał wygrać wybory parlamentarne, to za miesiąc jego brat powtórzył sukces w wyborach prezydenckich. Zaraz potem PiS, i to wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi oraz wbrew prognozom ośrodków opiniotwórczych, zwycięsko wyszedł z negocjacji koalicyjnych. Miast potępienia i zgorszenia ze strony wyborców skoczyły do góry słupki poparcia dla PiS-u. Jakby tego było mało większość rodaków uważa, że winę za nieudane negocjacje w sprawie utworzenia wspólnego rządu z PO ponoszą liderzy Platformy, z Donaldem Tuskiem na czele. Chciałoby się powiedzieć: “Masz ci, babo placek!”, ale nie wypada…
Jedno dla innych partii jest pewne: trzeba szybko działać, by tę falę sukcesów PiS-u przełamać, bo sondaże napawają wielką trwogą – trzy reprezentacje: SLD, LPR i PSL, znalazłyby się dzisiaj poza Sejmem.
Zawsze też należy upuścić sobie złej krwi, taki jest przecież partyjny obowiązek opozycji. Trzeba tylko znaleźć odpowiedniego chłopca do bicia, a najlepiej do tej roli nadaje się zawsze premier, w którego w każdej chwili można – za przeproszeniem – przywalić. Niekoniecznie celnie, ale zawsze.
ARTUR WARZOCHA