Nie wiem, co myślą dzisiaj liderzy SLD i SdPL, ale warto by przypomnieli sobie przestrogi, które pod ich adresem od dłuższego czasu formułuje opozycja. “Dłuższy czas” oznacza tutaj okres grubo ponad dwu letni a może nawet i nieco dłuższy. Oczywiście dwa i pół roku temu nie było jeszcze na scenie politycznej SdPL, tylko niemal jednorodna partia SLD z kanapowym koalicjantem – Unią Pracy. Wówczas nikt z tego grona nie przejmował się specjalnie tym, co mówi PiS, PO i LPR. Wówczas największym zmartwieniem świeżo zaprzysiężonego premiera Leszka Millera było ujarzmienie niepokornego wicemarszałka Leppera, który celował w psikusach wobec rządzącej ekipy.
Psikusy to i tak teraz za mocne określenie dla tego, co onegdaj wyprawiał Lepper. W porównaniu z kalibrem zarzutów, jakimi posługują się dzisiaj Kaczyński, Tusk, Rokita czy Giertych oskarżenia szefa “Samoobrony” brzmią delikatnie, jak trzepot motylich skrzydeł. No, może za wyjątkiem mojej ulubionej frazy, opowiadającej o lądowaniu talibów w Klewkach, która stała się niemal znakiem towarowym tej partii a jej przewodniczący przejął do tej przypowieści wszystkie prawa autorskie.
Ale mniejsza z “Samoobroną”, miotającą się obecnie w dolnym pułapie poparcia społecznego. Wróćmy do rządzących. Otóż, gdyby – bez mała – te trzy lata temu z większą uwagą wsłuchali się w głosy płynące z ław opozycji, być może uniknęliby wielu niepotrzebnych kłopotów, które ściągnęli na głowy nasze i swoje zresztą też. Gdyby wówczas Leszek Miller poważnie potraktował zarzuty stawiane przez posłankę Gilowską dotyczące ewidentnych wad w ustawie budżetowej państwa, to być może mielibyśmy dzisiaj lepszy start jako świeżo upieczony członek Unii Europejskiej. Albo, gdyby posłuchał rad posła Piechy z PiS – u i odwołał ze stanowiska ministra zdrowia Andrzeja Łapińskiego a Naumana nigdy nie powoływał na szefa Narodowego Funduszu Zdrowia i w ogóle rząd nie przygotowywałby nieudanej i pozorowanej reformy służby zdrowia, to z pewnością wszyscy Polacy mieliby dzisiaj zapewnioną o wiele lepszą opiekę medyczną niż tą, którą obecnie mają.
Nie mówiąc już o tym, że gdyby, choć trochę, choć tyci!, zaczerpnął z wniosków szefa PiS – u Jarosława Kaczyńskiego o historycznej i moralnej klęsce III RP a z Jana Rokity o potrzebie samorozwiązania się Parlamentu, to pewnie dzisiaj bylibyśmy o wiele dalej w procesie naprawiania państwa.
Jednak ani ówczesny lider tego ugrupowania ani jego współtowarzysze nic sobie z tego nie robili. Wybrali natomiast wariant klasyczny, tzn. poszli “na przetrwanie”, co zresztą specjalnie mnie nie dziwi, bo chyba każdy tracący popularność polityk pewnie by tak zrobił. Jednak konsekwencją takiego wariantu obrony jest to, że zamiast reformatorem, taki polityk staje się głównym demiurgiem państwa, którego to procesu jesteśmy właśnie świadkami.
Zatem, dzisiaj przedstawiciele obozu rządzącego mogą sami sobie za wszystkie nasze klęski jak i swoje osobiste porażki podziękować. Bo gdyby dobrowolnie poddali się nawet rok temu, to można zakładać, że przy ówczesnym kilkunasto procentowym poparciu stanowiliby w nowym Sejmie znaczącą opozycję, liczniejszą pewnie niż ta obecna. Natomiast dzisiaj, na własne życzenie są podzieleni i balansują na granicy progu wyborczego, skąd przed każdą partią rozciąga się ponury widok na przestrzeń zwaną “polityczny niebyt”. To nawet nie jest przestrzeń tylko raczej próżnia, z której wydostać się jest bardzo trudno.
Dlatego właśnie, dla własnego dobra czasami dobrze jest skorzystać z rad opozycji.
Artur Warzocha