Częstochowska malarka Irena Młynarczyk pochodzi ze Szczecina, ale od lat mieszka w naszym mieście i czuje się z nim mocno związana. Jest członkinią Stowarzyszenia Artystów Plastyków im. Jerzego Dudy Gracza. Na swoim koncie ma udział w kilkunastu wystawach. Aktualnie swoje prace z cyklu „Kobiety” prezentuje w Publicznej Bibliotece im. Wł. Biegańskiego w Częstochowie, na ekspozycji przygotowanej z okazji Dnia Kobiet.
Częstochowska malarka Irena Młynarczyk pochodzi ze Szczecina, ale od lat mieszka w naszym mieście i czuje się z nim mocno związana. Jest członkinią Stowarzyszenia Artystów Plastyków im. Jerzego Dudy Gracza. Na swoim koncie ma udział w kilkunastu wystawach. Aktualnie swoje prace z cyklu „Kobiety” prezentuje w Publicznej Bibliotece im. Wł. Biegańskiego w Częstochowie, na ekspozycji przygotowanej z okazji Dnia Kobiet.
Kobieta eteryczna, tajemnicza, łagodna, poetycka. Czy tylko tak pani widzi płeć piękną?
– Kobieta jest moim ulubionym tematem twórczej pracy. Maluję ją od zawsze, od tego tematu zaczęłam realizować swoje pasje. Drugim ukochanym motywem jest morze. Zachwyciła mnie z dzika przyroda zachodniego wybrzeża Skandynawii, tamtejsza diametralnie zmienna pogoda – słońce i upał, i nagle ciemne, burzowe chmury, mgły i wichury. Oba tematy: kobieta i morze mają ze sobą wiele wspólnego. Są porównywalne, jeśli chodzi o dynamikę. To natury, które potrafią być albo bardzo spokojne i łagodne, albo jak szkwał nieobliczalne. Są nieokiełznane, piękne, ale i niebezpieczne. Obie się przyciągają, są pulsującym życiem. Istotnym dla mnie motywem artystycznym są też kwiaty. Rozsmakowałam się w nim, bo w kwiatach też tkwi ulotność, pulsowanie życia.
Przedstawia pani kobietę w formule aktu. Łatwo tu otrzeć się o nutę wulgaryzmu.
– Akt, to poruszanie się po cienkiej linii, niebezpiecznej ścieżce, dlatego staram się, by kobiety w moich pracach, uosabiające anioły, muzy, czy syreny, powstające pod wpływem impulsu, były delikatne, ulotne. Chcę – i chyba mi się to udaje – uniknąć wulgaryzmu w akcie, nie chciałabym, by obrazy były kiczowate, rzucające się nagością, drapieżną i wyuzdaną. Moje akty mają być tajemnicze, frywolne, z nutką liryzmu.
O kiedy pani maluje?
– Od dziecka. Moja mama i babcia śmiały się, że rośnie malarz w rodzinie. Jednym z przejawów mojej bytności na tym świecie, już w wieku niemowlęcym, była twórczość. Powstały w tym czasie wielce obiecujące freski, tworzone palcami przy użyciu wszystkiego, co akurat znalazło się ręce. Jaka szkoda, że nie zachowały się do dzisiaj. Ale również lubiłam zabawę w szkołę i w lekarza. Te trzy pasje do końca walczyły. Dwie z nich: malarstwo i nauczanie, realizowałam. W medycynie w pewnej chwili przeraził mnie aspekt odpowiedzialności, choć może zwyciężył aspekt wolnej duszy. Arkana sztuki i warsztatu zdobywałam w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Częstochowie i częstochowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej, obecnie Akademii im. Jana Długosza. Po studiach od razu poszłam do pracy do szkoły. Ta praca dawała mi czas na tworzenie, nie wyobrażam sobie siebie siedzącą osiem godzin za biurkiem.
Jak ewaluowała pani praca artystyczna?
– Liceum Plastyczne ukończyłam pełna pasji do tworzenia, głowę miałam przepełnioną marzeniami; urosłam w swoich wyobrażeniach, bo przecież ukończyć Plastyka, to była nobilitacja. Potem studia, czas lekkiego, łatwego i przyjemnego życia, choć nie nazwałabym go straconym, w tym okresie zawsze znajdowałam czas na malowanie. Później przyszło małżeństwo, dziecko, pieluszki i nagle – przerwa w malowaniu. Widocznie musiałam poznać aspekty życia codziennego, zwykłego życia – ten czas nazwałabym okresem malowania okazjonalnego. Siedem lat temu dopadł mnie impuls i ze zdwojoną energią zaczęłam tworzyć, malować od cyklu kobiety. Odtąd tworzę systematycznie, do czego – muszę się przyznać – mobilizowała mnie moja dyrektora w Gimnazjum w Mstowie Zuzanna Winnicka-Kowalik, obecnie dyrektor Zespołu Szkół w Złotym Potoku. Z perspektywy niczego nie żałuję, wszystkiego trzeba przecież doświadczyć.
Mówi się, że rządzą nami przypadki, a one często układają się w pewną sekwencję z zadziwiającą konsekwencją.
– Nic nie dzieje się bez przyczyny. Po coś się spotykamy, zataczamy kręgi, coś w tym musi być. Jesteśmy sterowani pozytywnie, choć są sterowania negatywne przed którymi należy się bronić. Gdyby nie istniało zło, nie byłoby dobra. W świecie oba te pierwiastki dążą do ciągłej równowagi. Zło dzieje się też za przyzwoleniem Boga. Pokazuje nam: możesz iść złą drogą, ale to zależy od ciebie i nie miej do Mnie później pretensji. Każdy wybiera sam, każdy kreuje siebie.
Maluje pani w systemie cykli tematycznych. Czy wynikają one z zewnętrznych inspiracji czy wewnętrznych przeżyć?
– Wszystko się bierze z wewnętrznej potrzeby, burzy i podszeptów podświadomości. Nieraz budziłam się ramo z przeświadczeniem, że muszę chwycić pędzel, by coś malarskiego wykonać. Nigdy też nie tworzyłam wbrew sobie, czasem szłam w kierunku komercji, szybko jednak wracałam do moich klimatów.
Dlaczego warto malować?
– Niektórzy uważają, że to daje jakieś korzyści finansowe – absolutnie, nie. To jest bardziej hobby, choć miło jest gdy ktoś zakupi pracę, ale nie z powodu korzyści materialnych. Jeśli ktoś nabywa moją prace, to znaczy że przemówiła ona do tej osoby, że coś jej daje, coś wnosi do jej życia. Dlatego staram się, by moje obrazy były nacechowane dobrą energią, miały w sobie pierwiastek terapeutyczny, podnosiły na duchu i dawały przyjemne ukojenie.
Bazuje pani na wewnętrznej inspiracji, czy jednak na pani twórczość nie mają wpływu mistrzowie malarstwa?
– Przechodziłam fascynacje kolejnymi kierunkami, cenię wszystkie etapy rozwoju sztuki, od pierwotnej, z bardzo czytelnym rysunkiem, zawierającej niesamowitą magię w sobie, całą ówczesną filozofię człowieka, jego światopogląd, życie, wierzenie. Oczywiście cenię wielkich mistrzów renesansu, za ich doskonałość rysunku, postawienie sztuki na wyżyny, ale też sztukę starożytną, wszak renesans garściami czerpał ze sztuki starożytnej Grecji i Rzymu. Uwielbiam Rembrandta za jego niedościgniony modelunek światłem, nawet nie próbuję go naśladować, choć z pewnością to działanie światem przebija z moich prac. Uwielbiam malarstwo Francisco Goi, które jest odzwierciedleniem tego, co przeżył, przecierpiał. I wreszcie kapiści i impresjoniści – czas odkrycia, a może przywrócenia koloru w sztuce. Sztuka współczesna rządzi się swoimi prawami, próbowałam też abstrakcji i jej pewne elementy odnajduje się w moich obrazach, gdyż unikam typowo realistycznego malarstwa. W dobie fotografii nie jest ono odkrywcze i zaskakujące. Twórczość powinna mieć element przetworzenia, nacechowania własną osobowością.
Wystawianie swojej twórczości jest swoistym obnażeniem siebie, pewnym rodzajem ekshibicjonizmu psychicznego.
– Tak i może to co dodam będzie jeszcze bardziej obrazoburcze, ale aktor, muzyk, malarz nie tylko obnaża siebie, w jego życiu dochodzi jeszcze wątek sprzedaży siebie. Jest to bardzo frywolne, dowolne skojarzenie, ale oddające istotę twórczości.
Czy taka świadomość ułatwia życie?
– I tak i nie. Ale dochodzi druga skrajność twórczości. Malarstwo jest bowiem rodzajem spowiedzi. Jeżeli wyrzucę z siebie emocje na płótno, jest to element oczyszczenia wewnętrznego.
Swoista autoterapia?
– Dokładnie. Gdy jestem pod wpływem silnych emocji – różnej natury – maluję zamaszyście, ekspresyjnie.
Artystów cechuje szczególna wrażliwość…
– Nie ma artystów jałowych. Jeśli są, to są to rzemieślnicy.
A jednak mistrzów gotyku, renesansu, baroku określano mianem rzemieślników.
– Zapewne wynikało to z faktu uprawiania sztuki na zamówienie. Większość genialnych twórców tworzyła przecież na specjalne zlecenia mecenasów sztuki, darczyńców kaplic, kościołów. Bezsprzecznie to było mistrzowskie rzemiosło. Chyba każdy artysta jest jednak po trochu rzemieślnikiem, choćby w obszarze doskonalenia warsztatu.
Czym jest artyzm w sztuce?
– Każdy może wypowiadać się w sobie wiadomym stylu i każdy może być artystą. Dla mnie artyzm to nie plama położona w określony sposób. To pokazanie swojego wnętrza, oddanie w pracy swojej istoty. Praca winna być nacechowana osobistym pierwiastkiem twórcy, dającym swojego rodzaju identyfikację, rozpoznawalność. To coś jak nasz portret psychologiczny.
A odbiorca, jak pani podchodzi do ocen zewnętrznych?
– Gdy po dłuższej przerwie, otwierałam Galerię Letnią u Andrzeja Kalinina w Kusiętach byłam pełna obaw. Nie był to brak wiary w siebie, w zasadzie nie dbam o powiedzą inni, bo tworzę przede wszystkim dla siebie, ale jednak prezentacji towarzyszy nuta niepokoju. Spotkałam się jednak z tak zachęcającymi i przychylnymi opiniami, że było to bardzo budujące. Na kolejnych wystawach miłe były też oceny koleżanek po fachu.
Jakim mottem kieruje się pani w życiu?
– „Trzeba żyć, a nie tylko istnieć” Plutarcha. Uważam, że powinniśmy poznać, zrozumieć wszystkie kultury, nie po to by je uwewnętrznić, ale by pomóc siebie ukształtować, wybrać co jest dla nas dobre. Pomijam oczywiście sprawy naszej wiary, jest to absolutne uniwersum, tego się nie neguje, to się po prostu czuje, to jest. Niemniej warto poznać inne filozofie, bo wszystkie prowadzą do jednego punktu. Którą ścieżką człowiek by nie podążał, i tak gdzieś w tym absolucie się spotyka. Od lat uprawiam tai-chi, ale nie jako wyznawca której z religii Wschodu. Uważam, że jeśli taki system ćwiczeń został stworzony, to po to by służyć człowiekowi i pochodzi gdzieś z góry. Tai-chi uczy pracy nad sobą i umysłem, ale nie poprzez ograniczanie filozofii wiary i życia jak joga czy zen. Tai-chi daje szerokie otwarcie i życie w zgodzie z naturą, bo przecież jesteśmy cząstką kosmosu, natury, cząstką Boga. A wszystko jest od Boga: natura, kosmos, a nawet wytwory ludzkiej pracy. Nie rozumiem ludzi, którzy walczą z tym aksjomatem, albo wykorzystują sprawy wiary i prawd absolutnych do własnych korzyści.
Dziękuję za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA