Dziennik “Financial Times” w ostatnich dniach wyraźnie polubił polskie problemy i wziął na tapetę nowy rząd Kazimierza Marcinkiewicza, a konkretnie minister finansów, Teresę Lubińską. Pani minister, skądinąd profesor ekonomii, wypowiedziała się nieprzychylnie na temat inwestycji czynionych w Polsce przez sieci supermarketów, określając je jako “nie mające znaczenia dla wzrostu gospodarczego”.
Jako przykład podała ekspansję handlową brytyjskiego Tesco. Przy okazji świeżo upieczona minister finansów pochwaliła się, że jej krucjata rozpoczęła się już w czasach, gdy była radną Szczecina i wówczas skutecznie przeciwstawiła się, m.in., inwestycji szwedzkiego koncernu IKEA.
Jak można się było domyślać, powyższa wypowiedź wywołała niepokój wśród zachodnich przedsiębiorców, reakcję giełdy i rynków walutowych oraz burzę w kraju. Pani profesor ściągnęła nad swoją głowę grad krytyki, zarówno ze strony znawców branży ekonomicznej jak i opozycji, która zarzuciła jej brak odpowiedzialności za wiarygodność gospodarczą Polski.
Sęk w tym że, pomijając brak dyplomacji, który można zrzucić na karb pewnej świeżości pani Lubińskiej na ministerialnym urzędzie, (wszak wypowiedź dla “FT” udzielona została w piątym dniu jej urzędowania!), a także brak otrzaskania się w kontaktach z przedstawicielami świata mediów, (w szczególności zagranicznych, z natury Polsce nieprzychylnych), stwierdzić trzeba, że w jej wypowiedzi było sporo racji. Nie da się ukryć, że każdy, nawet średnio rozgarnięty ekonomista potwierdzi, że nijak się mają inwestycje handlowe do inwestycji w sferze produkcji. W tym pierwszym przypadku zasadnicza idea inwestycji oparta jest na drenażu kieszeni autochtonów, w drugim, inwestor nawiązuje kontakty i kooperację z rodzimą siecią mniejszych producentów i handlowców. Również podnoszony przez przedstawicieli i obrońców sieci hipermarketów argument, że zatrudniają już w Polsce ok. dwudziestu tysięcy pracowników jest mało przekonujący, bo raporty Państwowej Inspekcji Pracy jednoznacznie oceniają, iż zatrudniani są tam głównie najmniej wykształceni i najgorzej opłacani pracownicy. Inaczej rzecz się ma w przypadku podmiotów gospodarczych nastawionych na produkcję, gdzie poszukuje się pracowników wyżej wykwalifikowanych, dodatkowo się ich kształci, przy tym lepiej płaci.
Jednak to, co w awanturze wokół wypowiedzi minister Lubińskiej było najbardziej bulwersujące, to komentarz ustępującego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który na tych samych łamach skomentował aktualną sytuację polityczną w Polsce, dopisując tym samym epilog, niejako na zamówienie gazety. Stwierdził tam, że rząd powinien odróżnić administrowanie krajem od głoszenia, rzekomo populistycznych, haseł. Dziwnym trafem, po tej wypowiedzi nikt się nie zająknął z żadnym komentarzem, a światowe indeksy ani drgnęły, złoty nie poleciał na łeb, a cena litra benzyny nie podskoczyła do sześciu złotych.
Po wypowiedzi Teresy Lubińskiej, premier Marcinkiewicz zakazał przez pewien czas wypowiadania się swoim ministrom w kwestiach gospodarczych, aż do przedstawienia programu rządu. Szkoda, że zakazu komentowania wewnętrznych spraw Polski nie mógł wydać Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.
Artur Warzocha