– Jeśli chodzi o minione rozgrywki to uważam, że osiągnięty wynik jest bardzo dobry. Radość zatem jest – O minionym sezonie 2022, okresie transferowym, promocji miasta poprzez sport, kwestii odnośnie sponsora tytularnego, planach związanych z prezentacją zespołu, a także celach na nadchodzący rok startów rozmawiamy z prezesem Włókniarza Częstochowa, Michałem Świącikiem.
Początek sezonu 2022 pierwotnie raczej na to nie wskazywał, ale ostatecznie dla zielona-energia.com Włókniarza Częstochowa zakończył się brązowym medalem Drużynowych Mistrzostw Polski. Przyjęto to jako sukces, wszak na kolejny medal czekaliście trzy lata. Jednak z pewnością – wraz z rozwojem wydarzeń, zwłaszcza w fazie zasadniczej rozgrywek PGE Ekstraligi – apetyty były większe…
– Na pewno ten sezon trzeba uznać za bardzo udany. Pamiętajmy o tym, że w Ekstralidze jesteśmy łącznie pięć lat od czasu powrotu do niej. Przez ten okres zdobyliśmy dwa brązowe medale Drużynowych Mistrzostw Polski. Jeśli chodzi o minione rozgrywki to uważam, że osiągnięty wynik jest bardzo dobry. Radość zatem jest. Oczywiście, jak w każdym sporcie – także i w żużlu – apetyt rośnie w miarę jedzenia. Byliśmy bardzo blisko tego, żeby walczyć o złoty medal, ale zabrakło czegoś w dwumeczu z Gorzowem. Trudno w sporcie trzeba umieć wygrywać, jak i przegrywać. Moim zdaniem każda z drużyn, która znajduje się ostatecznie w pierwszej „czwórce”, jest na swój sposób tą wygraną. Wszystkie cztery drużyny bowiem jeździły o najwyższe cele, ścigając się o medale. Podejrzewam, że w polskim żużlu jest przynajmniej kilkanaście drużyn, które chciałyby być na miejscu Włókniarza, a na chwilę obecną ten cel nie jest dla nich osiągalny. I my, jako częstochowianie, cieszmy się z tego, że mamy ekstraligowy klub, który od kilku lat to jest powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej – stara się walczyć o jak największe cele. Musimy pamiętać również o tym, że mieliśmy w ostatnich latach dużego pecha, związanego z pandemią, co kosztowało nas w gruncie rzeczy rozbiciem drużyny. Skład był na mistrza, ale ta pandemia zatrzymała start ligi o dwa miesiące. Zawodnicy siedzieli pozamykani w pokojach hotelowych bez możliwości wyjścia po 35 dni. Na przekór wszystkiemu powołano instytucję gościa z której skrzętnie korzystali nasi przeciwnicy. W tym czasie robiliśmy co mogliśmy się wspólnie z trenerem, żeby uzyskać należyty wynik. Te starania nie zawsze dawały nam to, co zamierzaliśmy uzyskać. W sporcie bywają sytuacje, że kiedy się za bardzo chce, to jak się potem okazuje, efekt jest zupełnie odwrotny. Tak więc, ponowię swoje stanowisko: cieszmy się z tego brązu, drugiego już wywalczonego w ciągu trzech lat. Zwłaszcza, że droga, jaką przebyliśmy – przez ostatnie sezony – aby go zdobyć, była naprawdę bardzo długa i ciężka.
Bez wątpienia największy pech nadarzył się w fazie półfinałowej play-off, a dokładniej w meczu rewanżowym ze Stalą Gorzów (4 września), przegranym 42:48. Oznaczało to brak awansu Włókniarza do wielkiego finału DMP. Mówiło się wówczas, że przyczyną takiego stanu rzeczy mogło być nieodpowiednie przygotowanie toru. Sam po meczu trener Lech Kędziora przyznawał, że za kwestie związane z ówczesnym stanem nawierzchni całą winę brał na siebie. A może przyczyna tak naprawdę leżała gdzie indziej? Może był to efekt przemęczenia się zawodników? Zwłaszcza że część z nich, jak np. Leon Madsen czy Kacper Woryna, startowała wówczas trzeci dzień z rzędu…
– Słusznie Pan zauważył, że niektórzy zawodnicy wówczas jechali trzeci dzień z rzędu, przez co mogło się u nich wkraść przemęczenie. Co do słów trenera po tym meczu, składam mu duże wyrazy szacunku za to, że chciał wziąć całą odpowiedzialność na siebie. Jednakże, w jego obronie, odpowiem, że tor był równy dla wszystkich. Nie można zatem tłumaczyć się na takiej zasadzie, jakoby „tor nam odjechał” lub „został tak, a nie inaczej przygotowany”. Absolutnie będę tutaj stawał w obronie Lecha (Kędziory – przyp. red.). Ja bardziej upatruję – w kwestii przyczyny takiego stanu rzeczy – można powiedzieć, w przemęczeniu zawodników. Zwłaszcza, że między obydwoma meczami półfinałowymi część naszych żużlowców jechała w 2. finale SEC w Łodzi, 3 września. Będąc dwa dni wcześniej w Gorzowie – w czasie pierwszego meczu półfinałowego – sam zauważyłem, że był to weekend, okres, kiedy część naszych żużlowców nie była w swojej optymalnej dyspozycji. Pokazywały to poszczególne zdobycze punktowe zawodników, jak również ich wyjścia spod taśmy. Tym samym mogliśmy jedynie liczyć na to, że w drugim starciu w Częstochowie, uda nam się wykorzystać brak Andersa Thomsena w składzie Stali Gorzów, choć pamiętaliśmy że była za niego stosowana „Zet-Zetka”. Braliśmy też pod uwagę to, że mieliśmy lepszych juniorów. Ale potem, stało się, jak się stało. W trakcie meczu widać było, że w tamtym okresie weekendowym nie byliśmy w tej optymalnej formie. Bartek Zmarzlik skrupulatnie to wykorzystywał. Pomagali mu w tym Martin Vaculik i bardzo dobrze spisujący się tamtego dnia Szymek Woźniak. Koledzy z Gorzowa zasłużenie wygrali to spotkanie. Szkoda, że akurat w ówczesnym okresie weekendowym nasza drużyna nie trafiła z optymalną formą, przez co nie weszliśmy do finału PGEE. Bo gdyby nasi chłopcy z nią trafili, jestem pewien, że walka o medale potoczyłaby się inaczej. Potencjał naszej drużyny był ogromny. Niech świadczy fakt, że jako jedyna drużyna w Polsce w dwumeczu byliśmy lepsi od Motoru Lublin. Kto był na meczu rewanżu z Gorzowem, na pewno widział, że zawodnicy długo nie mogli pogodzić się z przegraną. Płacz Kacpra Woryny na moim ramieniu najlepiej to odzwierciedlał. Te łzy oznaczały dosadną rozpacz: „Dlaczego?! Dlaczego żeśmy nie awansowali, pomimo tak dobrego sezonu?!”. To był czas, kiedy wpadliśmy niefortunnie w jakiś dołek. A drużyna przyjezdna to po prostu wykorzystała m.in. za sprawą Szymka Woźniaka. Tego samego zawodnika, który zgoła odmienne pojechał w drugim pojedynku finałowym w Lublinie. To kolejny przykład tego, jak sport może być kompletnie nieprzewidywalny. Musimy nadal wyciągać wnioski na przyszłość.
Czy były jeszcze jakieś inne mecze, które Pana zdaniem nie powinny zostać przegrane?
– No cóż… Ja może odpowiem na to pytanie tak troszkę od tyłu. Jeśli ktoś mocno interesuje się rozgrywkami Ekstraligi, to wystarczy, że spojrzy sobie poszczególne zdobycze punktowe zawodników i określi po swojemu, ile punktów powinien przywozić dany żużlowiec w tym czy innym meczu. Wtedy przeanalizuje sobie, czy kierownictwo danego klubu, drużyny – w tym wypadku Włókniarza – może być zadowolone z punktów, które zgromadził jeden, drugi czy trzeci zawodnik w konkretnym meczu. Proszę spojrzeć na zdobycze punktowe obok nazwisk Włókniarza w każdym meczu, a następnie przekalkulować. Dzięki temu każdy kibic będzie wiedział, które mecze z minionego sezonu mogą boleć najbardziej trenera i klub.
Przejdźmy może teraz do bardziej pozytywnych momentów. A takich poza ceremonią na podium PGEE 24 września trochę było. Po pierwsze, zwycięstwo z przyszłym mistrzem kraju Motorem Lublin i to za trzy punkty (dokonaliście tego jako jedyni) 49:41. Po drugie, pierwsze, po dłuższym czasie, wyjazdowe wygrane na torach we Wrocławiu (po trzynastu latach) i w Lesznie (po dziewięciu).
– Zdecydowanie. Fajnie, że coś w tej żużlowej geografii dzieje się takiego innego i udało nam się te zwycięstwa przywieźć. Bardzo się cieszę z tego powodu. To pokazuje też, iż coraz mniej trudności sprawiają tory wyjazdowe, a zawodnicy zaczynają wszędzie czuć się świetnie. Chciałoby się na pewno wszędzie wygrywać tak jak na wspomnianych obiektach. Z kolei wynik meczu z Lublinem na naszym torze obrazuje jedno: szkoda, że nie doszło do finału Ekstraligi między drużynami z Częstochowy i Lublina. Byłoby to z całą pewnością ciekawe starcie.
Po sezonie przychodzi czas na okres transferowy. Ten również przysporzył sporych wrażeń i emocji. Także i Wam się on poszczęścił niezmiernie, tym bardziej że wreszcie udało się Państwu dokonać dwóch transferów, o które zabiegaliście latami. Chodzi mi o pozyskanie Mikkela Michelsena i Maksyma Drabika.
– Jesteśmy bardzo zadowoleni z zakontraktowania tych zawodników. W żużlu przychodzą chwilę, kiedy trzeba z jednym zawodnikiem pożegnać się i przywitać innego. Wspólnie z naszym szkoleniowcem chcemy spróbować takiej koncepcji, związanej właśnie z pozyskaniem Maksyma Drabika i Mikkela Michelsena. To są jeszcze stosunkowo młodzi żużlowcy. Jeden mieszka w Częstochowie, zaś drugi w Rybniku. W zasadzie są na miejscu, co też jest dla nas korzystne. Dzięki temu mamy z nimi stały kontakt, a trener ma możliwość współpracy na okrągło. Z obydwoma chłopakami znam się od lat; Maksyma od dziecka, Mikkela w zasadzie też. Duńczyka poznałem jeszcze z czasów, kiedy jeździł na miniżużlu. Mówię tutaj np. o zawodach Gold Trophy organizowanych w Częstochowie w 2007 roku. Później również przyjeżdżał do naszego miasta, jako zawodnik Unii Tarnów. Gdy przed laty w jednym sezonie miał przerwę od jazd ligowych (Tarnów) to trenował właśnie u nas wraz z naszymi chłopakami, m.in. pod okiem trenera, Lecha Kędziory. Mikkel jest teraz we Włókniarzu, czyli nieopodal swojego miejsca zamieszkania, a więc prawie że w domu. Będzie teraz na co dzień ścigał się na torze, na którym właśnie zbierał treningowe szlify w 2017 roku.
Czy poza Drabikiem i Mikkelsenem były jeszcze jakieś nazwiska na Państwa liście życzeń co do składu na przyszły rok?
– Nie będę ukrywał, że rozmawiałem z różnymi zawodnikami. Jednak część z nich miała swoje plany skoncentrowane na inne kluby. Uważam jednakże, że dogadaliśmy się z najlepszą parą żużlowców, którzy byli w kręgu naszych zainteresowań. Jesteśmy zadowoleni z tego co uzyskaliśmy.
Jeśli chodzi o oczekiwane pozostania (mowa o zawodnikach) w Częstochowie, to trzy zostały dopełnione. Przedłużenie współpracy z Leonem Madsenem i Kacprem Woryną nastąpiło jeszcze w trakcie sezonu. Natomiast jeśli chodzi o Jakuba Miśkowiaka, jego pozostanie we Włókniarzu ogłosiliście dopiero w ostatnim dniu okienka transferowego, 14 listopada. Dlaczego?
– Kuba jest z nami od dawna. Jak się przyjrzymy historii naszych corocznych podpisów pod kontraktami, one zawsze zamykają się właśnie mniej więcej w ostatnim okresie okienka transferowego. Tak było w zasadzie zawsze, rok, dwa, czy trzy lata temu. W teamach żużlowców jest zazwyczaj tak, że mają różne formy zawierania umów z klubami. Team Miśkowiaków ma taką i trzeba to uszanować.
Okres transferowy to niestety również i czas rozstań. Było ich w sumie cztery. Z Częstochowy odeszli Bartosz Smektała, Jonas Jeppessen, Fredrik Lindgren i Mateusz Świdnicki. Każde rozstanie na pewno zawsze boli, ale to z ostatnim z wymienionych żużlowców bolało klub chyba najbardziej. Wszak to wychowanek, który będąc jednocześnie zawodnikiem „Biało-Zielonych” zdobył sporo sukcesów drużynowych, w jeździe parą, a także indywidualnych…
– Mateusz jest wychowankiem Włókniarza, który wywalczył w tym roku tytuł Indywidualnego Mistrza Polski w kategorii juniorów. Godnie nas reprezentował. Dbaliśmy o niego, jak tylko się dało. Nie tylko w kwestiach sprzętowych, ale również jakoby w przydzieleniu do jego teamu odpowiednich mechaników. Jak wiadomo za jego sprawy sprzętowe odpowiadał Dariusz Łapa. Życzę Mateuszowi jak najlepiej, szybkiego powrotu do Częstochowy. Nam, jako klubowi, zresztą również. Wydawać się mogło, że będzie to wycieczka do pierwszoligowych Wilków Krosno. Tymczasem ten zespół awansował i Mateusz dalej będzie jeździć w Ekstralidze. Myślę, że będzie to ciekawie wyglądało. Będziemy się spotykać na meczach między nami a Krosnem. To wspaniały chłopak i mam nadzieję, że będzie się dalej rozwijał. Jeśli chodzi o pozostałych zawodników. Drugim takim zawodnikiem, z którym szczególne wspomnienia będziemy łączyć, jest Fredrik Lindgren. Ze Szwedem także się znam od lat. Do osobistego zapoznania się z „Fredką” doszło wówczas, gdy jeszcze jeździł w Zielonej Górze (lata 2006-2010 – przyp. red.). Z „Freddiem” i jego żoną Caroline zaprzyjaźniliśmy się rodzinnie, prywatnie. Spore wyrazy szacunku dla państwa Lindgrenów. Zawodnik ten dużo zrobił dla Włókniarza. Jego akcje, szarże są niezapomniane. Żałowaliśmy tego rozstania. Ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że coś trzeba zmienić. Życzymy oczywiście Fredrikowi jak najlepszych startów w Motorze Lublin. Jak to mi się zdarzy powiedzieć, „góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze się zejdzie”. I być może nasze drogi jeszcze się kiedyś zejdą. Zobaczymy, co będzie w przyszłości. Co do Bartka Smektały, niedawno się z nim spotkałem. Podziękował mi za spędzone sezony, a ja jemu. Napiliśmy się wspólnie kawy, zjedliśmy ciasteczko. Podyskutowaliśmy o żużlu, wykraczając poza granice dotychczasowych rozmów na linii prezes-żużlowiec (śmiech) To bardzo miła rozmowa. Cieszę się z takiego kontaktu z Bartkiem. Myślę, że będziemy razem częściej się widywać. Zamierzamy go bowiem zapraszać do udziału w różnych turniejach organizowanych w Częstochowie. Czuje się on bardzo dobrze na tym torze, zwłaszcza że zdawał tutaj licencję na „duży” żużel. Jonas Jeppessen? Bardzo fajny chłopak. Jednak nie ukrywam, że nieco odczuwalny jest tutaj zawód. Uważałem – i nadal uważam – że stać go na dużo więcej. Zawsze coś jednak nie grało, a to starty, a to nieodpowiednie dopasowanie motocykli. Wszyscy to widzieliśmy. Być może odnajdzie się w 1. lub 2. Lidze i – po dwuletnim mariażu z Ekstraligą – zobaczy jaka jest przepaść między klasami rozgrywkowymi. Ale myślę, że dzięki temu łatwiej będzie mu wrócić do tej najwyższej klasy rozgrywek.
Na tę chwilę mówi się, że w przyszłym roku podstawową parę juniorską „Lwów” mają tworzyć Franciszek Karczewski oraz Kajetan Kupiec. Są to jeszcze młode chłopaki, którzy z pewnością potrzebują jeszcze objeżdżenia. Ale niejednokrotnie udowodnili w minionym sezonie – choćby na niższych frontach ligowych czy rozgrywkach młodzieżowych – że drzemie w nich ogromny potencjał. Daje to tym samym nadzieje, że w przyszłości może być z nich naprawdę niemała pociecha.
– Proszę pamiętać o tym, że zarówno Franek Karczewski, jak i Kajetan Kupiec odjechali masę wyścigów minionych sezonach, a przede wszystkim w bieżącym roku. Nie jeden człowiek zdziwiłby się, ile było tych zawodów, biegów. Suma tych przejechanych gonitw przez juniorów w niedawno zakończonym sezonie równa się ilości odbytych biegów przez około trzy sezony w porównaniu do tego, co działo się w żużlu np. 5-10 lat temu. Tak więc ta dwójka jest bardzo objechana. Przygotowując się do przyszłego roku startów, są bardzo dobrze nastawieni. Nie zapominajmy też o tym, iż Franek Karczewski to rajder, który kilka lat temu zdobył Puchar Ekstraligi w klasie 250 cc. Chyba nie przesadzę, jeżeli powiem, że wprowadził on drużynę Wilków Krosno do PGE Ekstraligi. Zdobył bowiem płatny komplet w pierwszym finałowym pojedynku eWinner 1. Ligi, u siebie, z ekipą z Zielonej Góry. Prawdopodobnie zatem bez jego punktów, nie byłoby dzisiaj Krosna w najwyższej klasie rozgrywkowej. Odnośnie Kajetana Kupca, mam nadzieję, że w końcu przyszedł ten czas, aby pojechał swoje. Będzie opiekował się nim człowiek, który w poprzednich sezonach czynił to z Mateuszem Świdnickim, czyli Dariusz Łapa wcześniej współpracujący z Lee Richardsonem, a jeszcze wcześniej z Andreasem Jonsonem. Wierzę, że przy Darku i naszych inwestycjach oraz samej ambitnej chęci Kajtka, stworzy razem z Frankiem naprawdę bombowy duet młodzieżowców. Ponadto w pogotowiu są Kacper Halkiewicz i Szymon Wolski, którzy też powoli będą się szykować do jazdy w Ekstralidze. Jednak ich kolej też musi dopiero nadejść. To wszystko układamy stopniowo pod względem roczników czy objeżdżenia w zawodach. Żeby nagle któregoś z młodych żużlowców nie powoływać do składu na mecz w PGEE, bo z powodu narastającej presji mogą się oni szybko spalić. W Polsce mieliśmy takie przypadki, że nieopierzonego juniora niemal po zdaniu licencji rzucano do ligowego ścigania i kończyło się to fatalnie. Wierzę w to, że chłopaki będą walczyć, jak na prawdziwe Lwy przystało.
Jak wygląda sytuacja w sprawie przyznania środków w ramach promocji miasta poprzez sport? Mówiło się pierwotnie o kwocie w wysokości 500 tysięcy złotych, później, że może być ona zwiększona o 500 tysięcy. Czy ma Pan już jakieś konkretniejsze informacje, dotyczące całkowitego kształtu dofinansowania na klub Włókniarz Częstochowa?
– Panie redaktorze, jak sama nazwa wskazuje, promocja poprzez sport to jest coś, co pozwala naszemu miastu być rozpoznawalny w Polsce i nie tylko. Uważam, że zarówno my, jak i nasi koledzy z klubu Raków robimy to najlepiej, jak potrafimy. Ścigając się, grając, zdobywając sukcesy, medale. Jeśli ktoś orientuje się to doskonale wie, że promocja przez sport to najtańsza promocja. Wartość medialna takich klubów jakie mamy w Częstochowie to kilka set milionów złotych. Z drugiej strony oba kluby mają rzeszę kibiców, którzy do nas przychodzą w liczbie kilkunastu tysięcy. W telewizji każdy mecz ogląda dziatki tysięcy kibiców. Mało tego dziesiątki tysięcy obserwuje nasze strony, media społecznościowe. To są ludzie, którzy pragną, by ich dyscypliny sportu, którym wykazują największe zainteresowanie, ale także kluby, którym najzagorzalej kibicują stały na jak najwyższym poziomie. Miejmy na uwadze też i to, że w żużlu, podobnie jak w pozostałych dyscyplinach sportowych, jest rywalizacja o pozyskanie zawodników. A żeby do składu zespołu pozyskać zawodników, którzy zapewnią rywalizację, potrzebne są odpowiednie fundusze. Ważną częścią rywalizacji klubów jest to, w jaki sposób wspierają je samorządy. Jedne czynią to lepiej, inne słabiej, a kolejne jeszcze zupełnie słabo. Wygląda więc na to, że w dużej mierzej zależne od podejścia samorządów jest to, na jakim etapie ligowym drużyny, reprezentujące ich miasta – w danej dyscyplinie – się znajdują. Na pewno natomiast są miasta, które chcą być postrzegane dobrze poprzez pryzmat sportu. Nie jest tajemnicą, że gdy klub o nazwie „X” buduje budżet na kilkanaście milionów złotych, to również wsparcie miasta jest wązną częścią tego budżetu. Proszę zatem, czytając różne artykuły, nie patrzeć, że w jakimś mieście promocja poprzez sport jest mniejsza, czy coś w tym rodzaju. Nie w tym rzecz. W każdym mieście wsparcia wobec klubów, dyscyplin sportowych wygląda inaczej; w jednym poprzez promocję jako taką, w drugim przez szkolenie dzieci i młodzieży, w trzecim mieście zaś największą aktywnością mogą wykazywać się miejskie spółki, które wykupują reklamy w klubach, czy na obiektach sportowych, w czwartym z kolei istotną rolę odgrywają firmy wykonujące prace dla miasta, regionu, które mocno angażują się lokalne kluby. Oczywiście są też wsparcia na poziomie wojewódzkim. No i jak to ma miejsce w niektórych klubach sportowych – udziały miasta w klubach. Ważna w tym wszystkim jest także kwestia utrzymania stadionów przez kluby, które użytkują te obiekty. I nie mówię tu o opłacie za użytkowanie stadionu, jak to ma miejsce w niektórych ośrodkach, ale o pełnym utrzymaniu obiektu. Fachowo przyjmuje się w zależności od obiektu, iż roczny koszt utrzymania stadionu to kwota od 4% do 7% wartości odtworzeniowej danego obiektu. Proszę więc sobie przeliczyć jaka jest różnica pomiędzy opłatą za obiekt a utrzymaniem obiektu. Wierzę, że nasze miasto żyje sportem i będziemy mogli dalej na podobnym poziomie walczyć o najwyższe laury dla Częstochowy.
A czy może Pan uchylić rąbka tajemnicy odnośnie przyszłego sponsora tytularnego?
– Na tę chwilę jest nim firma zielona-energia.com, z którą mamy podpisaną umowę do końca roku. Trwają też rozmowy z tym przedsiębiorstwem co do dalszej współpracy, także z jej współwłaścicielem Panem Michałem Klimczykiem, który jest przyjacielem klubu, niesamowitym kibicem, wspaniałą osobowością. Miejmy w pamięci to, że obecnie zielona-energia.com jest po fuzji z firmą portugalską, dużym europejskim graczem na rynku energetycznym. Prezes Klimczyk poinformował mnie, że trwają rozmowy z kierownictwem firmy na temat dalszej współpracy z Włókniarzem. W międzyczasie podjęliśmy rozmowy z bardzo poważną firmą zainteresowaną współpracą z naszym klubem. Miejmy nadzieję, że finał rozmów będzie pozytywny.
Kibice zapewne zastanawiają się też nad tematem prezentacji zespołu. Przed sezonem 2022 nie miała ona miejsca. Z kolei rok wcześniej, z przyczyn pandemicznych, odbyła się w formie online. Czy teraz można się spodziewać, że dojdzie do niej przed sezonem 2023 i to na wielką skalę, jak to bywało do roku 2020?
– Do prezentacji drużyny na pewno dojdzie. Chcielibyśmy, aby zorganizować ją w taki sposób, aby być kibic mógł mieć bliższy kontakt z zawodnikami trenerami itd.. Dlatego myślimy o zmianach formuły tej imprezy w porównaniu do lat ubiegłych. Te systemy, według których przeprowadzaliśmy prezentacje do roku 2020, nie do końca się sprawdzały. U nas prezentacje odbywały się z tzw. przytupem. Jednocześnie sprawdzaliśmy, jak tego typu spotkania, organizowane przez inne polskie kluby, nie tylko żużlowe, ale również choćby piłkarskie. Okazało się, że jako jedyni, spośród klubów sportowych w naszym kraju, robiliśmy prezentację drużyny na tak wielką skalę, m.in. z muzycznymi koncertami. To było fajne przedsięwzięcie, w naszej ocenie, ale, nie ma co ukrywać, wiązało się to też z bardzo wysokimi kosztami. Poza tym, później dochodziły nas słuchy, że część kibiców nie była zadowolona z akcentu muzycznego, niektórzy z powodu takiego nie innego nagłośnienia. Wszystko wskazywało na to, że fani już wtedy mieliby inną koncepcję przeprowadzenia prezentacji. Wychodząc z tego założenia i obserwując to, co się dzieje na rynku konkurencyjnym w różnych gałęziach sportu, mamy już wstępny plan organizacji imprezy prezentacyjnej, ale już raczej w innej formie. Mnie marzy się opcja symbiozy z kibicami. Mam na myśli to, by prezentowani zawodnicy mieli jednocześnie kontakt z kibicem.
Celem głównym na nadchodzący sezon będzie zapewne złoty medal Drużynowych Mistrzostw Polski. Wskazuje na to choćby zbudowany skład. Ale w gronie faworytów do tryumfu w PGE Ekstralidze znajdują się też inne drużyny. Obrońca tytułu Motor Lublin, wzmocniony m.in. czempionem globu Bartoszem Zmarzlikiem czy Sparta Wrocław oraz Apator Toruń. Te ostatnie mogą znacząco skorzystać na tym, że na nasze krajowe tory wracają Rosjanie z polskimi obywatelstwami. W przypadku ekipy z Wrocławia jest to Artiom Łaguta, a z Torunia – Emil Sajfutdinow.
– Zawsze jeździ się o najwyższe cele, to nie ulega wątpliwości. Co rok często padają pytania w kierunku prezesów, trenerów: „O co będzie walka w tym roku”. O najwyższe cele walka trwa zawsze. Czasami jest tak, że w związku ze zbudowanymi składami, niektóre kluby wolą nie wychylać się z wysokimi deklaracjami, nie naobiecywać zbytnio kibicom. Ale szczerze mówiąc, wszystkim, a szczególnie zawodnikom, marzy się aby zdobyć ten najlepszy kruszec, najbardziej wartościowy. I tak też jest w Częstochowie. Ale jak Pan wspomniał, droga do tego jest daleka. Żużel, z całym szacunkiem do innych dyscyplin, to nie są szachy. Można szybko nabawić się kontuzji i cały misterny plan potrafi lec w gruzach. To samo się tyczy naszych przeciwników. Taka jest przewrotność sportu żużlowego szczególnie. Biorąc pod uwagę, to o czym przed momentem wspomniałem, nie powiedziałbym buńczucznie, że już teraz jedziemy o złoto i tylko o nie. Spokojnie. Najpierw awansujmy do rundy play-off, a potem pierwszej czwórki, powalczmy. Trzeba być zawsze czujnym, obserwować, jak będą wyglądać wyjazdy naszych poszczególnych zawodników na różne imprezy indywidualne, żeby w wyniku zbyt intensywnych jazd nie było u nich zmęczenia. Wspominaliśmy o tym przy okazji pytania o tegorocznym półfinałowym dwumeczu z Gorzowem. Mamy zatem odpowiedź na to, czy wyjazdy zawodników tuż przed ważnymi meczami ligowymi coś dają. Jak widać, trzeba bardzo się oszczędzać, w chwili ważnych pojedynków w lidze. Pod tym kątem trzeba też uważać na ligę szwedzką. Tam nasi żużlowcy również jeżdżą i po meczu w Szwecji wracają do nas kilka tysięcy kilometrów w samochodzie. I z racji tego zmęczenia, jeżeli spotkanie w Polsce jest rozgrywane na następny dzień po startach w Szwecji, to moim zdaniem nie są w stanie zaprezentować się tak jak ci wypoczęci zawodnicy. Nasi chłopcy bezpośrednio pod koniec sezonu to zrozumieli, dzięki czemu nie mieliśmy już tego typu problemów w ważnych meczach o brązowy krążek DMP.
Ale trzeba przyznać, że zdobycie złota na 20-lecie ostatniego, jak na razie tytułu mistrzowskiego, byłoby wspaniałą chwilą.
– Na pewno tak. Mam w swoim gabinecie ten złoty medal z 2003 roku. Przypomnę, że byłem wówczas w zarządzie klubu. Dodatkowo pełniłem funkcję rzecznika prasowego. Jak to się ma zwyczaju, ludzie związani z zarządem posiadają w swoich zasobach zdobyte medale, z sezonu 2003 również. Osiągnęliśmy ten sukces pod prezesurą mojego przyjaciela Mariana Maślanki. Tamten dzień był fenomenalny. Pamiętam go doskonale. Bardzo bym chciał, aby udało się powtórzyć ten sukces. W ostatnich latach, szczególnie w czasach pandemii, było to niezwykle blisko. Niestety kwarantanna, zawodnicy pozamykani w pokojach hotelowych. Do tego instytucja gościa dla innych klubów. No cóż, co się odwlecze to nie uciecze.
Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję.
Rozmawiał Norbert Giżyński
fot. Grzegorz Przygodziński