ROZMOWA Z IRENĄ SANTOR
Od 6 do 8 lutego miłośnicy kultury w Częstochowie żyli drugim Festiwalem Dobrej Piosenki im. Kaliny Jędrusik „Kalinowe Noce, Kalinowe Dni”. Gościem honorowym wydarzenia oraz głównym jurorem przeglądu młodych talentów była Irena Santor.
Jak podoba się Pani w Częstochowie?
– To naprawdę piękne miasto. Kiedyś bywałam tu bardzo często, ale od dłuższego czasu nie zdarzyło się. Cieszę się, że tu jestem i mogę, jak to się mówi, powąchać Częstochowę. Zamierzam oczywiście udać się na Jasną Górę.
Czy miasto zmieniło się od czasu, gdy była tu Pani po raz ostatni?
– Na szczęście w samym śródmieściu nie i to jest ważne. Co do obrzeży, nie znam ich na tyle, by móc coś stwierdzić.
Przejdźmy do muzyki. Czy zna Pani częstochowskich artystów muzycznych?
– Znam oczywiście zeszłoroczną laureatkę „Kalinowych nocy…”. Ponadto z pewnością nieobce mi są osoby, które się stąd wywodzą, choć na co dzień mieszkają poza granicami miasta.
Skoro nawiązała Pani do „Kalinowych nocy…”. Co sądzi pani o idei „Festiwalu dobrej piosenki”?
– Oj, to świetny pomysł, tym bardziej, że patronuje mu Kalina Jędrusik. Ona byłaby z tego naprawdę zadowolona.
A czym według Pani jest „dobra piosenka”?
– Po prostu dobrą piosenką. To potrzeba Państwa, którzy chcecie słuchać muzyki. Miłe mojemu sercu jest, że wracacie do starszych utworów. Uczestnicy tegorocznego przeglądu wyszukali sobie naprawdę same perełki.
Jak, po przesłuchaniu wszystkich uczestników, ocenia Pani ich poziom?
– Z największa przyjemnością mogę stwierdzić, że poza naprawdę nielicznymi drobiazgami, wszyscy mają dobre głosy, wyrobiony słuch muzyczny i swoistą wewnętrzną muzykalność, co jest bardzo ważne. Jurorzy będą mieli naprawdę ciężki orzech do zgryzienia. Myślę, że skupimy się na szukaniu wewnętrznej interpretacji (rozmowa miała miejsce przed rozstrzygnięciem konkursu – dop. red.).
Czy podobne zdolności widzi Pani u innych młodych miłośników śpiewu w Polsce?
– Zdecydowanie tak! Dostrzegam ogromny wysyp muzykalnej młodzieży. I ochoczo temu przyklaskuję.
Jakiej rady udzieliłaby Pani początkującym?
– Namawiałabym ich do poszukiwania takiego „wewnętrznego siebie”, a materiał muzyczny niech będzie do tego pretekstem.
Jak Pani zaczęła przygodę z piosenką?
– Trudno to określić. Jeśli powiem, że od czasu Mazowsza, to będzie to kłamstwo. Podobnie, jeśli powiem, że od okresu podstawówki, to również skłamię. Ja po prostu wzrastałam w domu, gdzie się śpiewało. Moi rodzice często śpiewali na dwa głosy. Później poszłam do szkoły podstawowej, w której świetnie prowadzono lekcje śpiewu. Zaczęłam występować w chórze, co dodatkowo ugruntowało moją świadomość muzyczną. Grałam też na ogniskach muzycznych. Potem przyszło Mazowsze, które mnie rozwinęło. Ale ogólnie cały czas poszukiwałam muzyki w sobie. Zastanawiałam się, co zrobić lepiej, często narzekałam na swoje koncerty, które innym się podobały. I myślę, że ta samoświadomość wpłynęła na moje dalsze życie.
Jaką więc artystką jest Pani dzisiaj?
– Piosenkarstwo to taka niewdzięczna dziedzina, gdzie rzemiosła trzeba uczyć się samemu. Staram się tak śpiewać, by moje piosenki były uprawdopodobnione i utożsamione ze mną. Zależy mi, by Państwo słuchający mnie mogli stwierdzić, że „to jest jej sprawa, to ona śpiewa o ważnej dla siebie rzeczy”.
Napisała Pani swoją autobiografię.
– Oj, to za duże słowo (śmiech). To tylko małe przemyślenia, uporządkowane przez panią Edytę Lewandowską. To takie, można powiedzieć, naskórkowe wynurzenia.
Jest Pani laureatką wielu, często bardzo prestiżowych, nagród. Która z nich jest dla Pani najcenniejsza?
– Staram się nie utożsamiać z nagrodami. To oczywiście jest ważne, choćby po to, żeby przekonać się, że jesteśmy potrzebni, że chcą nas słuchać. Ale nagroda, jeśli się z nią – nie daj Boże – za bardzo zżyjemy, zamiast po prostu postawić na półkę i dalej robić swoje, może zmylić i sprowadzić na manowce.
Wykonuje Pani całe mnóstwo utworów. Czy jest wśród nich ulubiony, który śpiewa się Pani najprzyjemniej?
– Jest tego sporo (śmiech). Ogólnie staram się nie śpiewać piosenek, których nie lubię bądź które jeszcze do mnie nie przylgnęły.
Kiedy możemy się spodziewać nowej płyty?
– W naszym zawodzie musimy się rozwijać do końca świata i o jeden dzień dłużej, i mieć nadzieję, że przygotujemy i wykonamy nowe rzeczy. Żyję tą nadzieję i mam nawet plany. Już parę osób szykuje się i będzie dla mnie pisało piosenki. Odgrzebuję też te stare. Czasami, dotarłszy do takiego utworu, zastanawiam się, dlaczego wcześniej go nie zaśpiewałam.
Czy posiada Pani swojego ulubionego artystę muzycznego, idola?
– Dawnymi laty to był oczywiście Frank Sinatra, łączący wspaniały warsztat z muzykalnością osobistą i rzemiosłem aktorskim. Jego świadomość śpiewania „w stylu” sprawiała, że był dla mnie bożyszczem. Później przyszła fascynacja Nat King Colem, a dalej młodymi artystami, jak Whitney Houston. Pamiętam, że kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy, pomyślałam sobie „Pan Bóg stracił miarę, dlaczego wszystko dla jednej osoby?” (śmiech). Były też mniejsze fascynacje, ale one mijają, a ci najwięksi idole pozostają.
Co sądzi Pani o artystach, którzy dzisiaj są „na topie”?
– Nie chciałabym się na ten temat wypowiadać. Państwo ich kochacie, są potrzebni i niech tak zostanie.
Jeszcze tylko jedno pytanie. W jaki sposób dba Pani o głos?
– No właśnie nie dbam zbytnio. Jakoś Pan Bóg łaskaw.
Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję również i pozdrawiam serdecznie wszystkich mieszkańców Częstochowy.
ŁUKASZ STACHERCZAK