Moja Babcia miała moherową czapkę. Nawet nie pamiętam dokładnie jak wyglądała i jaki miała kolor. Ale wiem, że taką miała. Za to dobrze pamiętam wszystko to, co zdołała ocalić od zapomnienia moja dziecięca pamięć; każdą słodką chwilę spędzoną u Dziadków, każde święta, każdą bombkę na choince, zapach potraw, niebotyczne, stare kredensy, magiczny, pełen zakamarków strych, albumy z przedwojennymi fotografiami w kolorach sepii – inny, ciekawy świat.
Babcia podkreślała swoją przedwojenną datę urodzin i była z niej dumna. Była przedstawicielką kolejnego pokolenia austriackich fabrykantów, osiadłych na polskiej ziemi. Opowiadała, że w Jej domu mówiło się jeszcze po niemiecku, sama też nieźle sobie w tym języku radziła. Ich manufakturę, (jeszcze przed przyjściem Babci na świat) strawił pożar. Praca kilku pokoleń poszła z dymem…
Choć mieli obce korzenie czuli się Polakami. Jej ojciec, a mój pradziadek był sportowcem i należał do przedwojennego “Sokoła”. Jego rodzony brat był żołnierzem Armii Krajowej. Wpadł w Warszawie i dostał wyrok śmierci. Jakimś cudem wyplątał się z pęt, gdy stał nad dołem w Palmirach. Gdy padł strzał rzucił się na ziemię a potem w las. Niemcy dopiero podczas liczenia ciał rozstrzelanych zorientowali się, że go nie ma. Podczas rewizji uznali, że najprędzej “pęknie” i wyda swojego stryja najmłodsza, piętnastoletnia domowniczka, właśnie moja Babcia. Gdy już ją zabierali Jej matka szepnęła tylko: “Ani pary z ust!”. Biedna dziewczyna, tak sobie wzięła do serca te słowa, że przetrzymała kilkudniową kaźń, którą urządziło jej Gestapo. Kiedy nie dawała już żadnych oznak życia wrzucili ją do piwnicy, zalanej do kostek wodą. Leżała tam kilka dni. Jej bębenki w uszach zostały uszkodzone. Straciła słuch.
Chorą i głuchą wysłali do pracy na wsi. Tam poznała niewiele starszego od siebie chłopaka-sierotę, który w kampanii wrześniowej stracił w Warszawie, od uderzenia jednej bomby całą rodzinę. Pomagał Jej w pracy, a po wyzwoleniu, półprzytomną i wycieńczoną od chorób, przyniósł do Polski na własnych plecach. Niedługo potem pobrali się.
Do dzisiaj widzę balkonowe okno Ich mieszkania, odsłoniętą firankę i dwie postacie machające nam na powitanie. Czuję jak dwie, potężne dłonie energicznie unoszą mnie wysoko w górę i zaraz potem zaczyna się stały rytuał pieszczot na powitanie: “Dziadziuś, drapiesz!”. Widzę siebie wpatrzonego w czarną walizkę ze skóry, którą Babcia spakowała na podróż i z której za chwilę wysypią się prezenty. Przypominam sobie Jej surowe spojrzenia po rutynowym przeglądzie zeszytów i dzienniczka. Pamiętam wreszcie, jak prasowała moją ślubną koszulę, utyskując przy tym, że nie szyją już dzisiaj z takich materiałów jak kiedyś, przed wojną.
Nigdy nie zapomnę Jej, stojącej przed wielka szafą z lustrem, z pietyzmem czeszącą swoją moherową czapkę. Zaraz potem biegła szybko do kościoła. Potem coraz wolniej i wolniej, aż któregoś dnia zabrakło wspomnień…
Ale chyba wymodliła dla nas szczęście i zdrowie, codziennie, na klęczkach wypowiadając głośnym szeptem słowa pacierza.
Artur Warzocha