Maciej Półtorak z częstochowskim Teatrem im. Adama Mickiewicza związany jest od 2007 roku. Stworzył wiele ciekawych kreacji.
Maciej Półtorak z częstochowskim Teatrem im. Adama Mickiewicza związany jest od 2007 roku. Stworzył wiele ciekawych kreacji. Zagrał Omnimora w „Igraszkach z diabłem” Jana Drdy w reżyserii Gabriela Gietzky’ego; Wacława w „Zemście” Aleksandra Fredry, w reżyserii Grzegorza Warchoła; Andrzeja w „Trzech siostrach” Antoniego Czechowa, w reżyserii Julii Wernio; Cadyka w „Wilkach” Agnieszki Osieckiej, w reżyserii Andre Hübnera-Ochodlo; Vernera w „Plaży” Petera Asmussena, w reżyserii Andre Hübnera-Ochodlo. W najnowszej premierze – monodramie „Znikomość”, w reżyserii Andre Hübnera-Ochodlo – Maciej Półtorak gra postać młodego chłopaka, który w zemście za doświadczane przez lata poniżanie i odrzucenie zabija w swojej szkole strzela do kilku nauczycieli i uczniów, kończąc akt desperacji samobójstwem. Kanwą scenariusza są ostatnie zabójcy godziny przed dokonaniem masakry. Spektakl publiczność i krytycy przyjęli ciepło i entuzjastycznie.
Rozmawiamy z Maciejem Półtorakiem.
Lubi Pan rzucać czar na widza?
– Nigdy nie myślałem w ten sposób, ale jeśli ktoś tak uważa, to bardzo dobrze.
Czy urodził się Pan aktorem?
– Chciałem zostać muzykiem. Ukończyłem liceum muzyczne, ale nie dostałem się na Akademię Muzyczną, by kontynuować naukę gry na perkusji. Zacząłem więc zaoczne studia historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracując jednocześnie w sklepie muzycznym. Po roku przypomniało sobie o mnie wojsko, wymyśliłem zatem z kolegą, że uciekamy z kraju na Sycylię. Dzięki jego kontaktom mieliśmy zapewnioną pracę w domu pomocy społecznej, z dziećmi po porażeniu mózgowym. Na kilka dni przed wyjazdem kolega się jednak wycofał. Byłem rozczarowany, bo zostałem na lodzie, a wyjazd traktowałem bardzo poważnie. W rezultacie zamiast na gorącą Sycylię wybrałem się w rejs po Morzu Bałtyckim na „Zawiszy Czarnym”. Gdy wróciłem, dzięki temu samemu koledze trafiłem na przesłuchania w Teatrze Starym w Krakowie, dał mi kontakt do Teatru Starego. Szukano tam młodego chłopaka, perkusisty, do spektaklu Jerzego Jarockiego, do roli dziarskiego chłopca w spektaklu J.J. „Trzeci akt według szewców” Witkacego. Poszedłem na przesłuchanie. I spodobało mi się. Zdecydowałem, że spróbuję swoich sił i będę zdawał do szkoły teatralnej. Podczas egzaminów aktorskich poczułem pozytywne emocje, odwrotnie niż podczas egzaminów z gry na instrumencie.
Czyli urodził się Pan aktorem, ale do tego czas Pan o tym nie wiedział…
– ….na pewno dobrze się czuję na scenie.
Jak zatem – w dwóch słowach – sprecyzowałby Pan czym dla Pana jest aktorstwo.
– Dobrą zabawą, w której chciałbym być jak najlepszy. Staram się stale pracować nad swoimi słabszymi stronami, rozwijać i dobrze bawić. A przy okazji żyć z aktorstwa. Moja żona – Marta Honzatko (to jej pseudonim artystyczny), też jest aktorką, poznaliśmy się w szkole teatralnej.
Po studiach w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej Krakowie związał się na dwa lata Pan z „Piwnicą pod Baranami”. Jak wspomina Pan ten czas?
– Nadal współpracuję z „Piwnicą pod Baranami”.
Jako aktor, jako muzyk?
– Głównie śpiewam, starając się wykorzystywać różne wymiary aktorstwa. O mojej obecności w „Piwnicy…” zdecydował splot przypadków. Klub poszukiwał wśród studentów PWST osób do wzmocnienia chórów. Wybrał mnie Marek Pacuła, z którym miałem zajęcia. Później okazało się, że nie ma jednego artysty, który miał śpiewać nową piosenkę i Adrian Konarski, fantastyczny kompozytor, który przygotował muzykę do mojego spektaklu dyplomowego „Wieczoru Trzech Króli”, w reżyserii Jerzego Stuhra, wskazał na mnie mówiąc, żebym spróbował, bo wie jak śpiewam. Poszło dobrze i w efekcie wystąpiłem z solowym numerem na rocznicowym koncercie, emitowanym na żywo przez II program TVP. Potem wszyscy powiedzieli, że muszę zostać. W „Piwnicy pod Baranami”, na skrzypcach gra mój tato, występuje też, jako skrzypaczka, moja siostra, która przystąpiła do zespołu w zastępstwie taty, gdy był na wyjazdowych kontraktach. I teraz, co niektórzy dowcipkują po naszych występach, że jesteśmy „mafią”, tym bardziej, że w „Piwnicy…” przez dwa lata występowała też moja żona Marta, ale jej temperament według niektórych artystów przerastał „normy Piwniczne”.
Sporo jest przypadków w Pana drodze zawodowej. Współpracę z Teatrem częstochowskim też zainicjował przypadek?
– Praca w „Piwnicy pod Baranami” nie wystarczała mi pod kątem artystycznym. Brakowało mi teatru. Próbowałem znaleźć zatrudnienie w Krakowie, ale bez sutku. Szukałem więc pracy w niedalekiej odległości od Krakowa. Chciałem też sprawdzić siły poza Krakowem, gdzie się urodziłem, uczyłem i jak dotąd pracowałem. Częstochowę zasugerował mi Tomek Kmiecik, częstochowianin, od lat związany z „Piwnicą pod Baranami”. Skontaktowałem się dyrekcją i okazało się, że akurat jest wakat dla młodego aktora.
Nie żałuje Pan wyboru?
– Jestem pewien, że w Krakowie nie dano by mi szansy zagrania tylu ciekawych i poważanych ról w tak krótkim czasie. Najprawdopodobniej długo przesiedziałbym na ławce rezerwowej.
Która z dotychczasowych ról była dla Pana największym wyzwaniem?
– Na pewno „Znikomość”. Dała mi możliwość wszechstronnej prezentacji aktorskiej. Również muzycznej, świetne są nagrania Adama Żuchowskiego. Czekam, co będzie w Szekspirze. W „Wieczorze Trzech Króli”, który właśnie przygotowujemy z rosyjskim reżyserem, będę grał Księcia Orsino.
W których rolach czuje się Pan lepiej – dramatycznych czy komediowych?
– Łatwiej przychodzą mi rzeczy trudne. Andre Ochodlo dziwił się, że te aspekty, które wymagają większego nakładu energii, o dużej sile dramatycznej, gram bez problemu, a więcej muszę pracować nad elementami prozaicznymi, bo w tych momentach jestem mniej prawdziwy. Nie wiem od czego to zależy, a tę opinię usłyszałem już od paru osób. Wolę więc role dramatyczne, choć czasami niektóre role są mi bliższe inne dalsze.
Podejmuje Pan zadania wymagające sporej odwagi na scenie, jak choćby w „Plaży”?
– To zależy jak rozumieć rolę odważną. W „Plaży” jest scena bardzo trudna – postać Vernera, którą gram, dokonuje aktu masturbacji. To było mocno kontrowersyjne i też nie było dla mnie proste, choćby z tego powodu, że na premierze była moja mama. Długo dyskutowaliśmy w teatrze, czy taki akcent jest potrzebny dla spektaklu, ale po analizie postaci uznaliśmy, że tak.
Bez wątpienia aktorstwo to trudny zawód. Wymaga silnej psychiki, nie znosi przeciętności. Trudny, bo determinuje go sukces, wpisany obligatoryjnie w tę profesję. Aktorzy różnie postrzegają sukces. Dla jednych to akceptacja widzów, dla innych recenzje czy wreszcie pierwszoplanowe role. A dla Pana?
– Sukcesem – tu jestem szczery i nie kokietuję – jest coś co na nowo odkryłem i osiągnąłem sam w sobie. Aktorstwo jest cały czas walką, pracą nad sobą i ze sobą, a sukcesem jest utrzymywanie satysfakcji z tego co się robi.
Mieszkam z żoną i trzyletnim synkiem Tobiaszem w Krakowie. Jak zaczynam okres intensywnych prób, to prawie się nie widzimy. To determinuje mnie, staram się jak najlepiej wykorzystać pracę w samotności, by nie mieć poczucia utraty czasu kosztem najbliższych mi osób.
Ma Pan na swoim koncie sporo ważnych osiągnięć aktorskich. Czy może Pan już powiedzieć, że czuje się człowiekiem sukcesu?
– To miłe, że można o mnie tak pomyśleć. Przeczytałem fantastyczne recenzje po premierze „Znikomości”, widzę reakcje ludzi, którzy mi gratulują, są często w szoku, że na deskach teatru jeden człowiek daje tyle energii i że ma to sens. To jest dla mnie największa satysfakcja i nagroda. Ale czy jestem człowiekiem sukcesu? Nie, jeszcze nie. Jak różnie jest interpretowany sukces mówi moja niesamowita przygoda. Dzięki mojej żonie, która zagrała główną rolę w filmie „Czarny czwartek” o wydarzeniach grudniowych w 1970 roku, w reżyserii Antoniego Krauze (film wejdzie na ekrany kin 25 lutego), dostałem epizod. Na ekranie jestem kilkanaście sekund, a przypadek sprawił, że moja twarz stała się wizerunkiem tego filmu na plakacie. I nagle dzwonią koledzy, którzy nie odzywali się do mnie przez kilka lat i gratulują mi, bo dyndam na billboardzie na Pałacu Kultury. Mówią, że to super, a ja odpowiadam: przyjdźcie na „Znikomość”, tutaj można popatrzeć na mój wizerunek nieco dłużej.
I znowu ten przypadek?
– Uważam, że w tym zawodzie jest potrzebna duża doza szczęścia, ale na to szczęście ciągle się pracuje.
Jak wielu aktorów uważa Pan, że istotą, esencją aktorstwa jest scena w teatrze.
– Tak, choć ciężko się utrzymać z pracy w teatrze, bo widz jest rozleniwiony przez media, natarczywą nagonkę, łatwość dostępu do telewizji. A mimo to, uważam, że teatr wraca, że jest potrzebny. Tak natchnął mnie Jerzy Trela, który kiedyś powiedział, że ludziom znudzi się ekranowa łatwość i pospolita proza serialowa przedstawiana w telewizji, przy której rzadko coś się przeżywa. Ludzie przyjdą do teatru, bo potrzebują bliskości człowieka.
Czyli dominacja internetu, telewizji nie spowoduje, że teatr stanie się archaiczny, zbędny…
– Na pewno nie. Szybciej zniknie telewizja czy internet, teatr przetrwa, bo jest żywy. Internet, telewizja wyobcowuje, tworzy samotność w tłumie. To jest smutne i myślę, że ci podłączeni do łącza internetowego powinni przyjść do teatru.
Zaprasza ich Pan na „Znikomość”
– Zapraszam… na „Znikomość” też.
Marzy się Panu kariera filmowa?
– Oczywiście, że tak. To jest innego rodzaju praca, wielka przygoda i świadomość, że coś zostaje na dłużej. Film jest innym nośnikiem przekazu
Daje rozpoznawalność.
– Niektórzy w aktorstwie dążą tylko do rozpoznawalności. To jest straszne brzemię. Niektórym może daje to satysfakcję i szczęście, ale ja nie jestem taką osobą, choć miłe jest, gdy ktoś mnie pozna. Ale poznawanie na każdym rogu jest zapewne męczące.
Pracy aktora stale towarzyszy stres. Jaki ma Pan sposób na radzenie ze stresem?
– Stres jest, ale w pracy, na scenie, jest mobilizujący. Przeciwnie było, gdy pracowałem jako muzyk, bo przecież jestem zawodowym perkusistą. Może byłem zbyt młody. Ale później dojrzałem. Nadal się uczę i dążę, by być coraz lepszym aktorem i … człowiekiem, bo to jest największa i najtrudniejsza rola.
W jaki sposób buduje Pan swoje kreacje aktorskie. Ile jest w nich Pana osobistej interpretacji, a ile inspiracji reżysera?
– Każda rola rządzi się swoimi prawami, ale zawsze muszę ją przepuścić przez siebie. Nie ma innej drogi, bo to ja wychodzę na scenę. Reżyserzy różnie podchodzą do pracy. Czasem mają bardzo sprecyzowaną wizję, której aktor ma się podporządkować, czasem czekają na sugestie, inni mają wyobrażenie, ale są otwarci na propozycje. I myślę, że ta ostatnia wersja jest najlepsza. Na bazie dyskusji, twórczego konfliktu osiąga się najlepsze rezultaty. Tak było w „Znikomości”. Nie traciliśmy z Andre Ochodlo czasu na poznawanie się, pracowaliśmy wcześniej przy dwóch tytułach – „Wilkach” i „Plaży”. On też zaproponował mi monodram „Znikomość’, co było dla mnie olbrzymią nobilitacją, że widzi we mnie możliwość udźwignięcia tematu, że zaufał mi jako aktorowi. Wspólnie konstruowaliśmy postać. Serdecznie polecam Państwu tego reżysera.
Ale nie tylko z Andre Ochodlo Pan pracował. W tym gronie byli uznani reżyserzy: Stuhr, Jarocki, Wernio, Gietzky. Z którym praca była najciekawsza?
– Zdecydowanie z Andre Ochodlo. Może wynika to z osiągnięcia przeze mnie pewnej dojrzałości aktorskiej. Na deskach częstochowskiego teatru rozwijam się, ale uważam, że dojrzałość trzeba osiągać również poza sceną. To pomaga, bo praca w teatrze jest pracą grupową, z ludźmi, którzy mają własne wyobrażenia, własne zdanie i silne osobowości.
Zatem aktor musi być też dobrym psychologiem.
– Moja wspaniała pani profesor Anna Polny powiedziała, że pilny student ze szkoły teatralnej powinien wyjść z bagażem doświadczeń 80-latka. Jest coś w tym. Pracując nad rolą wnika się w problemy innej osoby, oczywiście swoim kluczem. Teatr to ogromna psychologia.
Jak Pan, z perspektywy krakowianina, ocenia życie kulturalne w Częstochowie?
– Przyznam się, że nie znam środowiska częstochowskiego. Nawet jak jestem tu dłużej, rzadko bywam poza teatrem. Ale z rozmów z ludźmi kultury myślę, że nie jest to łatwy teren.
Bo częstochowianie, są trudni?
– Nie chcę wnikać w ten temat, choć zauważam tu ciekawe zjawisko socjologiczne. Nigdzie nie spotkałem tylu antyklerykałów, co w Częstochowie. Nie chciałbym powiedzieć czegoś głupiego przez przypadek, bo z wielkim szacunkiem odnoszę się do instytucji Kościoła, bo potrzebuję wiary, ale w opinii częstochowian obecność Jasnej Góry w tym mieście nie zawsze jest postrzegana pozytywnie.
A co Pan myśli o częstochowskiej publiczność. Nie odnosi Pan wrażenia, że potrzebuje sztuki, ale tej łatwiejszej w odbiorze?
– Może większą popularnością cieszą się lekkie tytuły, bo w teatrze widz też chce odpocząć. A „Znikomość”, „Plaża”, „Patrz słońce zachodzi” wymagają wysiłku. Ale tytuły te nie schodzą z afisza, a na tych spektaklach są komplety, więc mamy w Częstochowie wielu widzów ambitnych.
Czy w pracy kieruje się Pan jakimś mottem?
– Nie mam własnej definicji. Staram się po prostu wykonywać pracę jak najlepiej.
Nie mogę pominąć pytania o mistrza?
– Nie mam. Jestem skażony Krakowem, i aktorzy krakowskich teatrów są dla mnie fantastyczni. Choćby mój były dziekan Krzysztof Globisz, którego najwięcej razy miałem okazję widzieć w pracy od kuchni. Jak byłem Dziarskim Chłopcem, przychodził do nas na próby na rozgrzewki, gimnastykę przed próbami. Ćwiczył z nami, a ja myślałem: to jest facet z klasą.
Jaka jest Pana opinia na temat awangardy w teatrze, czy dzisiaj jej obraz nie łączy się zbytnio z wulgaryzmem, prostactwem?
– Choć rzadko chodzę do teatru, obserwuję co dzieje się w kulturze. W pewnym okresie miałem wrażenie, że wulgaryzmu jest za dużo, że ludzie są zmęczeni wulgarnością sceny w teatrze. Sądzę jednak, że wulgarności nie powinno się wykluczać, bo taki jest świat, a teatr jest odzwierciedleniem rzeczywistości, musi ją zatem pokazywać w różnych światłach. Ale tego środka trzeba używać bardzo rozsądnie. Jeśli już się decydujemy na wulgaryzm, to nie może być go za dużo. Scena jest pewnym sacrum, i gdy wnosi się profanum na deski teatralne, to trzeba mieć to bardzo przemyślane.
Co Pana pochłania poza teatrem?
– Moją wielką pasją są podróże, ale brakuje mi na nią czasu, a jak jest czas, to brakuje pieniędzy. Życzę więc sobie zachowania tych właściwych proporcji. Ale teraz moją największą pasją jest ojcostwo i rodzina.
Podróże gdzie?
– Najlepiej jak najdalej i jak najdłużej. Kilka razy udało mi się zaliczyć rejsy pełnomorskie na pokładzie żaglowca. Niesamowita przygoda, przeżyłem na przykład sztorm 10 w skali Beauforta. Teraz rzadziej podróżuję, ale w ubiegłym roku z rodziną i z przyjaciółmi spędziłem wakacje w Toskanii.
Co czyta Pan w wolnych chwilach?
– Obecnie najnowszą pozycję Normana Davisa „Zaginione królestwa”, mam zacięcie historyka. Ale czytam różne książki, lubię wracać, pomimo różnic między mną a autorem, do „Wysp bezludnych” Waldemara Łysiaka.
A jaką muzykę Pan lubi?
– Najczęściej słucham muzyki klasycznej, albo żony. Marta oprócz gry w filmie realizuje świetny projekt muzyczny – mocny i dowcipny, z fantastycznymi tekstami Michała Zabłockiego specjalnie dla niej. Ludzie szaleją na jej koncertach.
Słucham radia Clasic, przy którym można odpocząć, albo powspominać czasy dziecięce, gdy śpiewałem w chórze i byłem solistą w Filharmonii Krakowskiej u Krzysztofa Pendereckiego. Temu zawdzięczam moją zachrypioną barwę głosu. Jako dziecko śpiewałem najwyższym sopranem. Gdy przechodziłem mutację, otrzymałem rolę w „Czarodziejskim flecie”, wystawianym w Operze Krakowskiej. Miałem śpiewać partię najwyższego fletu. Przez mutację nie mogłem osiągać najwyższych dźwięków, ale nie przyznawałem się do tego i nadal ćwiczyłem. Stąd moja chrypka. Moja żona ją lubi.
Podsumowując, co jest najważniejsze w życiu aktora?
– Żeby mocno stąpać po ziemi i być człowiekiem. Żeby nie być aktorem w życiu.
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA