Rozmawiamy z artystą malarzem Bartoszem Frączkiem, z którego wystawą prac można się aktualnie zapoznać w Galerii Ośrodka Promocji Kultury „Gaude Mater” (ul. Dąbrowskiego 1).
SPOTKANIA Z „GAZETĄ CZĘSTOCHOWSKĄ”
Czy Pańskie malarstwo jest „przytulne”, jak określił je Jürgen Weichardt podczas wernisażu w Jever w Niemczech?
– Jeśli spojrzeć na to pod kątem zawieszenia oka na płótnie i czerpania z niego przyjemności, to myślę, że tak. Matisse powiedział kiedyś, że sztuka powinna być podobna do wygodnego fotela, być elementem spokoju i wypoczynku dla patrzącego.
Pańskie malarstwo cechuje częsta powtarzalność motywów. W jakim celu stosuje Pan ten zabieg?
– Skakanie z tematu na temat powoduje chaos u artysty. Uważam, że w twórczości ważne jest rozwiązywanie jakichś problemów malarskich, jeżeli ich nie ma, to rzeczywiście jednego dnia można namalować konia, drugiego słonia, a trzeciego martwą naturę. U mnie podstawowym powtarzającym się elementem jest postać kobiety. Rozgrywanie tego motywu na różne sposoby jest swoistą szkołą malarską. Z obrazu na obraz przychodzą mi kolejne pomysły. Kończąc jedno płótno, mam już koncepcję na następne, które z niego wynika. To jest jak film, którego każda klatka jest istotna. Poza tym malując, sam uczę się, bo tworzenie to nauka przez całe życie. Renoir powiedział dopiero przed samą śmiercią, że wreszcie coś zrozumiał z malarstwa, a żył prawie osiemdziesiąt lat.
Takie szukanie złotego środka w danym temacie?
– Takiego mojego złotego środka, bo wszystkim przypasować się nie da.
Na co czekają kobiety Bartosza Frączka?
– To jest tajemnica. Każdy może sobie dopowiedzieć, na co czekają. Większość osób, z którymi rozmawiałem na ten temat, mówi, że jednak na swego admiratora. Tak to jest najczęściej odbierane, ale ja tego nie definiuję.
Jakie emocje chciałby Pan wywoływać swoimi obrazami u odbiorców?
– Zdecydowanie pozytywne. Jeśli ktoś zna moje malarstwo, wie, że trudno doszukiwać się w nim złych emocji. Kolor i tematyka jasno stawiają sprawę. To stanowi siłę moich obrazów. Parę lat temu miałem wystawę w Kaliszu i jedna z dziennikarek napisała, że moje prace mogą być sprzedawane w aptece jako lek na depresję. Tego się trzymam.
Pozytywny, przyjemny, radosny wydźwięk Pańskich obrazów jest naprawdę charakterystyczny. Czy w Pańskiej artystycznej duszy nie kryje się nawet odrobina mroku?
– Jak widać – nie. (śmiech)
Nawiązuje Pan do Matisse`a, Gauguina. Czy to są Pańscy mistrzowie?
– To są jedni z najwybitniejszych artystów XIX i XX wieku, bardzo dobrze znanych szerokiej grupie ludzi, dlatego tak to jest najczęściej odbierane. Natomiast jest wielu innych twórców, których poważam. Są może mniej rozpoznawalni, ale cenieni przez artystów. Należą do nich Bonard, Vuillard, Zbysław Maciejewski. Oni również mnie inspirują.
Jak Pan wspomina okres studiów?
– Chyba jak każdy – pozytywnie. Mieliśmy dobry rok, ciekawe osoby studiowały razem ze mną. Uczyło mnie wielu interesujących postaci, dzięki których sugestiom, korektom ukształtowałem swoją twórczość. Uważam, że ludzie, których spotykamy na swej drodze, w jakiś sposób wnoszą wkład w nasze życie. Tak samo jest z malarstwem. Każdy kolega – nie tylko zresztą ze świata sztuki – ma swój udział w tym, jaki obecnie jestem. Jeżeli spotykamy osoby pozytywnie nastawione do życia, potrafiące znajdywać jego jasne strony i czerpiemy z nich energię, to później nie będziemy szukać ciemnej strony, o którą Pan pytał. Nie ma po co.
Teraz sam Pan wykłada. Jak życie akademickie, na uczelni wygląda z tej drugiej perspektywy?
– Przede wszystkim człowiek starzeje się wolniej, ponieważ cały czas ma bezpośredni kontakt z młodymi ludźmi. Okres między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia jest najbardziej bogaty, jeśli chodzi o rozwój intelektualny, duchowy i życiowy człowieka. Jest dla mnie wartościowe, że obracam się ciągle w kręgu osób w tym wieku. Czerpię od nich nowe zainteresowania, słucham muzyki, którą lubią, czytam książki, które ich interesują. Ja inspiruję studentów swoją twórczością, korektami, a oni mnie w drugą stronę – tym, co jest w tej chwili trendy.
Mówiliśmy już o nawiązaniach do artystów XIX wieku, ale w części Pańskich nowszych prac można zauważyć również inspiracje sztuką grafitti.
– To są rzeczywiście najnowsze dzieła i można się w nich doszukać inspiracji grafitti. Natomiast samo źródło pomysłu było inne. Zaczęło intrygować mnie zagadnienie obrazu w obrazie. Pierwszy wykorzystał ten motyw Tadeusz Kantor w pracy pod tytułem „Żołnierz niesie obraz, na którym jest namalowany”. Podobna sytuacja była na okładce płyty zespołu Pink Floyd „Ummagumma”, gdzie kadr również był powielany, cały czas przez okno widziało się następne wnętrze. Ja przedstawiam postaci malujące ten drugi obraz. Pozwala mi to na prowadzenie dość przewrotnej gry z odbiorcą. Jeżeli dzieło wewnątrz komuś się nie spodoba, zawsze mogę powiedzieć, że nie jestem jego autorem, choć oczywiste jest, że biorę pełną odpowiedzialność za całość od „a” do „zet”.
Zagadnienie obrazu w obrazie stosuję również, gdy cytuję moich mistrzów. Jest na przykład płótno, gdzie za plecami kobiety wiszą na ścianie dzieła Matisse`a. W inną pracę wkomponowałem obrazy Edwarda Hoppera, którego również bardzo cenię. W ten sposób chcę uhonorować artystów, których uważam za wielkich. Nie tylko przez to, że prowadzę dialog z ich twórczością, ale właśnie umieszczając na płótnach ich dzieła rozpoznawalne dla odbiorców.
W Pańskiej twórczości jednym z najważniejszych elementów wydaje się kolorystyka.
– Uważam, że barwa ma dużą rolę terapeutyczną. Nie tylko poprzez treść można pozytywnie wpływać na osoby, ale również przez użyty kolor. Jeżeli jest on radosny, czysty i nieskażony żadnymi tłumiącymi go domieszkami, lepiej i mocniej oddziałuje na odbiorcę. Studentów zachęcam do poszukiwania czystych zestawień kolorów, nie malowania brudnymi pędzlami, żeby zachować klarowność barw.
U mnie kolorystyka jest zdecydowanie mocna, niektórzy mogą powiedzieć, że nawet agresywna. Ale jest to kwestia subiektywna, ponieważ każdy odbiera barwy indywidualnie. Moje obrazy też mogą być odmiennie przyjmowane przez różnych ludzi. Dla jednych mogą się okazać zbyt krzykliwe, a dla kogoś o nieco przytłumionym wzroku z kolei nie do końca nasycone.
Pańscy studenci podkreślają, że potrafi Pan zarazić grą barw, bogatą kolorystyką.
– Jeśli tak mówią, widocznie tak jest. Natomiast staram się nie narzucać swojej dominacji w stosowaniu kolorów, jestem tolerancyjny. Jeśli jest student, który chce malować obrazy w ciemniejszych barwach, to proszę bardzo. Tylko niech to robi z głową i sercem oraz uzasadni swój wybór. Podczas zajęć w pracowni osiągamy wspólny konsensus, jest to zazwyczaj wypadkowa mojego spojrzenia i wizji ucznia. Grunt, żeby obraz był ciekawy, bo nie musi być kolorowy. Ja używam bogatej palety barw, lubię to, ale dzieło monochromatyczne też może być interesujące i przyciągać wzrok.
Rolą wykładowcy w szkole artystycznej nie jest narzucenie tylko swojej osobowości, ale raczej pokierowanie studentem, aby odnalazł własny styl.
– Tak powinno być, choć nie zawsze jest. Na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie było kilku profesorów, którzy tak mocno odciskali piętno na niektórych podatnych studentach, że od razu było widać, z czyjej pracowni młody artysta wychodził. Natomiast pracownię prof. Jarosława Kweclicha w której asystuję, cechuje swoboda, dowolność. Studenci nie są niczym skrępowani. Oczywiście pewne podstawowe rzeczy muszą przerobić, bo jest to szkoła i każdy powinien wynieść z niej solidną wiedzę. Ale gdy podopieczny wybierze już swój styl, popieramy i wspieramy go, by rozwijał się w tym kierunku. Bo jeżeli odbierzemy mu przyjemność z tworzenia, to jaki to ma sens?
Ilość płócien, które wyszły spod Pana ręki, jest naprawdę spora. Aktualnie prezentuje Pan swoje prace na dwóch wystawach (druga w Katowicach – dop. red.). Czy odczuwa Pan aż tak wielki głód tworzenia?
– Tak w ogóle to obecnie równolegle funkcjonują trzy wystawy, bo jeszcze jedna jest w Niemczech, której dotychczas nie zdążyłem przywieść.
Są artyści, który tworzą jeden obraz przez cały rok, dodając do niego po kropce, czy kresce raz w tygodniu i medytują nad nim. Ja lubię ciągle widzieć nowe efekty swojej pracy. To jest moje życie. Maluję, kiedy tylko mam czas, bo ochotę mam zawsze.
Ze swoja sztuką dotarł Pan już poza granice Polski. Jak różnią się światy artystyczne u nas i w innych krajach?
– To złożona kwestia, każdy kraj inaczej promuje swoją sztukę, inne są środowiska artystyczne. Zresztą byłem w kilku miejscach, nie mogę opowiadać o całym świecie. Mam jednak pewne obserwacje. Na przykład rynek sztuki w Danii cechuje spora hermetyczność. Artyści, galerie skupiają się tylko na promocji własnej twórczości nawzajem, choć nieraz nie jest ona najwyższych lotów. W Stanach Zjednoczonych z kolei nie da się zrobić kariery mieszkając w Europie. Trzeba być tam na miejscu i do tego zainwestować ogromne pieniądze, albo mieć bogatego mecenasa, co zapewni przełożenie na galerie i krytyków. Poza tym są tam ładowane wielkie fundusze w promocję i to sztuki niejednokrotnie zupełnie beznadziejnej. Jeżeli chodzi o Europę, bardzo dobra jest sztuka byłych państw socjalistycznych. W żaden sposób nie chcę wychwalać tego systemu, ale szkolnictwo artystyczne bazowało w tych krajach na prężnych środowiskach akademickich, gdzie podstawą był warsztat. Silnie rozpoznawalni są artyści polscy, słowaccy, czescy, rosyjscy, bułgarscy, uznawani za świetnych warsztatowców. Natomiast na Zachodzie rozluźnienie obyczajów i obowiązków uczelni sprawiło, że każdy może być artystą. Nie trzeba kończyć szkoły, wystarczy kupić sobie farbki. Poznałem kilku takich „artystów” na plenerach. Okazało się, że ze sztuką mieli niewiele wspólnego. Nie posiadali wykształcenia ani artystycznego, ani pedagogicznego, a tytułowali się artystami i mało tego, udzielali lekcji jako artyści.
W Pańskich obrazach jest świeżość i indywidualizm, przy szerokim nawiązaniu do kanonów historii sztuki. Jednakże teraz modnie jest się od nich odcinać, wręcz negować je. Jak Pan ocenia ten trend?
– Generalnie kilka razy wieszczono już koniec malarstwa, że się skończyło, że już wszystko zostało namalowane. Zaczęto poszukiwać nowych rozwiązań, tworzyć instalacje, happeningi, sztukę efemeryczną itd. To też zresztą zrodziło się na Zachodzie. Można się zastanawiać, czym jest sztuka, gdzie jest jej koniec, czy malarstwo wciąż jest sztuką? Myślę, że najbardziej tradycyjną. Pęd za nowością kiedyś się skończy, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Niektóre rozwiązania są już tak dalekie od hasła „sztuka”, że na siłę się je pod nie podciąga. Myślę, że oparcie się na warsztacie, solidności wróci kiedyś. Ci artyści, którzy gonią za nowością, teraz są na topie, ale za dziesięć lat nie będą, bo się w następny trend nie wbiją. Natomiast jeśli się tworzy na bazie doświadczenia, to wszystko płynnie ewoluuje. Moi studenci też często chcą przeskoczyć ten czysto akademicki, warsztatowy okres nauki i przejść od razu do kreowania swoich środków wyrazu. Za przykład daje im obraz Pabla Picassa „Pierwsza Komunia Święta”. Mistrz namalował go w wieku czternastu lat i jest to warsztatowy, realistyczny majstersztyk. Twórczość hiszpańskiego artysty kojarzona jest ze sztuką bliską abstrakcji, zdeformowaną. Ale ten człowiek w wieku czternastu lat miał już taki duży bagaż doświadczeń i wiedzy, że musiałby cały czas powtarzać to, co już zrobił, dlatego zaczął poszukiwać czegoś nowego. Ale on miał do tego prawo, ponieważ pierwszy etap miał już za sobą i wiedział, że w tym kierunku lepszy nie będzie.
Dziękuję za rozmowę.
BARTOSZ FRĄCZEK, ur. w 1974 r. w Częstochowie. Ukończył studia w Instytucie Plastyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej (obecnie AJD), Dyplom z malarstwa z wyróżnieniem w pracowni prof. Wincentego Maszkowskiego (1999 r.). Doktorat na ASP w Krakowie (2009 r.).Obecnie pracuje na Akademii im. Jana Długosza. Pomysłodawca i kurator Międzynarodowego Biennale Miniatury. Czterokrotny stypendysta prezydenta Częstochowy w dziedzinie kultury. Współorganizator wielu projektów artystycznych. Ma na kocie 34 wystawy indywidualne i 110 zbiorowych. Nagrodzony w wielu konkursach międzynarodowych. Zajmuje się malarstwem, rysunkiem oraz upowszechnianiem kultury plastycznej.Prace artysty można zobaczyć na jego autorskiej stronie: www.fraczek.art.pl
ŁUKASZ GIŻYŃSKI