STAN WOJENNY – STAN BRZEMIENNY


Tak. Brzemienny. Brzemienny w skutki po dziś dzień. I jeszcze dalej… Tę noc grozy, internowania i zdrady, noc odwetu nienawiści i zemsty pamięta większość Polaków. Noc, która otwarła rany do dziś nie zabliźnione. Noc hańby jej autorów. Noc nie zakończonego tragicznego żniwa, znaczona do dziś nieszczęściem i rozgoryczeniem tysięcy rodzin. Noc, która w konsekwencji i na przestrzeni czasu przyniosła na cmentarze polskie setki, tysiące nowych krzyży. Nie tylko grobów skrytobójczo zamordowanych w stanie wojennym, nie tylko zastrzelonych górników. Również tych, którzy zmarli niedawno. Z tamtej, jaruzelskiej przyczyny; od bicia, kopania, ścieżek zdrowia, szantażu psychicznego.

Moją rozmówczynią jest “mrówka” “Solidarności”. Szeregowa, frontowa, nie prezydialna, ale realna, z pierwszej linii “S”, Katarzyna Grohman. Była wiceprzewodnicząca Stowarzyszenia Więzionych, Internowanych i Represjonowanych w Stanie Wojennym – “WIR”. Siedzimy po obu stronach biurka. Dzieli nas prawdziwy “mur chiński” medykamentów pani Katarzyny. Na serce, na nerwy, na jedyny Bóg wie co jeszcze. Wiem, że jej stan zdrowia, to “dziecko” Wojciecha J., jego wojny z narodem. Nie pytam o koszty wymierne, bo i tak wiem, że nie chciałaby o tym mówić. Pytam jednak o to, ile ten nielegalny nawet w świetle Konstytucji PRL i nawet peerelowskiego prawa, zbrodniczy zamach, ją kosztował w sferze jej duchowości, marzeń, celów i planów. – Utratę nadziei – odpowiada.
Obudziła ją mama. Zobaczyła na ekranie wystraszonego, ale pełnego zawziętości i nienawiści, właśnie jego. Usłyszała szeleszczący jak syk węża głos. A nad nim złamany, skrzywiony sztandar. Polska flaga, narodowy proporzec. Symbol zwycięskiej godności. A on go złamał nad swoją głową… Pamiętam te pytania – wspomina – co szalały w mojej głowie: Wojna?, Z kim?, Po co? Okna parowały mrozem, a ze mnie parowała wszelka nadzieja. Pojechałam do Regionu, na Kościuszki. Oblężenie. Tłumy ludzi. Dotarłam tylko na korytarz pierwszego piętra. Dalej nie wpuścił mnie kolega. Pamiętam przerażający, gruby dywan na korytarzu, aż do kostek, z białego papieru, z gazet, z potarganych książek. Wraki powielarek. Kolega, Romek Zapłata, prawie wypchnął mnie z budynku. – Idź stąd – powiedział – oni tu mogą jeszcze wrócić. Idź na Jasną Górę.
Pani Katarzyno, przecież biel, nawet papieru, to kolor niewinności, nadziei, a pod ich buciorami stał się symbolem nienawiści i zniszczenia.
– To był szok. Dla mnie książka to świętość. A tu? Przypomniał mi się Hitler. Palił książki na stosie. I Stalin. Palił książki religijne. Papierowa biel tego korytarza stała się symbolem zbrukania. Szłam i zanosiłam się od płaczu. Ludzie się rozstępowali. A ja w tym szpalerze żałobnym, w grobowej ciszy, z moim łkaniem. Ale przecież szłam po nadzieję. Na Jasna Górę. A tam, w Sali Rycerskiej było już pełno ludzi.
Miejsce znamienite. Pod sztandarami, proporcami. Pośród symboli męstwa narodu, chwały ojczyzny.
– Tak. Generał Wojciech J. nie miał odwagi, podobnie jak Niemcy, “siłować się” z Jasną Górą . W sali koledzy, którzy uniknęli internowania, aresztowania. I nagle, pod płaszczem Pani Jasnogórskiej, ta sala, stała się jakby konspiracyjną, podziemną siedzibą, centrum Regionu, schronieniem patriotów. Tu czuliśmy się bezpieczni. Tu była prawdziwa, niepodległa, naprawdę wolna Polska. Trzeba było maszyny do pisania i papieru do spisywania list internowanych. Ktoś nawet nie wiem kto, zawiózł mnie maluchem do koleżanki, Aleksandry, po “akcesoria”. Zastałam drzwi wyrwane z futryny, demolkę w mieszkaniu. Od jej matki, mieszkającej piętro wyżej, dostałam maszynę i papier, i dowiedziałam się o zomowsko-milicyjnym rozboju. Przyjechali ciężarówkami, sukami. ZOMO zwartym kordonem otoczyło budynek. Łapanka. Po jedną, słabą, schorowaną kobietę. Tchórze. Wywlekli ją na siłę z mieszkania. Wróciłam na Salę Rycerską. Wszystko opowiedziałam. Zaczęliśmy spisywać listy. Przychodzili przygodni ludzie, niedzielni pielgrzymi (bo to była niedziela). Opowiadali kogo i gdzie wzięli, jak wyłamywali drzwi, rozbijali okna, wyciągali za włosy, ręce i nogi. Czarne wieści. Lista internowanych i aresztowanych wydłużała się. Modliliśmy się za nich. I powracała nadzieja, mimo tragicznych wieści. Każdy czuł, że nie da się stłumić, złamać narodu, zniszczyć Polski i Polaków. To była siła Jasnej Góry.
Jak strasznie musiało się czuć jaruzelskie żołdactwo, które krążyło, niczym zgłodniałe stado szakali i hien wokół Szczytu Zwycięstwa Narodu i nie mogło tam wtargnąć…
– Ale po dwóch, trzech dniach wtargnęli. Byłam tam z owocami dla kolegów. Wczesny wieczór. Na Jasną Górę wkroczyła esbecja. Szok, niedowierzanie. Mnie wyprowadziła z Sali koleżanka, Anka Bagińska. Mnie było łatwiej się wymknąć, gdyż byłam zwykłym, szarym członkiem. Weszli podstępnie. Po cywilu, jak tchórze. Udawali ludzi wierzących, pielgrzymów. I wtedy na schodach, pod Salą Rycerską, strasznie skatowali Krzyśka Biało. On jedyny, jako wiceprzewodniczący Regionu, ostał się. Był wtedy nieformalnym przywódcą związku. Zbyszka Kokota i Alka Przygodzińskiego internowali od razu w Gdańsku. Wszyscy ludzie wierzyli, że skoro Jasna Góra udzieliła nam azylu, to idzie wielki bój. O dobro człowieka, jego godność i wiarę. Czuliśmy parasol ochronny ze strony Ojców Paulinów. Esbecja tę świętość miejsca zbezcześciła. Jakim prawem? Mogli to robić w kinie, teatrze, ale na Jasnej Górze!? Pośród rozmodlonego, klęczącego tłumu, śpiewającego “Ojczyzno ma”… Młodzi, wyprani z godności, szpiegowali nas. Czułam politowanie, bo na pogardę nie zasługiwali. Zostali spaczeni żądzą pieniądza.
Wtedy raczkującą , dziś triumfującą.
– Dobrze pan to podsumował. Dziś wszyscy obrońcy tamtego zła: kapusie, esbecy, dyspozycyjni, służący Wojciechowi J. w togach prokuratorskich i sędziowskich, prominentni działacze byłej PZPR żyją świetnie, jakby w nagrodę. I to jest dalszy ciąg stanu wojennego, brzemiennego w skutki, w nasze smutne dziś powolne dogorywanie . Dziś moja koleżanka frontowa, działaczka “Solidarności”, po 30 latach pracy, ma 600 zł emerytury. Za sprawą okrągłostołowej Hanny Suchockiej. Za wyrachowanie wobec całej generacji emerytów, za ateistyczny cynizm, ta pani została w nagrodę ambasadorem w Watykanie. Esbecy i inni “akuszerzy” komunistów i postkomunistów żyją słodko. Jeden z osławionych, zajadłych częstochowskich esbeków ma hurtownię alkoholi, segment, dwa bary i mieszkanie. Gorliwi prokuratorzy, inkwizytorzy stanu wojennego, żądający wyroków na działaczach “Solidarności”, bojownikach podziemia, doskonale żyją ze swoich kancelarii. Nie jestem opętana ani opanowana żądzą zemsty. Nie potrafię być mściwa, ale nawet w świetle Bożej sprawiedliwości bardzo boli, że po 16 latach od odzyskania niepodległości jest taka straszna dysproporcja między prześladowanymi, ofiarami, a ich prześladowcami, katami.
Powiedziała Pani: po 16 latach od odzyskania niepodległości…
– Powiem inaczej. Po 16 latach nieustającej nadziei na niepodległość. Ale jak długo można tę nadzieję mieć? Ja rok w rok jestem w szpitalu. Zdrowie słabnie, serce słabnie. Teraz koleżanka wychodzi ze szpitala. Kolega jest po zawale. Byli aresztowani, internowani, ciągani na “trójkąt”, bici, szykanowani. Dziś nie mają na lekarstwa. Starzy, dawni działacze związku, podziemia, ciężko schorowani żyją w bardzo ciężkich warunkach, w biedzie. Idą do lekarza. Ten wypisuje im recepty, a oni nie mają za co wykupić lekarstw. Za co żyć? Jak to pogodzić z wielkimi ideałami, dla których stracili zdrowie? Była 25. rocznica powstania “S”, mieliśmy uroczystą Mszę św. w kościele św. Jakuba. Na naszym Apelu Poległych odczytano listę naszych działaczy, zmarłych w ostatnim czasie. Przeszło 60 osób. To są ci, o których wiemy…. A o ilu nie wiemy? O tych szeregowych, frontowych, którzy w stanie wojennym kolportowali bibułę. Nasze Stowarzyszenie – WIR zrzesza ludzi internowanych w stanie wojennym, skazywanych, więzionych, wyrzucanych z pracy, przesuwanych na niższe stanowiska. Wszystkich szykanowanych z przyczyn politycznych. Zło stanu wojennego dotknęło wielu zwykłych, uczciwych ludzi. Tych co pomagali sąsiadowi, co zbierali składki, kolportowali ulotki. I zawsze znalazła się jakaś szuja, która ich zakapowała. Taka była rzeczywistość Polskiego Państwa Podziemnego, tamtej, pierwszej, Solidarności Prawdy z roku 1980.
Stalin tworzył wielkie, masowe gułagi śmierci. Workuta, Kołyma. Jaruzelski, idąc jego śladami, stworzył Polakom bardziej przewrotne i perfidne gułagi. Indywidualne, osobiste niemalże: upodlenie, upokorzenie, unicestwienie.
– Tak, zgadza się. To była iście szatańska przewrotność. Mój tato był w Armii Krajowej. Był więźniem dwóch niemieckich obozów koncentracyjnych: Gross Rosen i Bergen Betsen. Ale wtedy ludzie wiedzieli, kto jest wrogiem. To było czytelne. A w stanie wojennym przyjaciel okazywał się szują. Przekonałam się o tym oglądając moje dokumenty w IPN. Oniemiałam.
To była “powtórka” ze stalinizmu, kiedy brat donosił na brata, syn na ojca, przyjaciel na przyjaciela.
– O tym moim przypadku powiedziałam tylko siostrze, nawet mąż nie wie, kto to był. On już, ten słaby człowiek, nie żyje. To był ktoś bliski, prawie przyjaciel rodziny. Innych spotykam dziś na ulicy. Nie czuję do nich nienawiści. Może żal, smutek. Ja naprawdę wierzę w człowieka. Raz tylko zabrałam głos w sprawie prokuratora z Częstochowy, który miał czelność wypowiadać się negatywnie o ówczesnym ministrze sprawiedliwości, panu Piotrowskim. Powiedziałam o nim publicznie prawdę w TVN, że on był (Książkiewicz) uosobieniem najemnego, gorliwego, pozbawionego człowieczeństwa i wszelkich skrupułów prokuratora, był czarną gwiazdą stanu wojennego. Do dziś postać ta napawa nas obrzydzeniem, pogardą i odrazą. Z jakimż on szatańskim zapałem oskarżał. Wiało wtedy od niego grozą.
Kiedy Panią aresztowano?
– Jak już Panu powiedziałam, ja nie jestem klasycznym przykładem męczennicy tamtego okresu. Skoro jednak pan o to pyta… Byłam aresztowana 2. lub 3. marca 1982 roku. Wróciłam do domu, zastałam wezwanie na “trójkąt”, na MO. Po przesłuchaniu zamiast do drzwi, zaprowadzili mnie na dołek, a potem wywieźli do więzienia, do Lublińca. Działałam w tzw. “trójce” konspiracyjnej. Kolportaż podziemnej prasy, ulotek, biuletynów, zbieranie pieniędzy na pomoc dla internowanych, więzionych, wyrzuconych z pracy. Taka mrówcza, nieefektowna, ale jednak niebezpieczna praca. Konspiracji i jej zasad uczył nas wspaniały żołnierz AK, mieszkaniec Częstochowy, Zbigniew Socha ps. “Szczur”. To była jakaś ciągłość dziedzictwa pokoleń, to było nasze Polskie Państwo Podziemne. Zakapował nas jeden z naszych bliskich kolegów, członek pierwszego Zarządu Regionu “S”. Wezwanie przekazała mi mama, bo nie było mnie. Na “trójkąt” pojechałam z fasonem, taksówką. Pytali grzecznie, ale niedorzecznie, zatruci propagandą Urbana, o składowanie i przemyt broni, o oddziały militarne “Solidarności”, o takie bzdury. Sąd rejonowy okazał się niewłaściwy i moją sprawę oddano sądowi wojskowemu z Wrocławia, filia w Gliwicach. Rozprawa odbyła się w Katowicach. W końcu zwolniono mnie z aresztu ze względu na zły stan zdrowia. Wyszłam w maju, w św. Zofii, w upalny dzień wiosny. W paltocie, grubym golfie, w jakiś strasznie zimowych kozakach, bo zamknęli mnie jeszcze w zimie, z plastikowym worem rzeczy z więzienia. Takie półtora nieszczęścia pośród zielonych traw, złoconych kwiatem mleczu, w sam środek Wyścigu Pokoju, w “roznegliżowany” wiosennie tłum. A lubiłam zawsze być szykowną dziewczyną, więc nie muszę panu mówić jak się wtedy czułam. I od razu z powrotem do konspiracji. Pomoc charytatywna, ulotki, gazety, biuletyny, prasa, komunikaty, zbiórka pieniędzy.
Czasem w TV pojawia się on. W czarnych okularach. I jak zawsze kłamie. Ogląda to Pani?
– Nie, nie. Zaraz wyłączam. Ta twarz, ten głos, ten złamany sztandar Ojczyzny. Ohydna reanimacja zła, które on uosabia. To nie dla mnie. Tak było również w stanie wojennym. W roku 1984, tuż po ślubie, postanowiliśmy z mężem emigrować. Miałam wszystkie dokumenty gotowe. Przyjaciele wyjeżdżali. Była taka atmosfera goryczy i przygnębienia. Nie można było nawet dostać lodówki… I nagle coś się “załamało”. Olśnienie. Co ja chcę zrobić? Przecież ja tam umrę z tęsknoty! Jestem jedynaczką. Rodziców zostawić? Serce by mi pękło. Częstochowa jest moją małą Ojczyzną. To jest moje miasto, gdzie mieszkam od prawie 40 lat… Nagle uświadomiłam sobie, że życie na obczyźnie, to będzie dla mnie jak syberyjska zsyłka. A przecież im o to chodziło. Żeby nas jak najwięcej wypchnąć. Wyrzucić Polaków z Ojczyzny. I zostaliśmy. Tu jest mój kraj. Tu jest mój ciasny, ale własny dom.
Ale jeszcze ciągle smutny.
– Tak. Mam żal do wszystkich rządów od 1989 roku, że nie zadbali o nas. O tych, którzy nie pisali w więzieniach książek i nie nadawali z więzień “konspiracyjnych” korespondencji do Wolnej Europy, ale byli w nich bici, katowani, kopani, polewani na mrozie zimną wodą. Którzy byli poniżani, których wyrzucano z pracy. Którzy byli oddani Ojczyźnie, Wierze, Prawdzie i Solidarności. Żaden rząd niepodległej niby Polski nie zatroszczył się o nich. Wielu już zmarło, a byli to wspaniali ludzie, cisi bohaterowie walki ze złem. Mogliby jeszcze żyć, gdyby nad ich losem pochylił się pierwszy, “niekomunistyczny” premier, “siła spokoju”, a raczej “siła bezwładu”, siła sparaliżowana lękiem przed ujawnieniem własnej przeszłości redaktorskiej z lat 1947-1954. Pan J.B., piłkarz i bobas w jednej osobie z gdańskich aferałów, dziś eurodeputowany, pani stronniczka demokratyczna H.S., i kolejni sternicy: agenci, gangsterzy opłacani przez Moskwę, prominenci czasu “millerium tremens”, czasu pijanego prezydenta na cmentarzu polskich żołnierzy w Charkowie. Ale nie da się zawrócić czasu. Mnie pozostał w świadomości jeden “zestaw” dźwięków, którego do dziś nie mogę znieść… Szczęk zamykanej więziennej bramy i zgrzyt więziennego klucza…
A jeśli doczekamy czasu, kiedy zatrzasną więzienną bramę za tą całą kamarylą zdrajców, którzy zniszczyli Polskę?
– Nie o to chodzi, by ich wszystkich zamykać. Chodzi o to, by pozbawić ich wpływów na nasz polski los. Odsunąć od decyzji, urzędów, od dywersyjnych stanowisk, które umożliwiają im nadal działanie na szkodę narodu i Ojczyzny np.: w Unii Europejskiej. By, na przykład, odchodzący w niebyt obywatel Aleksander K. nie wyśmiewał wyników ostatnich wyborów, nie szkodził w świetle jupiterów polskiej racji stanu, ośmieszając nowowybrany parlament i rząd. Jego działania i jemu podobnych to nic innego jak zdrada Ojczyzny.
Dużo jest w Pani goryczy.
– To nie jest gorycz. To jest wołanie o dziejową, nie boję się tego słowa, sprawiedliwość, o odkłamanie rzeczywistości, o przywrócenie prawdziwych wartości, które mają już w Polsce ponad 1000-letnią tradycję.
Powróćmy do początków stanu wojennego. Niebywała solidarność polskiego narodu. Ta prawdziwa, ongiś skompromitowana jedność moralna Polaków, poza nielicznymi wyspami czarnych owiec. Przebudzenie. I po śmierci Jana Pawła II. Naród przytomnieje. Daje temu wyraz w wyborach do parlamentu i na prezydenta. Przebudzenie. Nad Polską niesie się wielka przestroga, wygłoszona na Jasnej Górze w czasie pielgrzymki Ludzi Pracy w dniu 15.IX. 2005 roku Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, Metropolity przemyskiego: “Nie oddawajcie Ojczyzny w niewiadome ręce!” Przestroga wysłuchana. Czy zdaniem Pani, jest jakieś podobieństwo odrodzenia moralnego w tych dwu odległych czasowo momentach dziejowych? W roku 1982 i 2005 ?
– To proszę pana jakby dwa przedświty. Tamten, po stanie wojennym i ten drugi, tak samo narodowy, katolicki, zrodzony, z niszczonej przecież tożsamości narodowej, po śmierci Jana Pawła II, a objawiony w wyborczym akcie politycznym. Chce się zaśpiewać: “Jeszcze Polska nie zginęła”… Ale chce się także zapytać: “Czy Polsce jest zawsze potrzebne coś dramatycznego, żeby się Polacy przebudzili, ocknęli, zatrzymali nad krawędzią przepaści i otchłani zła?
Dziękuję za rozmowę.

PIOTR PROSZOWSKI listopad 2005

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *