Spotkania z “Gazetą Częstochowską”
W częstochowskim teatrze pracuje już cztery lata. Żywiołowa, a zarazem pełna ciepła. Obdarzona silną osobowością, wyrazista na scenie. Zawsze z szerokim uśmiechem na twarzy. Rozmawiamy z Teresą Dzielską, aktorką Teatru im. A. Mickiewicza.
Czy należy Pani do tej grupy dziewcząt, które urodziły się po to, by zostać aktorkami?
– Istotnie, od przedszkola brałam udział w wszelkiego rodzaju konkursach, występowałam w teatrzykach, wszędzie było mnie pełno i marzyłam o tym, by zabłysnąć na scenie. Ale najpierw miała to być scena sportowa. Decyzja o aktorstwie pojawiła się w siódmej klasie szkoły podstawowej.
Czyli o wyborze studiów przeważyło powołanie?
– Ale gdzieś wewnątrz kołatały się jeszcze inne fantazje. Tuż przed egzaminami do szkoły aktorskiej brałam pod uwagę także Szkołę Oficerską w Szczytnie. Mój tata był zachwycony. Musiałabym jednak zdawać matematykę, a ja od urodzenia jestem humanistką.
Stanęło więc na szkole aktorskiej.
– Byłam wielką szczęściarą. Do Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie dostałam się za pierwszym razem. To graniczyło niemal z cudem. Wśród weteranów, którzy zdawali po cztery, pięć razy, i którzy niejednokrotnie mieli już bogate doświadczenia zawodowe, byłam nieopierzonym żółtodziobem. Dumna jestem z tego, że skończyłam krakowską szkołę. Tam poznałam wspaniałych pedagogów, znakomitych artystów. Krystian Lupa, Jerzy Trela, Jerzy Grałek, Mikołaj Grabowski, Edward Lubaszenko, wszyscy oni wpłynęli na mój rozwój artystyczny.
Ukochane lata studenckie…
– …tak, ale jednocześnie lata ciężkie. Kiedy wspominam próby, zajęcia, stres przed egzaminami, mocno zastanawiam się, czy przeszłabym to po raz drugi.
Ale chyba warto było?
– Warto. Choć była to niezła szkoła przetrwania. Psychiczna. I fizyczna też. Niezły wycisk dawał nam na wuefie pan Lech, znany kaskader. Galopada zaczynała się już o 7.30. Nie da się ukryć, przydała się.
Czy jest Pani częstochowianką?
– Pochodzę z małej miejscowości, z Limanowej. Jestem, jak sama siebie nazywam, góralką niskopienną, ale charakterek mam typowo góralski.
Po studiach wybrała Pani Częstochowę. Dlaczego?
– Chciałam pracować w Krakowie. O pracy w Częstochowie zadecydował przypadek. Swoje cv rozesłałam do teatrów w najbliższej okolicy Krakowa, ale nie myślałam o związaniu się na stałe z jednym teatrem. Tak się złożyło, że pan Marek Perepeczko szybko oddzwonił i zaprosił mnie do Częstochowy. Od początku ujęło mnie ciepłe przyjęcie ze strony dyrektora i całego zespołu. Chcieli, żebym została. I zostałam.
Aktorstwo to zawód trudny. Wymaga silnej psychiki, nie znosi przeciętności. Trudny, bo determinuje go sukces, wpisany jakby obligatoryjnie w tę profesję. Aktorzy różnie postrzegają sukces. Dla jednych to akceptacja widzów, korzystne recenzje, dla innych pierwszoplanowe role…
– Dla mnie sukcesem jest dobre przyjęcie tego, co zrobiłam na scenie. Jeżeli widz mówi: “Idę na spektakl, bo właśnie gra w nim Dzielska”, jeżeli potrafię przekonać go do siebie, to jest to sukces. Ale sukcesem jest również to, że chcę wyjść na scenę, że chcę być tą postacią, którą w danym momencie odgrywam. I że czerpię z tego radość.
Najważniejszy jest zatem widz?
– Tak. Choć z pewnością każdy aktor ma inne priorytety. Niektórzy liczą na wielką sławę czy wielkie pieniądze. To jest ważne, ale myślę, że nie o to chodzi w tym zawodzie.
Czy zawodowe spełnienie przychodzi aktorowi łatwo?
– Każda rola, to praca od początku. Jerzy Trela, mój mistrz, o którym pisałam pracę magisterską, zawsze mówił: “Artystą zostaje się później. Do każdej roli trzeba podchodzić od zera. Trzeba mieć wszystko wyczyszczone”. Oczywiście każdy ma swoją osobowość, która gdzieś tam wnika w postać, którą gramy. Tego się nie da uniknąć. Należy jednak pamiętać, że nie można tworzyć siebie na scenie, trzeba dodawać nowe elementy, obserwować swoją postać, reakcję ludzi dookoła.
A jaki jest udział reżysera w kreowaniu postaci?
– Prowadzenie przez reżysera jest najważniejsze, dlatego, że aktor nie widzi siebie z boku. Nie jest w stanie wyreżyserować siebie, chyba, że jest genialny. Ja zdaję się na reżysera, zwykle ufam mu absolutnie, potrzebuję jego uwag, oceny. Co nie znaczy, że pozostaję bierna. Wymieniamy spostrzeżenia, mówię o swoich odczuciach. Dobry reżyser zawsze wyciąga to, co w aktorze jest dobrego, tę bazę, na której może tworzyć postać.
Z którym reżyserem pracowało się Pani najlepiej?
– Z wieloma. Bardzo dobrze wspominam pracę z panem Tomaszem Manem, rewelacyjnie z panem Bogdanem Michalikiem oraz z Krystianem Lupą i Mikołajem Grabowskim. Nie zapomnę także Andrzeja Łapickiego, z którym pracowałam przy “Ślubach panieńskich”, bez wątpienia Andrzeja Trzosa-Rostawickiego, reżysera filmu “Marszałek Piłsudski”. Zagrałam w nim pierwszą żonę Piłsudskiego. Niezapomniana rola, bo pierwsza i na dodatek w filmie historycznym. Ciekawe doświadczenia wyniosłam ze współpracy z niemieckim reżyserem Hartmutem Shoenem oraz z reżyserami włoskimi, braćmi Frazzi.
Lepiej się gra w filmie czy w teatrze?
– Teatr jest najważniejszy. Kamera wymaga zupełnie innych środków artystycznych, głębszych, bardziej wsobnych. Czasem trudno się przed nią znaleźć. Dziwne, ale film nie wymaga dobrej dykcji. Często spotykałam się ze stwierdzeniem: “Ale ty wyraźnie mówisz. Nie musisz aż tak wyraźnie”. Kamera wymaga ciągłej bliskości, przerwa utrudnia powrót.
Nie scena, bezpośredni kontakt z widzami, tylko kamera wywołuje większą tremę?
– Niekoniecznie, zależy od roli, ale nic się nie da przed nią ukryć, nie ma mowy o żadnych przekłamaniach.
Która z dotychczasowych ról dała Pani najwięcej satysfakcji, radości?
– Myślę, że większość ról zagranych w tym teatrze, a już najbardziej komediowe. Uwielbiam komedie, aczkolwiek cenię role trudniejsze, bardziej psychologiczne, jakie zagrałam w “Piaskownicy” czy “Castingu”. Każdy aktor chce się sprawdzić w roli dramatycznej, myślę jednak, że bez komedii ani widz, ani aktor żyć nie mogą. Radość to potrzeba serca, duszy. Życie jest wielobarwne, tak samo jest w teatrze i musi on dawać również dużo ciepła i uśmiechu. Co nie znaczy, że trzeba grać tylko komedie.
A co z awangardą w teatrze? Jest jej coraz więcej we współczesnym teatrze, nie zawsze ku zadowoleniu widzów.
– Teatr powinien poszukiwać, tyle, że te poszukiwania powinny być jasne i czytelne, konkretne i konsekwentne. Nie przepadam za awangardą, ponieważ nie czuję jej w sobie, ale bardzo ją cenię. Dobrze jest zetknąć się ze spektaklem, który skłania do dyskusji, zastanowienia się – dlaczego tak i po co?
Awangarda niesie jednak ryzyko. Często zdarza się, że ktoś tylko nazywa się awangardzistą, w praktyce dotyka sfery, której nie zna i nie czuje. Efekt – klapa.
To się, niestety, często zdarza.
– Bo awangarda to zawsze coś nowego. Nie ma tu standardów jak w klasyce. Niemniej powinna być w teatrze, ale oby było jak najwięcej tej najlepszej.
Jaka jest częstochowska publiczność? Przyglądając się jej z boku można odnieść wrażenie, że owszem, potrzebuje sztuki, ale tej łatwiejszej, prostszej w odbiorze.
– Myślę, że nie do końca tak jest. Nasi widzowie potrzebują bardzo dobrych, intensywnych spektakli, mocnych w swojej wymowie. Nawet tzw. sztuka ciężka, jeżeli sięga głęboko, jest akceptowana. Jeżeli spektakl nie dotyka widza, to po co go robić? Z pewnością tworząc przedstawienie chcemy, by powstało coś dobrego, poświęcamy się, pracujemy. Nie zawsze się to udaje i wychodzi sztuka letnia. A takich spektakli widzowie nie chcą.
Scena, to miejsce licznych śmiesznych sytuacji…
– O, tak! Czasem przekomicznych. Mnie najczęściej przytrafia się tzw. “gotowanie”.
Co to znaczy?
– Nie móc się powstrzymać od śmiechu, tego prywatnego. Mnie nie trudno jest gotować. Choć w poważnej sztuce, jeżeli jestem mocno skupiona, nie ma takiej możliwości. Nie udało się nawet Michałowi Kuli, który często próbuje to zrobić.
I nic się nigdy nie przytrafiło?
– Z różnych opresji aktor powinien wychodzić tak, by widz tego nie dostrzegł. W “Dwóch morgach utrapienia” grałam dziewczynę, która udaje, że jest w ciąży. Kiedy zbliżała się scena, w której właśnie wyciągam poduszkę, zauważyłam, że jej nie mam. Byłam przerażona, bo wiedziałam, że bez tej poduchy spalę cała scenę. I wtedy wpadłam na genialny pomysł. Udając, że jest mi niedobrze po wypitej scenicznej wódce, z niewyraźną miną zeszłam ze sceny, a wróciłam w zdecydowanie lepszym nastroju (rekwizyt był już na odpowiednim miejscu). Wprawdzie wprowadziłam lekkie zamieszanie, ale koniec był pomyślny.
Jakim mottem kieruje się Pani w pracy?
– Michał Grabowski zawsze powtarzał: “Nie myśleć jak zagrać, tylko co zagrać i po co”. Do każdej roli chcę tak podchodzić.
A z kim marzy się Pani zagrać?
– Oczywiście z tymi aktorami, od których mogłabym się czegoś nauczyć. Z wieloma się już spotkałam, ale cały czas czuję niedosyt, chcę coraz więcej i więcej. Bardzo cenię Grażynę Pilaszewską, uwielbiam ją, to fenomen aktorski. Dalej: Anna Seniuk, Janusz Gajos, Jerzy Trela, mój ukochany pedagog, marzę, by kiedyś spotkać się z nim na scenie. To niekończąca się lista, ale muszę powiedzieć coś bardzo ważnego – moje koleżanki i koledzy z teatru są fantastyczni i bardzo się cieszę, że pracuję z nimi, że mogę z nimi być.
Wymarzona rola?
– Nawet mi się jeszcze nie przyśniła, bo właściwie każda, do której podchodzę, staje się moją wymarzoną. Lubię klasykę, cieszę się, że zagrałam Klarę ze “Ślubów Panieńskich”. Ogólnie jest tak, że zawsze chcę polubić swoją postać. Jeżeli czytam scenariusz i mówię: “Lubię ją”, to znaczy, że jest dobrze. Nie lubiłam Ismeny z “Antygony” i nie lubię jej do tej pory. To postać źle napisana, nieprawdziwa, a tekst usiany sztucznymi słowami. Ale to jedyna sztuka, którą tak postrzegam.
Co czytuje Pani wieczorami?
– Uwielbiam baśnie i bajki. Wszelkiego rodzaju. Uważam, że trzeba je czytać, bo rozwijają wyobraźnię. I nie jest ważne, czy ma się 20, 8, 5, czy 80 lat. Oczywiście kocham klasykę. Teraz czytam “Dekameron”, to genialna książka, dowcipna, odkrywam ją na nowo. Sądzę, że do wielu książek dojrzałam. Uwielbiam literaturę rosyjską. Dostojewskiego, Bułhakowa “połykałam” już w latach szkolnych.
Najlepszy aktor.
– Nicole Kidman. Jest niezwykła. Każda jej rola to perełka. Marzy mi się zebrać ukochane fragmenty jej ról – mogę oglądać je w nieskończoność – i zrobić z nich kolaż, który oglądałabym w nieskończoność.
W dzisiejszych czasach, zdominowanych przez multikina i internet, teatr dla wielu staje się nieatrakcyjny, zbędny, archaiczny.
– Nie uwierzę, że ludzie przestaną potrzebować żywego aktora i tego co się dzieje tu i teraz. Jeżeli ktoś chociaż raz był w teatrze, spróbował go dotknąć, zobaczył coś, co go poruszyło, to wróci do niego. Jak nie za tydzień, to za rok, za dziesięć lat. Ale wróci, bo poczuje taką potrzebę. Film to zamknięte pudełeczko, poucinane fragmenty i zawsze jest tam tak samo. A w teatrze ciągle jest inaczej. Spektakl ten sam, a jednak za każdym razem inny. Inna jest także publiczność, inaczej czują się aktorzy, inna jest energia, inny dzień.
Jeden ze znanych aktorów powiedział, że póki na widowni jest choć jedna osoba, to jest dla kogo grać.
– To prawda. Pewnie, że cudownie jest, gdy sala jest pełna, ale dla mnie ważny jest każdy widz, każdy kto przychodzi spotkać się ze mną, zobaczyć, co mam do powiedzenia poprzez swoje role.
Jak Pani postrzega to, co dzieje się w częstochowskiej kulturze?
– Zaskoczyło mnie to, że w Częstochowie jest tak wielu artystów, muzyków, plastyków, aktorów. Bez wątpienia w kulturze dzieje się coraz więcej dobrych rzeczy, ale kultury ciągle jest mało. Wszędzie. Tutejsze środowisko artystów nie jest hermetyczne, jak na przykład w Krakowie.
Jest Pani pomysłodawczynią i główną organizatorką spektaklu poświęconego Markowi Perepeczce.
– Na benefisie z okazji 40-lecia pracy Marka Perepeczki, było dużo ludzi i każdy chciał choć chwilkę z nim porozmawiać, siedziałam naprzeciwko niego przy stole. Mówił, że źle się czuje, a ja zachęcałam go, by jego benefis zrobić jeszcze u Jasińskiego w Krakowie. A później ta wiadomość… Mieliśmy nadzieję, że jeszcze zagra z nami w teatrze. Nie zdążył, choć bardzo chciał. On kochał ten teatr. Teraz wróci – będzie tam z nami.
Bardzo się zżył z Częstochową.
– Bardzo. Z całą Częstochową. Częstochowa go kocha. Wyraz tego daje wielu ludzi, którzy chcą się przyłączyć do organizacji spektaklu. Ciągle ktoś dzwoni, o coś pyta, coś podpowiada. Chcemy przy tej okazji cały dochód przekazać 10-letniemu chłopcu, który jest chory na raka, dlatego bilety są drogie (50 zł). A będą gwiazdy polskiej estrady: Zbigniew Wodecki, Emilia Krakowska, Stan Borys. Liczymy, że również Magda Zawadzka, Ewa Wiśniewska. Przyjaciele pana Marka z dawnych lat. Wszyscy chcą coś zrobić, by on uśmiechnął się do nas z góry i jak zawsze powiedział: “A wy gupolki, co wy robicie? Kim to ja znowu jestem?”. Marek Perepeczko miał swoiste poczucie humoru, takie rubaszne, bezpretensjonalne, uwielbiałam je. To był estradowiec i jednocześnie niespotykanie ciepły człowiek. Nie wszyscy mogli to ciepło zauważyć, bo pewnie nie chcieli. Ten jego uśmiech, mina. Zawsze mnie ochrzaniał, na niby, kiedy rozśpiewywałam się chodząc po całym teatrze przed spektaklem: “Znowu się drzesz, wywalę cię z teatru”. Był mi bardzo bliski, jak drugi ojciec.
Proszę przybliżyć Czytelnikom szczegóły benefisu.
– W organizację włączyło się wiele osób, większość pracowników teatru, inne instytucje. Spektakl odbędzie się 26. lutego, reżyseruje Robert Dorosławski. OKF przez tydzień będzie wyświetlał filmy z udziałem Marka Perepeczki, a Piotr Dłubak przygotuje wystawę fotograficzną. Może jeszcze coś wyniknie w trakcie.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała
Teresę Dzielską aktualnie można zobaczyć w najnowszym spektaklu “Jak się kochają w niższych sferach”.
URSZULA GIŻYŃSKA